Kwiat majowy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kwiat majowy | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“ | |
Data wyd. | 1928 | |
Miejsce wyd. | Gdańsk, Warszawa | |
Tłumacz | Franciszek Baturewicz | |
Tytuł orygin. | Flor de mayo | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
VICENTE BLASCO IBANEZ
KWIAT MAJOWY
POWIEŚĆ
AUTORYZOWANY PRZEKŁAD Z HISZPAŃSKIEGO
FRANCISZKA BATUREWICZA
POLSKI INSTYTUT WYDAWNICZY
GDAŃSK „SFINKS“ WARSZAWA
|
Na rozległym horyzoncie twórczości literackiej świata zgasła gwiazda jednej z pierwszych wielkości, będących dla sfer oficjalnych obecnej Hiszpanji raczej budzącą strach zabobonny kometą złowieszczą.
Dziwnym zbiegiem okoliczności w przeddzień rocznicy urodzin przecięta została nić życia najpoczytniejszego, bez zastrzeżeń, powieściopisarza, a jednocześnie najzawziętszego wroga obecnego ustroju ojczystej Hiszpanji Vicente Blasco Ibanez’a. Niesłychana poprostu liczba egzemplarzy napisanych przez niego pięćdziesięciu z górą tomów, dotarła bądź w oryginale, bądź w przekładach na wszelkie języki krajów cywilizowanych do najdalszych zakątków świata. Sam zresztą wiódł życie niezwykle ruchliwe i bogate w epizody, składające się na ciekawszą może jeszcze powieść, niż owe, które wyszły z pod jego pióra.
Vicente Blasco Ibanez był nietylko pisarzem, obdarzonym bogatą wyobraźnią i zdobnością błyskawicznego niemal przelewania skrystalizowanych w umyśle utworów na papier, lecz również i niezmordowanym politykiem, stającym do walki na śmierć i na życie z przeciwnikami własnych jego ideałów. Własnych, gdyż przekonania jego nie pozwoliłyby dać się zamknąć w zakreślone z góry bez udziału pracy twórczej jego umysłu ramki. Czy więc był anarchistą, jak chcą niektórzy? Chyba w lepszem znaczeniu tego wyrazu. Raczej może jednak indywidualistą, o żywiołowej zawziętości i sile charakteru, którego dewizą mogło być nieustępliwe twierdzenie Galileusza: Eppur si muove. Sprawy polityczne względnie społeczne absorbowały go tak dalece, że się nawet nie uważał za literata zawodowego, pisał zaś jedynie jakby pod jakimś nakazem i skoro zasiadł do biurka, już prawie nie wstawał, dopóki nie skończył całego utworu. Jedną z obszerniejszych powieści Raj Kobiecy napisał w ciągu dni dwudziestu.
Jak sam mówi o sobie, pisanie było dlań jakąś niewytłumaczoną koniecznością, której aczkolwiek niechętnie musiał zadośćuczynić, siłą mu bowiem wciskała pióro do ręki. Wyjątkowa wytrzymałość cechowała go przez całe jego życie. Już w bardzo młodym wieku jako założyciel dziennika o idei republikańskiej, będąc jednocześnie redaktorem i pracownikiem, zapełniającym niemal wszystkie jego szpalty, pozatem zaś wykonującym w braku rąk innych czynności czysto techniczne należące zazwyczaj do niższego personelu redakcyjnego, spędzał dnie i noce w redakcji, znajdując jeszcze po zamknięciu numeru czas na napisanie kilkunastu kartek pierwszych swoich powieści mimo ostatecztnego wyczerpania i obezwładniającej już umysł i rękę senności.
Był to okres jego życia, w którym jak sam o sobie wspomina, doznawał braków materjalnych, graniczących z ostateczną nędzą. Wynagrodziły mu to losy w życiu późniejszem, gdy twory jego umysłu przelane na papier, i tylko one, uczyniły zeń posiadacza olbrzymiej fortuny. Poza honoranjami za niesłychane co do ilości nakłady jego powieści najbardziej się przyczyniły do tego honorarja za filmy sporządzone podług scenarjuszy wziętych z jego utworów. Największą popularnością cieszył się zwłaszcza film Czterech Jeźdźców Apokalipsy.
