Księga Monelli/II/Wysłuchana

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marcel Schwob
Tytuł Księga Monelli
Wydawca Księgarnia Polska B. Połoniecki
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Bronisława Ostrowska
Tytuł orygin. Le Livre de Monelle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYSŁUCHANA.

Podkuliwszy nóżki w swojem małem łóżeczku Cesia przyłożyła ucho do ściany. Okno było blade. Ściana drżała i zdawała się spać przytłumiwszy oddech. Mała, biała spodniczka wydęła się na krześle, z którego dwie pończochy zwisały jak nogi czarne, miękkie i puste. Suknia znaczyła się tajemniczo na ścianie, jakby chcąc wdrapać się aż na sufit. Deski w podłodze skrzypiały lekko w ciemności. Dzbanek z wodą podobny był do wielkiej, białej ropuchy, przykucniętej w miednicy i chłonącej mrok.
— Jestem zanadto nieszczęśliwa! rzekła Cesia. I zaczęła płakać pod kołdrą. Ściana westchnęła głośniej, ale dwie nogi czarne nie poruszyły się, suknia nie wdrapała się wyżej a biała przykucnięta ropucha nie zamknęła wilgotnej paszczy.
Cesia rzekła jeszcze:
— Kiedy mnie tu nikt nie chce, kiedy kochają tylko moje siostry w tym domu, kiedy kazali mi pójść spać podczas obiadu, to ja sobie pójdę, tak pójdę sobie bardzo daleko! Jestem kopciuszek, ot co jestem. Już ja im pokażę. Będę miała królewicza, a one nie będą miały nikogo, zupełnie nikogo. I przyjadę moim cudnym powozem razem z królewiczem, ot co zrobię. Jeżeli będą dobre przez ten czas, to im daruję. Zobaczycie, że biedny kopciuszek lepszy jest niż wy.
Serduszko jej jeszcze mocniej ścisnęło się, kiedy wkładała pończochy i wiązała spódniczkę. Krzesło zostało puste i opuszczone w środku pokoju.
Cesia wyszła cicho do kuchni płakała znowu, uklękłszy przed kominem z rękami w popiele.
Szmer monotonnego mruczenia obudził ją. Miękkie, kosmate ciało otarło się o jej nogi.
— Nie mam wprawdzie chrzestnej matki, mówiła Cesia, ale mam swego kota, prawda?
Wyciągnęła palce a on polizał je leniwie jakby ciepłą tareczką.
— Chodź! rzekła Cesia.
Pchnęła drzwi ogrodu i poczuła nagły chłodny wiew. Plama ciemnej zieleni odcinała się na murawie. Wielki jawor drżał, a gwiazdy zdawały się wisieć wśród gałęzi. Ogród warzywny był jasno oświecony, a klosze szklane na melonach połyskiwały.
Cesia przesunęła się w wysokiej trawie, co połaskotała ją z lekka. Pobiegła między szklane klosze, po których przelatały krótkie błyski.
— Ja nie mam chrzestnej matki. Czy umiesz zrobić powóz kocie, spytała.
Zwierzątko ziewnęło, podnosząc łebek ku niebu, po którem goniły się szare chmurki.
— Nie mam jeszcze królewicza, mówiła Cesia. Kiedyż przyjedzie?
Usiadłszy obok wielkiego fioletowego ostu patrzała na płot ogrodowy, potem zdjęła jeden pantofelek i rzuciła go z całej siły ponad krzakiem agrestu. Pantofelek upadł na drogę.
Cesia pogłaskała kota, mówiąc.
— Słuchaj kocie. Jeżeli królewicz nie odniesie mego pantofelka, to kupię ci buty i powędrujemy razem go szukać. To bardzo piękny młodzieniec. Ma szatę zieloną szytą dyamentami. Kocha mnie bardzo, choć mię nigdy nie widział. Ty nie będziesz zazdrosny. Będziemy mieszkać razem wszyscy troje. Będę szczęśliwsza od kopciuszka, bo byłam biedniejszą od niego. Kopciuszek chodził na bal co wieczora i dostawał wspaniałe suknie. Ja mam tylko ciebie mój kocie kochany.
Pocałowała go w wilgotny, atłasowy nosek. Kot miauknął lekko i przesunął łapką po uchu. Potem zaczął się myć i mruczeć.
Cesia narwała agrestu.
— Jeden dla mnie, jeden dla królewicza, jeden dla ciebie. Jeden dla ciebie, jeden dla mnie, jeden dla królewicza. Tak będziemy żyć. Będziemy dzielić wszystko na troje i nie będziemy wcale mieli złych sióstr.
Szare chmury zebrały się na niebie. Na wschodzie podnosił się blady pas. Drzewa kąpały się w zimnym przedświcie. Nagły pęd mroźnego wiatru, wydął spódniczkę Cesi. Wszystko się zatrzęsło. Fioletowy oset przygiął się parę razy. Kot przeciągnął się i najeżył sierść.
Cesia usłyszała z daleka na drodze twardy turkot kół. Przyćmiony blask przebiegł po rozkołysanych wierzchołkach drzew i po dachu małego domku.
Potem turkot przybliżył się. Słychać było rżenie koni i zmięszany gwar głosów ludzkich.
— Słuchaj kocie, rzekła Cesia, słuchaj. Wielki powóz nadjeżdża. Powóz mojego królewicza. Prędko! prędko! zaraz nas zawoła.
Pantofelek ze złoto-brązowej skórki, przeleciał nad agrestem i padł między melony.
Cesia podbiegła otworzyć plecioną furtkę.
Długi, czarny wóz przesuwał się ciężko. Dwurożny kapelusz woźnicy oświecony był czerwonym płomieniem. Dwóch czarnych ludzi szło po obu stronach koni. Tylna część wozu była niska i długa w kształt trumny. Mdławy zapach unosił się w porannym wietrze.
Ale Cesia nie zrozumiała. Widziała tylko jedno: cudowny powóz nadjechał. Woźnica królewicza miał głowę strojną złotem. Ciężka skrzynia pełna była klejnotów ślubnych. Ta woń straszna i wzniosła owiewała go królewskością.
I Cesia wyciągnęła obie ręce, wołając:
Królewiczu, zabierz mnie! zabierz mnie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Marcel Schwob i tłumacza: Bronisława Ostrowska.