[59]Kuchnia mojej matki
Zbigniewowi Uniłowskiemu —
bez którego nigdy by nie powstała
— pracę tę poświęcam.
Introdukcja
Podziemnym korytarzem, labiryntem krętym
schodzi się w lej, głęboki na dwadzieścia pięter,
aż na dno, zawilcami porośnięte.
Wśród kwiatów usiąść trzeba; potem czekać długo,
aż światło się zapali niebieskawą smugą
i odsłoni po lewej stronie przepaść drugą.
Wtedy schylić się nad nią. Przepaść ta porywa
w dół głową: oczy zamknąć, wyprostować nogi!
Nie schodzi się tamtędy, lecz po prostu spływa.
I ciało zstępujące sen ogarnia błogi,
sen, który wypoczynkiem jest, do dalszej drogi
przygotowaniem, winem i kąpielą.
Zaśnij,
i śpij tak dwie godziny!
Elektrycznym wstrząsem
wyrwany z ołowianych uścisków narkozy,
budzisz się w słońcu, które kochasz. Pniami dziąseł
smakujesz wiatr poranny i stóp zwinnych płoży
[60]
kierujesz przez śnieżyste hiacyntów zwały
ku ścieżce, którą drzewa słońcu odebrały,
Idź tędy! Zaprowadzi cię w końcu ta ścieżka
do przestronnego domu, w którym nikt nie mieszka,
a jednak światło życia w pokojach się pali!
Przejdziesz przez drzwi błyszczące, wykute ze stali
na dziedziniec, oblany zapachem ogrodów;
potem lotna galeria oświetlonych schodów,
podestów marmurowych, mosiężnych balustrad,
potem mała rotunda, zatopiona w lustrach,
w powierzchniach, w nachyleniach, w tłumie kolumn jońskich,
wśród których błądzą lekkie zielone stoliki,
na nich leżą czasopism pogniecionych pliki
i wielkie popielniczki w kształcie czaszek końskich,
Tę salę miniesz, potem jeszcze jedną salę,
i staniesz przed szerokim kamiennym portalem.
Pierwsze przejście przez kuchnię
Stąd już się wchodzi w lśniących kafli białą otchłań,
potrzaskaną przez suche błyskawice blachy.
Powietrzem płyną gęste, wilgotne zapachy,
idące od roztworów, gotowanych w kotłach.
Brzęk pokryw, roztańczonych nad kipielą słoną!
Syk, jakby ukręcono kurki stu syfonom!
Tak męczy się ocean, uwięziony w kranie.
Rury drgają kurczowo i rzężą jak krtanie,
lecz aby było widniej w atmosferze mglistej,
doprowadzają z góry strumień wody czystej.
Para wciska się wszędzie. Drżącymi kroplami
osiada na matowych rękojeściach noży,
w miednice ścieka, w kubłach wodę mnoży.
śniedzią pokrywa mosiądz, aluminium plam
i takimi chmurami pod pułap się smuży,
[61]
że wszystko to podobne jest do jakiejś burzy,
nietutejszym dąbrowom grożącej pogrzebem,
w podziemnych okolicach, pod podziemnym niebem.
Komentarz pierwszy: krajobraz podziemia
Srebrzyste rozpadliny, luetyczne krzaki,
wielkie, mętne jeziora, trzcin umarłych kępy,
dna, po których księżyce łażą jak robaki.
Stawidła z młynem, który mglę kraje na strzępy;
grzyby wielkości dębów: łeb takiego grzyba
pełny jest jam, do których nie łatwe dostępy!
W rozkroczach drzew mieszkają ośmiornice chyba!
W dolinach rośnie kaszka, pomornik i piołun,
nad strumieniami tataraków jest siedziba.
Czarnoziem, pomieszany z wapnem i popiołem,
rodzi same drapieżne lub smutne rośliny.