Vicente Blasco Ibanez urodził się w Walencji w Hiszpanji 29 stycznia 1867 roku. Pochodził z rodziny mieszczańskiej. Od najwcześniejszej młodości odznaczał się zamiłowaniem do lektury. Czytał zaś wszystko, co mu się nawinęło pod rękę w zasobnej bibljotece ojca, również miłośnika książek, które mógł zgromadzać przeważnie dzięki darowiznom ze strony oddających się nauce krewnych duchownych i również krewnego dość poważnego na owe czasy hiszpańskiego wydawcy. Owo czytanie zapewne wyrobiło w nim zamiłowanie do szukania przygód i wędrówki po świecie. Nie mógł się poddać woli rodziców, pragnących by został adwokatem. Zaprotestował czynem przeciwko krępowaniu jego woli, opuszczając Walencję i udając się do Madrytu, gdzie się wnet rzucił w wir polityki jako zapalony republikanin. Pragnąc uniknąć niechybnego więzienia, które mu groziło za jego artykuły i mowy rewolucyjne postanowił szukać schronienia w Paryżu, gdzie przebywał do chwili ogłoszenia w Hiszpanji amnestji. Powróciwszy do kraju nie ustawał jednak w dawnej pracy konspiracyjnej. Dziennik El pueblo założony przezeń stanowi jego trybunę, z której głosi swoje credo, aczkolwiek musi to czynić w sposób nieraz bardzo ostrożny, aby nie narazić dziennika na zamknięcie. Praca dziennikarska rozwija w nim zdolności powieściopisarskie. W odcinkach pisma drukuje swoje powieści, które go stawiają w szeregu pierwszorzędnych pisarzy. Były to Arroz y tartana, Flor de mayo, La barraca, Sónnica la cortesana, oraz Entrenaranjos. Rozbudzona wyobraźnia rozszerza horyzont ty jego aspiracji i zapala go niedającem się niczem zwalczyć pragnieniem zwiedzenia dalekich krajów. Ułożywszy pewien plan wydawniczy, jedzie do Ameryki, gdzie wygłasza odczyty w różnych miejscowościach Argentyny, Paraguaju, Chile, wreszcie staje się kolonizatorem w jednej z najdzikszych miejscowości Patagonji i zakłada tam Kolonję Cervantesa. Nieprzewidziane jednak trudności zmuszają go do zaniechania pierwotnych planów. Wraca więc do Europy, zastaje ją jednak w płomieniach rozgorzałej wojny. Objeżdżając różne miatsta hiszpańskie zajmuje się propagandą na korzyść Francji i sprzymierzonych z nią krajów. W tym też czasie czerpie tematy dla swoich powieści wojennych. Głosząc śmiało swe przekonania, naraża się dyktatorowi Primo de Rivera, który go wydala z granic Hiszpanji. Na wygnaniu Blasco Ibanez umarł po krótkotrwałej chorobie we własnej wspaniałej willi w Mentonie we Francji 28 stycznia b. r. Przed śmiercią raz jeszcze zamanifestował gorący swój protest przeciwko obecnemu ustrojowi państwowemu w kraju ojczystym, mimo że się czuł w duchu jednym z najlepszych jego synów.
Do ostatniej chwili życia nie przestawał pracować. Śmierć zaskoczyła go w okresie, gdy układał plan całego szeregu powieści, osnutych przeważnie na tle historycznym.
Jak w życiu tak również i w działalności pisarskiej był niezależnym. Jedynie pierwsze jego powieści przypominają poniekąd utwory francuskiego szermierza naturalizmu, Zoli.
Wśród całej jego spuścizny do najlepszych zaliczają się następujące powieści: Flor de Mayo, La Barraca, Entre naranjos, La Catedral, La Horda, San grey Arena, Los Muertos mandan, Los cuatro Jinetes de Apocalipsis, Mare nosstrum, El Paraiso de las Mujeręs, El Papa del Mar i t, d, Flor de Mayo (Kwiat majowy) jest jednym z najpiękniejszych opisów Morza Śródziemnego. W powieści tej, jak się wyraża jeden z pisarzy hiszpańskich, Blasco Ibanez prześcignął samego siebie. Przed napisaniem jej autor sam uczestniczył w wyprawie kontrabandzistów ku brzegom Algieru na zwykłej barce rybaczej, aby poczynić potrzebne obserwacje. Doskonale też charakteryzuje typy tej powieści.
La Barraca(Chałupa) była powieścią, która uczyniła rozgłośnem imię Blasco Ibaneza w Hiszpanji. Pisząc przeżywał tę powieść tak dalece, że nawet doświadczał halucynacji.
W powieści Entre naranjos(Wśród drzew pomarańczowych) podziwiamy skreślone w sposób niezwykle oryginalny wspaniałe opisy Andaluzji, oraz dzieje potężnego miłosnego uczucia.
Do pełni artyzmu dochodzi pióro Blasco Ibanez’a w powieści La Catedral(Kattedra). Utwór ten świetnie odtwarza obraz piękności katedry w Toledo. Na tle katedry rozwija się akcja, w której autor przeprowadza wyraźną tezę socjalną dającą ujście jego przekonaniom.
La Horda(Zgraja) ukazuje czytelnikowi w sposób bardzo realistyczny zaludniające przedmieścia Madrytu zastępy proletarjatu intelektualnego o krańcowo pesymittycznych nastrojach.
