Kwiat majowy/Do czytelnika

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DO CZYTELNIKA

Flor de mayo (Kwiat majowy) jest moją drugą powieścią. Napisałem ją w roku 1895 będąc redaktorem założonego przeze mnie dziennika republikańskiego „El Pueblo“ w alencji.
W tym też dzienniku drukowałem ją w odcinku podobnie jak to czyniłem z pierwszą moją powieścią Arroz y tartana. Powieści La Barraca, Sónnica la Cortesana i Entre naranjos, również się ukazały po raz pierwszy w El Pueblo.
Powieści te pisałem nieraz dorywczo, dając codziennie do druku tyle tylko kartek rękopisu, ile potrzeba było do zapełnienia kolumn odcinka. Jako dziennikarz byłem pozbawiony możności całkowitego oddania się pracy, wymagającej dłuższego skupienia.
W tym okresie swego życia byłem niepoprawnym idealistą do tego stopnia, że bezinteresowność moja szła w parze z najzupełniejszem ubóstwem. Miałem wtedy ciężkie zadanie przed sobą, musiałem bowiem sam utrzymywać dziennik rewolucyjny, który dla braku ogłoszeń nie mógł liczyć na inne wpływy, jak tylko pochodzące ze sprzedaży poszczególnych numerów. Ponieważ nieznaczne te wpływy nie mogły pokryć licznych wydatków, straciłem więc cały swój skromny majątek odziedziczony po rodzicach, aż wreszcie wpadłem niemal w nędzę. Aby utrzymać dziennik, poświęcałem nieraz ostatnie środki utrzymania własnej rodziny, udając jednocześnie przed nią dostatek, jak gdyby nic się nie zmieniło na gorsze.
Na domiar wszystkiego, mój pełen odwagi romantyzm republikański przyczyniał się do tego, że prawie co miesiąc wytaczano mi procesy a nawet więziono. Z chwilą, w której wracano mi wolność, stawałem znowu wobec beznadziejnej i bolesnej walki z niedostatkiem materjalnym. W rzeczywistości więc czas spędzony w więzieniu, był mi w tym okresie mego życia raczej wytchnieniem i wypoczynkiem.
Nie mogąc należycie wynagradzać współpracowników redakcyjnych, nie miałem śmiałości wymagać od nich zbyt wielkiego nakładu pracy. Towarzysze moi o młodzieńczym zapale, pisali co chcieli i kiedy chcieli. Musiałem więc w łożyć na swoje barki cały ciężar pracy wymaganej przy układzie dziennika i zapełniałem prawie wszystkie szpalty, począwszy od politycznego artykułu naczelnego, utyskującego na prześladowania władz, aż do notatek nie mających większego znaczenia.
Świt zastawał mię przy układaniu możliwie większej liczby telegramów z owych nielicznych wiadomości, jakie otrzymywaliśmy z kraju i zagranicy. Słowem, „fabrykowałem“ je, jak się mówi zazwyczaj w języku dziennikarskim. Gdy zaś wreszcie przez okna zaczynało się przedzierać coraz wyraźniejsze światło jutrzenki, kończyłem pospolite zajęcie, stając się w jednej chwili powieściopisarzem.
Arroz y Tartana, Flor de Mayo, La Barraca i Entre naranjos były właśnie pisane w ten sposób przy świetle jutrzenki w ubogiej redakcji dziennika o chwiejnych podstawach materjalnych przez autora, któremu się kleiły ze znużenia oczy przy turkotaniu maszyn, odbijających na dolnem piętrze pierwsze egzemplarze dziennika i przy odgłosach dochodzących z miasta, budzącego się znowu do całodziennego życia.
W charakterze powieściopisarza pracowałem aż do rana, póki zmęczenie fizyczne oraz senność nie owładnęły mną zupełnie. Niekiedy przed ułożeniem się do snu błąkałem jeszcze czas jakiś, studjując w ogrodach lub nad morzem bezpośrednio typy i krajobrazy, które wnet przenosiłem do swoich powieści.
Owe przechadzki odbywane mimo senności, dawały mi jedyną sposobność oglądania porannego słońca, podobnie jak to mogli czynić inni śmiertelnicy. Kładłem się nieraz dopiero około południa, budziłem się zaś przy zachodzącem słońcu, zabierając się wnet do męczącej swej pracy wieczornej.
Nie chciałbym już wracać do podobnego życia, pełnego ofiar i nieustannych walk wśród nędzy o ideały nieurzeczywistnione do czasów obecnych. Wspominam jednak często ze wzruszeniem aż do dnia dzisiejszego owe najciekawsze może chwile mego życia. Kocham swoje pierwsze powieści tak, jak tylko bogacz może kochać swe dzieci zrodzone niegdyś w ubóstwie.
Wspominam nieraz owe przygody, które mi nastręczał mój zapal młodzieńczy powieściopisarza, tęskniącego do oglądania na własne oczy tego wszystkiego o czem słyszy i co pragnie opisać.
Powierzywszy chwilowo kierownictwo El Pueblo grupie młodzieńców, którzy mimo nieznacznej, bo zaledwie cztero- czy pięcioletniej różnicy wieku między mną a nimi, uważali mię za swego mistrza i dyrektora, pływałem czas jakiś na barkach rybaków z Cabanal, żyjąc tam życiem załogi i biorąc żywy udział w czynnościach związanych z łowieniem ryb na pełnem morzu. Ponieważ minęło już od tego czasu około lat trzydziestu, tem śmielej mogę się przyznać, że nie ominąłem wtedy również sposobności towarzyszenia na barce wyruszającym „na pracę“ ku brzegom Algieru kontrabandzistom.
Jest jednak jeszcze inne wzruszające mię zawsze wspomnienie, związane z moją powieścią Flor de mayo.
Często, błąkając nad brzegiem morza i układając w myśli plan powieści, spotykałem młodego, o pięć lat tylko starszego ode mnie artystę malarza, siedzącego pod gołem niebem i przenoszącego na płótno w sposób iście czarodziejski całą wspaniałość promieniejącego światła, cudną przezroczystość powietrza, drganie błękitu fal morskich, przejrzystą a jednocześnie trwałą biel żagli, oraz plamy barw olbrzymich byków, brnących w wodzie i ciągnących majestatycznie barki do brzegu.
Znaliśmy się z nim od dzieci. Z biegiem lat straciliśmy siebie z widoku. Potem spotkaliśmy się właśnie w okresie, gdy artysta-malarz przybywszy z Włoch, zaczynał już osiągać pierwsze tryumfy.
Stawszy się zwolennikiem realizmu w sztuce wbrew zasadom, które wpajano mu w szkole, uznał za jedynego swego mistrza morze, podziwiając zwłaszcza w Walencji jego wspaniałość.
Pracowaliśmy tak, mając przed sobą ten sam model. On go utrwalał na płótnie, ja zaś na kartkach powieści. Przyjaźń nasza była tak wielka, żeśmy się czuli jak dwaj bracia. Wkrótce jednak śmierć porwała go odemnie.
Był to Joachim Sorolla.

V.B.I.

1923.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.