Drugie przejście przez kuchnię
A teraz patrz! W odmętach szmaragdowej śliny
rozluźniają się łodyg poplątane węzły,
i pod naciskiem nożów, które w nich ugrzęzły,
pękają złote supły i zielone liny,
rozdzielają się włókna, i spomiędzy włókien
wypływa sok żywotny, zwany krwią roślinną;
wre przez sekundę — potem ścieka wąską rynną
i pada na posadzkę z głuchym łzawym hukiem.
Czyja podstępna pasja pod ostrza gilotyn
oddala ten przepyszny podsłoneczny ogród?
Czyja ręka szperała pod każdym wykrotem,
sięgała po nasturcje, gwałciła winograd,
[62]
nad trawnikiem rozpięty w najśpiewniejsze linie?
Kto z iglastej urody obdarł wszystkie pinie?
Kto konwalie podebrał i śnieżystym snopem
rzucił w ogromny garnek z tańczącym ukropem?
Korzenie, które z gleby, jak z wielkiej cysterny,
ciągnęły mineralnych soli rzeźki napój,
tutaj stają się niczym: — najpierw ciężki topór
obdziera je ze skóry i przekrawa na pół,
potem ołowiany młot przezwycięża opór
tkanek, rozbija naczyń rysunek misterny,
wreszcie młynek przemienia w białą i brunatną
miazgę to, co przed chwilą miało kształt i miano.
Ach, kiedy noże maszyn pneumatycznych natną
młody pęd sosny i ze środka wydostaną
najpiękniejsze żywiczne krople, kiedy z łez tych,
wypłakanych przez drzewo w kryształowy flakon,
filtry wyciągną wonną treść — to rozpacz taką
jakież potrafią oddać patetyczne gesty?
A liście — patrz! — te same, które w słońcu mokrym
poranka żeglowały na powietrza fali
źródlanej, a każdy był jak zielony okręt
i w szkle błękitnym rosą płomienną się palił —
leżą oto w pierzastych naręczach pod piętą
prasy. Te, których szorstki pocałunek leczył
oparzelizny, skórę boleśnie napiętą
wypogadzając — teraz, ukropem zalane,
marszczą się w pęcherzyki, pełne chorej cieczy.
Jakiż balsam zasklepi liścia gorzką ranę,
kiedy zielone siostry — lekarki poległy?
Tymczasem piec z platyny i szkarłatnej cegły,
z ciężkim westchnieniem czarną otworzywszy czeluść,
czeka ładunku, który ma do środka przeleźć.
Więc najpierw arcykuchcik zanurza retortę,
[63]
w której kipią czeremchy, prane kwasem tortur,
potem idą peonie, za nimi konwalie,
słonecznych pól emulsje, wietrznych łąk emalie;
w końcu olbrzymia blacha wędruje do wnętrza,
na której róż podartych wonny stos się spiętrza.
Na wierzchu martwe kwiaty, a pod spodem bryły
węgla, które też kiedyś roślinami były.
Tak organizmów starych spopielone kości
niweczą ciała pięknych efebów — z zazdrości!
Komentarz drugi: pochodzenie węgla
Przechodzisz. Pod ciosami stóp kamienne płyty
głucho dźwięczą. Spostrzegłeś i stajesz jak wryty:
Stado bawołów, które w południowym znoju
przez brazylijski pampas gna do wodopoju,
że aż cholera trzęsie terenem równiny,
że aż jęczą w podstawach górskie połoniny, —
to stado, skrwawionymi palcami od przodu
pochwyciwszy za rogi, ogromna dłoń głodu
przenosi tu — i ostrych pił bezsennej warcie,
sforze haków i siekier rzuca na rozdarcie!
Obok czeka błyszczący świeżą stalą tartak,
w podwójne zęby strojna mosiężna wiertarka.
Zmielą te zęby konia i warchlaka zmielą,
odgryzą wielogłowy łeb rodzeństwu cieląt,
zetrą w proch ich przedśmiertne szlochy i rzężenia,
poszarpią na sekundy ich ostatnie tchnienia,
a iżby nie znalazły ciszy poza grobem,
wydrą z nich serce, płuca, pęcherz i wątrobę.