Sangre y Arena (Zakrwawiony piasek) jest pierwszorzędną charakterystyką Hiszpanji jako kraju odrębnego od innych wraz z życiem toreadorów i krwawemi walkami byków. Jest barwna i zajmująca.
Los Muertos mandan (Panowanie umarłych). Splata w jedną całość piękne opisy przyrody oraz wyzyskany materjał historyczny dla nawiązania akcji.
Los cuatro Jinetes de Apocalipsis (Czterech jeźdźców Apokalipsy). Ostre przeciwstawienie dwuch kultur wśród grozy wojny światowej i przerażających okrucieństw jednej ze stron walczących.
Mare nostrum(Nasze morze). Również powieść wojenna, w której jednak Morze Śródziemne przybiera jakby pewną osobowość.
El Paraiso de las Mujeres (Raj kobiecy) wyróżnia się od innych powieści Blasco lbanez‘a swoją fantastycznością, w której jednak dają się łatwo dostrzec analogje ze światem realnym.
El Papa del Mar (Papież morza) należy do serji powieści historycznych, zamierzonych na szerszą skalę przez Blasco Ibanez‘a.
Jak we wszystkich jego powieściach, tak również i w najnowszych, o tematach zaczerpniętych z historji akcja góruje nad innemi czynnikami.
Słusznie się też wyraził kiedyś o sobie Blasco Ibanez: „Powodzenie zawdzięczam chyba temu, że w powieściach swoich każę zapomnieć o ich autorze“.
Flor de mayo (Kwiat majowy) jest moją drugą powieścią. Napisałem ją w roku 1895 będąc redaktorem założonego przeze mnie dziennika republikańskiego „El Pueblo“ w alencji.
W tym też dzienniku drukowałem ją w odcinku podobnie jak to czyniłem z pierwszą moją powieścią Arroz y tartana. Powieści La Barraca, Sónnica la Cortesana i Entre naranjos, również się ukazały po raz pierwszy w El Pueblo.
Powieści te pisałem nieraz dorywczo, dając codziennie do druku tyle tylko kartek rękopisu, ile potrzeba było do zapełnienia kolumn odcinka. Jako dziennikarz byłem pozbawiony możności całkowitego oddania się pracy, wymagającej dłuższego skupienia.
W tym okresie swego życia byłem niepoprawnym idealistą do tego stopnia, że bezinteresowność moja szła w parze z najzupełniejszem ubóstwem. Miałem wtedy ciężkie zadanie przed sobą, musiałem bowiem sam utrzymywać dziennik rewolucyjny, który dla braku ogłoszeń nie mógł liczyć na inne wpływy, jak tylko pochodzące ze sprzedaży poszczególnych numerów. Ponieważ nieznaczne te wpływy nie mogły pokryć licznych wydatków, straciłem więc cały swój skromny majątek odziedziczony po rodzicach, aż wreszcie wpadłem niemal w nędzę. Aby utrzymać dziennik, poświęcałem nieraz ostatnie środki utrzymania własnej rodziny, udając jednocześnie przed nią dostatek, jak gdyby nic się nie zmieniło na gorsze.
Na domiar wszystkiego, mój pełen odwagi romantyzm republikański przyczyniał się do tego, że prawie co miesiąc wytaczano mi procesy a nawet więziono. Z chwilą, w której wracano mi wolność, stawałem znowu wobec beznadziejnej i bolesnej walki z niedostatkiem materjalnym. W rzeczywistości więc czas spędzony w więzieniu, był mi w tym okresie mego życia raczej wytchnieniem i wypoczynkiem.
Nie mogąc należycie wynagradzać współpracowników redakcyjnych, nie miałem śmiałości wymagać od nich zbyt wielkiego nakładu pracy. Towarzysze moi o młodzieńczym zapale, pisali co chcieli i kiedy chcieli. Musiałem więc w łożyć na swoje barki cały ciężar pracy wymaganej przy układzie dziennika i zapełniałem prawie wszystkie szpalty, począwszy od politycznego artykułu naczelnego, utyskującego na prześladowania władz, aż do notatek nie mających większego znaczenia.
Świt zastawał mię przy układaniu możliwie większej liczby telegramów z owych nielicznych wiadomości, jakie otrzymywaliśmy z kraju i zagranicy. Słowem, „fabrykowałem“ je, jak się mówi zazwyczaj w języku dziennikarskim. Gdy zaś wreszcie przez okna zaczynało się przedzierać coraz wyraźniejsze światło jutrzenki, kończyłem pospolite zajęcie, stając się w jednej chwili powieściopisarzem.
