Księga Monelli/III/O jej ucieczce

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marcel Schwob
Tytuł Księga Monelli
Wydawca Księgarnia Polska B. Połoniecki
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Bronisława Ostrowska
Tytuł orygin. Le Livre de Monelle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O JEJ UCIECZCE.

Było dziecko, które zwykło bawić się z Monellą. To było dawno, zanim jeszcze Monella odeszła. Wszystkie godziny dnia spędzało przy niej, patrząc w jej drżące powieki. Ona się śmiała bez powodu i ono śmiało się także. We śnie rozchylone jej wargi zdawały się wypracowywać dobre słowa. A kiedy się budziła, usta jej uśmiechały się już, wiedząc, że ono przyjdzie.
Nie była to prawdziwa zabawa, bo Monella musiała pracować. Taka mała, siedziała cały dzień za starą, zapyloną szybą. Z zewnątrz, ściana zamurowana była na ślepo pod smutnem światłem północy. Ale drobne palce Monelli goniły po płótnie niby po białym gościńcu, gdzie powpinane w suknię na kolanach szpilki, oznaczały przystanki. Prawa ręka stulona jak wózek, posuwała się ciągle, znacząc za sobą długi ślad obrębu; skrzypiąc zagłębiała igła w płótno swe stalowe ostrze, ciągnąc za złotem uszkiem długą nić. I na lewą rękę Monelli miło było patrzeć, bo głaszcząc łagodnie sztywne płótno, wygładzała wszystkie jego zmarszczki, jakby w milczeniu oblekała świeżą pościel dla chorego.
Przyglądając się tak Monelli, radowało się dziecko bez słów, bo praca jej wydawała się zabawą, a słowa były proste i nie wiele miały znaczenia. Śmiała się do deszczu, śmiała się do śniegu, śmiała się do słońca. Kiedy miała pieniądze, śmiała się, bo myślała, jak pójdzie tańczyć w nowej sukni. Kiedy była w nędzy, śmiała się, że będzie jadła groch, gruby posiłek codzienny. Mając grosze, myślała o dzieciach, które będzie mogła niemi ucieszyć; i czekała, kiedy będzie miała rękę próżną, by módz zamknąć się i otulić swoim głodem, nędzą.
Była zawsze otoczona dziećmi, co w nią patrzały rozszerzonemi oczyma. Może jednak wolała od nich dziecko, które spędzało przy niej wszystkie godziny dnia. A przecie poszła i zostawiła je samo. Nie mówiła mu nigdy, nigdy o swem odejściu, tylko stawała się uroczystszą i czasem patrzała nań dłużej. Przypominało sobie również, że przestała lubić wszystko, co ją otaczało. Swoje krzesełko, malowane zwierzątka, które jej przynosili, i wszystkie swe zabawki i wszystkie gałganki. Z palcem na ustach myślała o innych rzeczach.
Odeszła w jeden grudniowy wieczór, kiedy dziecka nie było. Ze swoją migotliwą lampką w ręku poszła w ciemności, nie patrząc poza siebie. Wróciwszy, zobaczyło jeszcze dziecko w czarnej głębi wązkiej uliczki mały gasnący płomyk. To było wszystko. Nie ujrzało już nigdy Monelli.
Długo pytało siebie samo, dlaczego Monella odeszła tak bez słowa. Myślało, że może nie chciała zasmucić się jego smutkiem. Wmawiało w siebie, że poszła do innych dzieci, którym może była potrzebna. Ze swą małą konającą lampką poszła nieść im ratunek, ratunek śmiejącego się w mroku płomyka. Może myślała, że nie należało nazbyt kochać jego jednego, aby módz kochać jeszcze inne, nieznane dzieci. Lub może, kiedy igła ze swojem złotem uszkiem dociągnęła już wózek jej dłoni aż do końca, aż do samego końca obrębu, Monella poczuła się nazbyt zmęczona białą drogą płótna, po której biegły jej ręce. Pewnie chciała zawsze się bawić. A dziecko nie znało tajemnicy zabawy wiecznej. Może zapragnęła nareszcie zobaczyć, co się kryje za ścianą ślepą, której oczy, oddawna zawarte były cementem. I powróci. Zamiast powiedzieć: »do widzenia, czekaj mnie, bądź grzeczne« , żeby nasłuchiwało odgłosu kroków na korytarzach i zgrzytu klucza w zamku, odeszła bez słowa i wróci niespodzianie; i położy mu dwie ciepłe dłonie na oczach — o tak — i zawoła kuku! głosem ptaszka, co wraca do gniazda.
Przypomniało sobie pierwszy dzień, kiedy ją ujrzało skaczącą nakształt białego płomyka trzęsionego śmiechem. A oczy jej były jak woda, po której błądzą myśli niby cienie roślin. Tam na zakręcie drogi zjawiła się prosta i dobra. Roześmiała się długim wybuchem śmiechu, podobnym do przerywanych drżeń kryształowego dzwonka. Był zmierzch zimowy i mgła; tak się to zaczęło. Taki sam wieczór, to samo otoczenie, ten sam gwar w uszach: rok inny i czekanie. Dziecko przypominało sobie wszystko coraz dokładniej. Wszystko było jak wtedy — pierwszy raz. Tylko ono czekało: czyż tego już nie dość, by wróciła. I wyciągało swą biedną małą rączkę poprzez mgły.
Tym razem jednak Monella nie wróciła. Żaden śmieszek nie zadrżał we mgle. Była daleko i już nie pamiętała wieczoru tego ni roku. Choć kto wie? Może wśliznęła się nocą do niezamieszkałego pokoiku i czekała za drzwiami ze drżeniem słodkiem. Dziecko cichutko poszło tam, by ją schwycić. Ale jej już nie było. Wróci — o tak — wróci. Innym dzieciom dała już dosyć szczęścia. Teraz kolej na nie. Dziecko usłyszało zda się głosik figlarny, co szeptał: »Jestem dziś grzeczna«. Słówko krótkie, dalekie, zatarte, jak stara echowa barwa, zużyta wspomnieniem.
Dziecko usiadło cierpliwe. Tam stało małe plecione krzesełko jeszcze prawie z odbiciem jej ciała i stołeczek ulubiony, i lalka tem milsza, że rozbita i ostatnia uszyta przez nią koszulka, koszulka, »co się nazywała Monella«, sztywna, nieco wydęta, czekająca pani.
Wszystkie drobiazgi w pokoju czekały. Stolik od roboty był otwarty. Centymetr w okrągłem pudełku wyciągał długi zielony język przebity kółkiem. Rozłożone płótno chustek podnosiło się jak małe wzgórki białe, końce igieł sterczały jak lance czatowników. Drobny stalowy naparstek zdawał się porzuconym hełmem Nożyczki otwierały paszczę jak błyszczący smok. Wszystko czekało śpiące. Mały wózek jej dłoni nie sunął już zręczny i ruchliwy, rozlewając na cały ten zaczarowany światek swego dobroczynnego ciepła. Cały mały zaklęty zamek pracy spał. Dziecko ufało. Drzwi oto otworzą się cichutko; uśmiechnięty płomyk podleci; białe wzgórki wygładzą się; cienkie lance dźwiękną; hełm odnajdzie swą różową głowę; smok błyszczący kłapnie znów gwałtownie paszczą, a mały wózek będzie sunął wszędzie, i głos zatarty wspomnieniem powie: »jestem dziś grzeczna«. — Czyż cuda nie dzieją się dwukrotnie?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Marcel Schwob i tłumacza: Bronisława Ostrowska.