Dokądkolwiek się zwrócisz, poprzez gęstą parę
widzisz przekrwione, wielkie, słodkie oczy saren,
[64]
martwe słowiki, smukłe zajęcze tułowie,
mające krwi kałuże własnej za wezgłowie.
Transmisyjna maszyna w toku wartkim szarpie
myszy z mojego biurka i z akwarium karpie,
a na krysztale kona księżycowy denat,
mój kot, nocny wirtuoz miłosnych serenad.
Ból ściska mnie za serce i podchodzi wyżej,
do gardła. O! Bo nawet mój szlachetny wyżeł,
filut, łowca, filozof, najlepszy towarzysz,
leży — poćwiartowany. O czymże tak gwarzysz,
psie drogi, z przepiórkami bez głów i bez skrzydeł?
Tak samo tyś je kiedyś zapędzał do sideł,
a teraz śmierć, okrutny i wszechwładny lekarz,
położyła cię we krwi — i więcej nie szczekasz.
Komentarz trzeci: nagrobek psa
Tu leży ten, co zawsze lubił leżeć w słońcu
i kłów kłapaniem płoszyć natarczywe muchy.
Żył jak na psa przystoi, a że umarł w końcu,
winien jest temu autor i złośliwe duchy.
Zawsze dostawał dobrą i obfitą strawę,
niejedną z panem swoim przetrzymał wyprawę,
sztuki czynił przedziwne i skakał przez parkan —
aż hycel go pochwycił na hyclowski arkan,
udusił, wypaproszył, wymoczył i spulchnił,
i tajemnie dostarczył do podziemnej kuchni.
Tam, gdy już nań spadały przeznaczeń tarany,
przez pana swego z objęć zniszczenia wyrwany,
w koszyku na powierzchnię ziemską przewieziony,
jest zabalsamowany i tu pogrzebiony.
Requiescat in pace! Pobożny pielgrzymie,
módl się krótko — i ruszaj dalej, w Boże imię!
[65]Epilog
Krwią szorowanych kafli rozprażona otchłań
na pożegnanie w jeden wielki akord blachy
uderza! Podskakują pokrywy na kotłach,
piły, sierpy, siekiery zwiększają rozmachy —
wychodzimy! Te same oświetlone stopnie
migocą pod stopami (serce w piersiach wali!),
przechodzimy przez halę oszkloną, i z hall
na powietrze!
Potężne uderzenia słońca
prasują asfalt, który wydaje się topnieć!
Szczebiot ptaków dobiega z dalekiego końca
ścieżki. Oddech obłoków, ziemi głośne tętno,
puls drzew, stukot dzięcioła, brzęczenie komarów,
składają się na światła rytmikę namiętną.
W tył zwrot! Ostatnie — jedno — spojrzenie — na parów!
Roztopionego żwiru ławica podpływa
pod fundamenty domu, który jak parowiec
dymi z czterech kominów i mglisty pokrowiec
rzuca na rzekę, która toczy się, leniwa.
Z daleka, nie wiadomo skąd, nadpływa podmuch
wiatru, lecz wnosić można z jego słonej woni,
że wykąpał się w morskich pumeksach i odmach,
zanim tu przywędrował. Wiatr ten puchy goni,
zerwane z anemonu wyprężonych łodyg,
jest to słaby wiatr. Niechaj siedem wiatrów młodych,
rozcinaczy chmur, bratu na pomoc przyfrunie,
niechaj zamącą niebios niezgłębionych pychę!
Tu-u-u! Dreszcz przechodzi nagły po traw bujnym runie,
[66]
trzeszczą konary, zefir przemienia się w wicher,
a wicher, opisawszy piruet spiralny,
przechodzi w burzę, w chmurę, w huragan nawalny,
i kołując powietrza świetlistym ogromem,
zatapia ląd — wraz z rzeką, ogrodem i domem.
Wiadomości Literackie, 1931 r.
|