Arroz y Tartana, Flor de Mayo, La Barraca i Entre naranjos były właśnie pisane w ten sposób przy świetle jutrzenki w ubogiej redakcji dziennika o chwiejnych podstawach materjalnych przez autora, któremu się kleiły ze znużenia oczy przy turkotaniu maszyn, odbijających na dolnem piętrze pierwsze egzemplarze dziennika i przy odgłosach dochodzących z miasta, budzącego się znowu do całodziennego życia.
W charakterze powieściopisarza pracowałem aż do rana, póki zmęczenie fizyczne oraz senność nie owładnęły mną zupełnie. Niekiedy przed ułożeniem się do snu błąkałem jeszcze czas jakiś, studjując w ogrodach lub nad morzem bezpośrednio typy i krajobrazy, które wnet przenosiłem do swoich powieści.
Owe przechadzki odbywane mimo senności, dawały mi jedyną sposobność oglądania porannego słońca, podobnie jak to mogli czynić inni śmiertelnicy. Kładłem się nieraz dopiero około południa, budziłem się zaś przy zachodzącem słońcu, zabierając się wnet do męczącej swej pracy wieczornej.
Nie chciałbym już wracać do podobnego życia, pełnego ofiar i nieustannych walk wśród nędzy o ideały nieurzeczywistnione do czasów obecnych. Wspominam jednak często ze wzruszeniem aż do dnia dzisiejszego owe najciekawsze może chwile mego życia. Kocham swoje pierwsze powieści tak, jak tylko bogacz może kochać swe dzieci zrodzone niegdyś w ubóstwie.
Wspominam nieraz owe przygody, które mi nastręczał mój zapal młodzieńczy powieściopisarza, tęskniącego do oglądania na własne oczy tego wszystkiego o czem słyszy i co pragnie opisać.
Powierzywszy chwilowo kierownictwo El Pueblo grupie młodzieńców, którzy mimo nieznacznej, bo zaledwie cztero- czy pięcioletniej różnicy wieku między mną a nimi, uważali mię za swego mistrza i dyrektora, pływałem czas jakiś na barkach rybaków z Cabanal, żyjąc tam życiem załogi i biorąc żywy udział w czynnościach związanych z łowieniem ryb na pełnem morzu. Ponieważ minęło już od tego czasu około lat trzydziestu, tem śmielej mogę się przyznać, że nie ominąłem wtedy również sposobności towarzyszenia na barce wyruszającym „na pracę“ ku brzegom Algieru kontrabandzistom.
Jest jednak jeszcze inne wzruszające mię zawsze wspomnienie, związane z moją powieścią Flor de mayo.
Często, błąkając nad brzegiem morza i układając w myśli plan powieści, spotykałem młodego, o pięć lat tylko starszego ode mnie artystę malarza, siedzącego pod gołem niebem i przenoszącego na płótno w sposób iście czarodziejski całą wspaniałość promieniejącego światła, cudną przezroczystość powietrza, drganie błękitu fal morskich, przejrzystą a jednocześnie trwałą biel żagli, oraz plamy barw olbrzymich byków, brnących w wodzie i ciągnących majestatycznie barki do brzegu.
Znaliśmy się z nim od dzieci. Z biegiem lat straciliśmy siebie z widoku. Potem spotkaliśmy się właśnie w okresie, gdy artysta-malarz przybywszy z Włoch, zaczynał już osiągać pierwsze tryumfy.
Stawszy się zwolennikiem realizmu w sztuce wbrew zasadom, które wpajano mu w szkole, uznał za jedynego swego mistrza morze, podziwiając zwłaszcza w Walencji jego wspaniałość.
Pracowaliśmy tak, mając przed sobą ten sam model. On go utrwalał na płótnie, ja zaś na kartkach powieści. Przyjaźń nasza była tak wielka, żeśmy się czuli jak dwaj bracia. Wkrótce jednak śmierć porwała go odemnie.
Był to Joachim Sorolla.
O świcie deszcz ustał. Latarnie gazowe rzucały niespokojne światło na czerwieniące się, niby zabarwione krwią kałuże ulicy. Na szarem tle nieba zarysowywała się nierówna linja dachów.
Skoro piąta wybiła, stróże nocni pozdejmowawszy swoje latarenki, zawieszone u rogów ulic i stąpając ciężko niemal bezwładnemi ze znużenia nogami, zaczęli opuszczać swe stanowiska. Mijając agentów, stojących po dwuch razem z nasuniętemi na głowę kapturami pelerynek i oczekujących na najbliższą zmianę warty o siódmej, pozdrawiali ich niedbałem: bon dia!
Od czasu do czasu słychać było zdaleka przeszywające ciszę świeżego porannego powietrza odgłosy gwizdków pierw szych pociągów, odchodzących z Walencji. Dzwony z wież kościelnych, jeden starczym rozbitym głosem, inne zaś jakby jakimś szczebiotem dziecięcym, schodzącym z tarasu na taras i zamieniającym się wreszcie w drżąco przenikliwą pobudkę nasrożonego koguta, zapowiadały prymarję.
Na ulicach pustych jeszcze i wilgotnych po deszczu dochodziły do uszu dziwne odgłosy kroków pierwszych przechodniów. Z wnętrza domów poprzez szpary zamkniętych drzwi ulatywały ostatnie mgły pełnego rozkoszy spokojnego snu.
Coraz było jaśniej w powietrzu. Zdawać się mogło, że się u góry coraz bardziej rozsuwały liczne muślinowe zasłony, aby przepuścić na ziemię snopy światła, najprzód na skrzyżowaniu ulic, potem coraz dalej aż do najgłębszych zakątków. Jasność owa szara i chłodna wydobywała z mroku nocnego niewyraźne jeszcze kontury miasta, ukazując jakby na ekranie latarni magicznej jego profile, fasady domów wilgotne jeszcze od niedawnej ulewy, dachy lśniące jak lustra, podcienia ze skapującemi ostatniemi kroplami, aleje ze szpalerem drzew o obnażonych na podobieństwo miotły gałęziach poruszanych przez wiatr oraz o wilgotnych porośniętych mchem pniach.
Gazownia zmęczona całonocną pracą wydawała swe ostatnie rzężenia. Znajdujące się pomiędzy żelaznemi palami zbiorniki gazu, opadając, czyniły wrażenie fałdujących się po całonocnem trawieniu zmęczonych żołądków, olbrzymi zaś komin z cegieł wypluwał w górę resztki czarnej flegmy rozrastającej się i przyjmującej kształty dziwaczne, jak świeżo rozlany ciemny płyn na szarym papierze.
Tuż przy moście otrząsali swe okrycia i parskając wycierali twarze świeżo przybyli urzędnicy ceł spożywczych. Przez okienka biura wag publicznych widać było ruszające się leniwie głowy sennych jeszcze zabierających się do pisania postaci.
Oczekiwano na zjawienie się sprzedawców, a raczej wszelkich mętów, handlarzy wyćwiczonych w targowaniu się i przebiegłości, pochodzącej z nędzy, w której wyrośli, tak iż dla najmniejszej nawet różnicy w proponowanej cenie dawali upust niewyczerpanej obfitości zaklęć i obelżywych wyrażeń, a często przed zajęciem swych miejsc na targowisku wykłócali się, prawie stając do walki z przedstawicielami władz podatkowych.
Przesunęły się już w mroku świtania wozy z jarzynami i krowy z pobrzękującemi smutno dzwoneczkami. Brakło tymczasem jedynie handlarek ryb, owego zbiorowiska brudnych, gwałtownych, oberwanych i zgiełkliwych istot, cuchnących zepsutą rybą i wonią saletrową wody morskiej.
Przybyły dopiero wówczas, gdy już prawie dniało zupełnie, gdy światło jasnego poranku zaczynało uwydatniać szczegółowo wszelkie przedmioty na szarem tle przestrzeni.
Wreszcie dał się słyszeć coraz wyraźniejszy turkot. Na most wjechały jeden po drugim cztery wozy dwukołowe kryte, ciągnione przez strasznie wynędzniałe szkapy, które się mogły utrzymać na nogach jedynie chyba dlatego, że pomagały im w tem lejce woźniców. Ci ostatni siedzieli na wozach skuleni i okutani szalami zakrywającemi całą niemal twarz aż do oczu.
Czyniące wrażenie czarnych grobów wozy podskakiwały na nierównościach drogi, chybocząc się niby stare roztrzęsione barki kołyszące się na falach. Skóra namiotów była w wielu miejscach rozdarta i obluźniona, tak iż widocznem było, że pod nią się znajduje szkielet zbudowany z lasek trzcinowych. Wklęśnięcia zabłocone wydawały się niby zalepione jakąś masą rudawą. Okucia zniszczone i skrzypiące były pozwiązywane sznurkami. Powierzchnia kół zawierała błoto pozostałe jeszcze od początku zimy. Każdy wóz zresztą można było przyrównać do starego rzeszota, gdyż wyglądał, jak gdyby przed chwilą ostrzelano go z nieprzyjacielskiej zasadzki.
Budy wozów osłonięte były na przedzie podpiętemi kokieteryjnie czerwonemi wyblakłemi firaneczkami. U tyłu wozów budy wcale zasłonięte nie były, widać więc było dobrze siedzące w niewygodnych pozycjach wśród koszów postacie kobiece w typowych szalach i z upiętemi chusteczkami na głowie. Dokoła rozchodziła się niemiła woń, wywołująca nudności.
Wozy posuwały się powoli jeden za drugim kołysząc się. W pewnych chwilach zdawało się, że tracą równowagę zupełnie i w jednem mgnieniu oka się przewrócą. Wnet jednak przy nowym wyboju przechylały się na inne koło z gwałtownością niecierpliwego chorego przewracającego się na drugi bok.
Wozy się zatrzymały przed biurem wag. Znajdujące się na nich kobiety zaczęły pośpiesznie wysiadać. Zstępując na stopień ukazywały niezbyt czyste swe pięty odsłaniające się z obsuniętych z nóg luźnych pantofli. Wierzchnie podwijające się suknie pozwalały dojrzeć żółte z czarnem oblamowaniem spódnice.
Przed wagą ustawiano szeregi koszy, przykrytych nieszczelnie wilgotnemi ścierkami, tak iż można było tam dostrzec połyskujące jak srebro sardynki, czerwonawe barweny, olbrzymie i malutkie macki homarów drgające w męce konania. Obok tych stały inne kosze z rybami większemi. Znajdowały się tam flądry o szerokich ogonach, wygiętych w skurczu ostatnim i okrągłych pyszczkach, otwartych tak, iż na tle ciemnej głębi widać było białawy, czyniący wrażenie kuli bilardowej języczek, oraz płaszczki szerokie wyglądające jak ścierki wilgotne i lepkie.
Waga tymczasem była zajęta przez handlarzy pieczywa, zuchowatych młodzieńców o brwiach przyprószonych mąką. W olbrzymich fartuchach i z zawiniętemi rękawami znosili ciężkie worki ciepłego jeszcze chleba, tak różniącego się zapachem od niemiłej woni zgnilizny. Oczekujące tymczasem swojej kolei handlarki wykłócały się z urzędnikami i przechodniami, gapiącymi się na większe gatunki ryb. Tłum oczekujących wzrastał coraz bardziej, wciąż bowiem podchodziły nowe handlarki z koszami na głowach i w rękach. Szeregi ustawionych koszyków ciągnęły się prawie do mostu. Urzędnicy odzywali się gniewnie do natrętnych handlarek, ogłuszających ich co rana swym wrzaskiem. Traktowali je jak stado owiec.
I rzeczywiście czyniły zgiełk straszny, wtrącając do rozmów swych co chwila okrzyki z niewyczerpanej studni wyrażeń, które można słyszeć jedynie w portach Levantu. Znalazłszy się w gromadzie przypominały sobie urazy z dnia poprzedniego lub podtrzymywały kłótnię rozpoczętą o świcie na brzegu. Kłótniom towarzyszyły często niezbyt przyzwoite gesty. Dla nadania słowom większej wyrazistości uderzano się po biodrach lub wygrażano pięściami. Niekiedy jednak, gdy tego najmniej się można było spodziewać, wśród gniewnych wyzwisk rozlegały się kaskady śmiechu podobne do gdakania kur, skoro którejś z tych zaperzonych kobiet udało się wyrazić w sposób zdolny poruszyć nawet słuchaczki o bardzo wyrobionym smaku wśród tego rodzaju wymiany zdań.
Zbyt długie zatrzymywanie wagi przez opieszałych handlarzy pieczywa doprowadzało je do wściekłości. Grad przekleństw posypał się na głowy młodzieńców, którzy również i ze swej strony nie szczędzili słów odpowiedzi. Obie partje nie przebierały w wyrażeniach, którym towarzyszyły przyjazne uśmiechy jednomyślnych. Najbardziej potworne wyrazy określające dobitnie cechy odrębności płci były wypowiadane z całym spokojem.
Wśród tego zgiełkliwego, wybuchającego co chwila śmiechem i klnącego tłumu znajdowała się również Dolores zwana Proboszczową. Będąc przystojną i lepiej ubraną niż inne zwracała na siebie powszechną uwagę. Mając założone w tył ręce opierała się niedbale o filar, co jeszcze bardziej uwydatniało falującą młodą i pełną jej pierś. Na twarzy jej malował się uśmiech zadowolenia, nie uszło bowiem jej uwagi to, że mężczyźni niemal wzroku nie odrywali od jej żółtych trzewików i pięknych łydek w czerwonych pończochach. Jasne bujne włosy okalające smagłą jej twarz o niezbyt wielkiem czole, czyniły wrażenie aureoli. Ciemne zaś oczy mające w sobie toń przezroczystą zielonawego morza lśniły rzucając od czasu do czasu odbijający się w nich błysk złocącego się światła.
W chwili gdy wybuchała śmiechem jak szalona, na twarzy jej uwydatniały się silne szczęki zdrowej kobiety. W nawpół otwartych zaś ustach o soczystych wargach barwy spalonej czerwieni ukazywało się mocne uzębienie, tak lśniące, iż się zdawało rzucać na twarz blask kości słoniowej.
Spoglądano jednak na nią z pewnym szacunkiem, wiedziano bowiem aż nadto dobrze o tem, że wraz z postawą wyzywającą miała też i pięści dość energiczne. Ów zaś szacunek potęgowało jeszcze to, że była żoną Pascualo, zwanego żartobliwie Proboszczem. Był to poczciwiec ulegający jej bez najmniejszego szemrania we wszystkiem w domu, poza domem jednak potrafił mieć własną inicjatywę w załatwianiu wszelkich spraw, tak iż nawet nikt nie miał wątpliwości, że rzeczywiście uzbierał już garnek złota, który zakopał przechowując go w ten sposób, jak mówiono o nim powszechnie. Każdy przeważnie szczęśliwy dla niego połów przysparzał mu nowych sztuk złota. Dolores więc czuła się tu wśród nędzy i brudu targu rybnego zupełnie jak jakaś królowa. Była dumną, że spoglądano z zazdrością na perły jej kolczyków, na wspaniałe szale przywiezione przez męża z Algieru, lub piękne spódnice z Gibraltaru.
Uważała siebie za równą jedynie pewnej swej ciotce babci Picores, olbrzymiej, otyłej i wąsatej jak wieloryb weterance Targu rybnego, będącej od lat trzydziestu prawdziwym postrachem pełniących tam służbę agentów, a to zarówno ze względu na wzrok swój piorunujący jak na przepastny otwór swych ust, do których się zbiegały wszystkie zmarszczki znajdujące się na jej twarzy.
— Do djabła! Może skończycie nareszcie — zawołała Dolores do handlarzy pieczywa, wziąwszy się pod boki.
W tej chwili zdejmowano właśnie z wagi ostatni worek z pieczywem. Zwalniający wagę mężczyźni odcinali się w sposób bezwstydny kobietom trzymającym przed sobą pod fartuchem ciężary, co nadawało im bardzo śmieszny wygląd, jak gdyby miały potwornie niekształtną figurę.
Rozpoczęto ważenie ryby. Jednocześnie powstał zamęt i sprzeczki. Napastowano oczywiście tę przedewszystkiem, której się udało dostać pierwszej do wagi. Zazwyczaj się jednak obywało bez bójek. Od czasu do czasu wybuchał jak z armaty tubalny chrapliwy głos niezadowolonej i złorzeczącej babci Picores. Dolores tymczasem tak się zapatrzyła w stronę mostu, że nawet nie spostrzegła, kiedy nadeszła jej kolej i dała się wyprzedzić innym kobietom. Na moście bowiem ujrzała zbliżającą się pośpiesznie z dźwiganym przed sobą ciężarem pochyloną postać jeszcze jednej jakiejś maruderki.
Na twarzy Dolores zarysował się uśmiech szyderczy. Po chwili zaś, gdy nowoprzybyła stanęła już przy czekających na wagę handlarkach, trąciła babcię Picores, wybuchając śmiechem gwałtownym i odzywając się do niej:
— Czy widzi ciocia? Ta zawsze musi się spóźnić! Nic zresztą dziwnego! Skoro tak lubi dźwiganie!...
Nowoprzybyła zbladła, a postawiwszy ruchem zmęczonym ciężkie kosze na ziemi, spojrzała na Dolores z wyrazem strasznej nienawiści, czy może bólu z powodu świeżo rozjątrzonej rany. Zmierzyły siebie nawzajem pogardliwym wzrokiem.
Dolores uczyniła ruch ręką i wciągnęła nosem powietrze jak gdyby wąchając tabakę.
— Mogłaby usiąść przynajmniej! Musiała przecież się zmęczyć i przemoknąć w drodze idąc piechotą!
Słowa te wyrzeczone umyślnie półgłosem, wyprowadziły z równowagi handlarkę, której dotyczyły.
— Usiąść?... Bezwstydnica szkaradna!... Nie wszystkie mają na to, aby zawsze mogły jeździć. A zresztą uczciwiej jest chodzić piechotą, aniżeli żyć w dostatkach i jednocześnie oszukiwać na każdym kroku swego męża!
— I o kim że to?... O kim to ona mówi?... — obruszyła się napastnica i posunęła się parę kroków naprzód z błyskiem w pozieleniałych ze złości oczach. W tej chwili jednak babcia Picores zastąpiła jej drogę, chwyciwszy ją pomarszczoną swą ręką.
Teraz bowiem kończono właśnie ważenie koszy Dolores i przeto wolała nie dopuścić jej do kłótni, która mogła mieć nieprzewidziane następstwa.
— Do wozu! Możecie się pozabijać nawet, jeśli sobie tego życzycie, ale innym razem. Teraz nie czas na to. Na Targu czekają już kupujący. Ładne to mi krewniaczki, które tak skaczą sobie do oczu!
I chwyciwszy Dolores w pół, stara przyciągnęła ją do wozu z koszami, przy których już się krzątały przybyłe wraz z nią towarzyszki.
Dolores dała się prowadzić posłusznie jak mała dziewczynka. Wargi jej jednak drżały ze złości i wreszcie w chwili gdy roztrzęsiony wóz ruszył, rzuciła swą groźbę ostatnią:
— Poczekaj, poczekaj, Rosario, spotkamy się jeszcze kiedyś!
— Spotkamy się? Kiedy zechcesz! Jak najprędzej! — odburknęła Rosario trzęsąc się z oburzenia. I mimo swej słabej kompleksji podniosła jak garstkę słomy ciężkie kosze, które tak ją przedtem zmęczyły i ustawiła na wadze.
W mieście zaczynał się już ruch dzienny. Ukazały się przepełnione mimo wczesnej godziny tramwaje, po obu zaś stronach ulic szły jedne za drugiemi gromady spieszących po chleb swój codzienny robotników z papierosami w ustach i węzełkami ze śniadaniem. Niektórzy z nich mieli jeszcze oczy zaspane.
Szara mgła z początku jakby poszarpana w strzępy zaczęła znikać zupełnie z chwilą, gdy na horyzoncie ukazała się wspaniała tarcza słoneczna złocąca oślepiającym blaskiem kałuże błota i rzucająca na ściany domów światło niby czerwonawej łuny pożaru.
Z każdą chwilą ruch w mieście coraz bardziej się wzmagał. Służące z koszami na rękach szły wolnym krokiem po zakupy; czyściciele ulic zgarniali błoto nagromadzone w ciągu nocy; nad rzeką pędzono krowy mleczne z dzwoneczkami u szyi; otwierano zawieszone barwnemi reklamami drzwi sklepów, wymiatanych energicznie, tak iż kurz kłębami wydostawał się nazewnątrz, złocąc się w promieniach słonecznych.
Do każdego wozu, który stanął przy Targu podbiegały wnet stare wynajmujące się do noszenia koszy kobiety, okazując uległość iście niewolniczą względem handlarek, które własna ich nędza kazała uważać za panie.
Handlarki okryte szalami znikały jedna po drugiej w wąskich ciemnych niby wejście do celi więziennej drzwiach hali targowej, z których jak z cuchnącej otchłani wydobywała się wilgotna woń przykra.
Rynek się ożywił. Pod wilgotnemi cynkowemi daszkami, z których spadały od czasu do czasu krople na ziemię, handlarki wykładały rybę z koszy na blaty marmurowe, zaścielone trawą zieloną. Ryby większe krajano na części i układano tak, iż widać było czerwieniące się krążki. Z beczek wydostawano przechowany w lodzie pozostały z dnia poprzedniego towar o mętnych oczach i pozbawionej zwykłego połysku łusce. Różne gatunki układano bez ściśle określonego planu, zdarzało się więc, że skromna sardynka leżała tuż przy okazałej barwenie lub poważnym homarze w ciemnej szacie, poruszającym swojemi mackami, jak gdyby pragnął udzielić ostatniego błogosławieństwa.
Naprzeciwko, w drugim rzędzie straganów rozkładały swój towar inne handlarki, wyglądające znacznie nędzniej niż owe z Cabanal.
Przybywały tu z Albufera, miejscowości, której ludność bardziej pokrzywdzona niż gdzieindziej i mająca swe odrębne zwyczaje, przebywa stale na płaskich i czarnych jak trumny barkach wśród zagród z prętów na lagunie lub w szałasach na gruncie błotnistym, zdobywa sobie chleb codzienny babraniem się w wodzie cuchnącej. Wynędzniałe twarze tych kobiet miały cerę ziemistą, oczy zaś lśniły dziwnym jakimś błyskiem, który ani na chwilę nie pozwalał wątpić w to, że istoty te były dręczone nieustanną febrą. Ubranie ich bynajmniej nie było przesiąknięte słonawym zapachem morza, lecz wonią zgnilizny błota laguny, zionącego śmiercią.
Trzymały w rękach nad stołami olbrzymie worki, drgające jak żywe istoty, które z ciemnej swej paszczy wyrzucały kotłującą masę lepkich, wijących się w skurczach węgorzy o białawych brzuchach i szpiczastych głowach żmiji. Tuż przy nich padały również inne miękkie lecz bezwładne ryby wód słodkich, przedewszystkiem zaś liny o silnej woni i dziwnym metalowym połysku, zbliżonym do owego, którym się odznaczają ciemne owoce podzwrotnikowe, zawierające w sobie truciznę.
Lecz i wśród tych kobiet były jeszcze różnice. Najuboższe z nich siedziały poprostu na ziemi wilgotnej i śliskiej pomiędzy rzędami straganów, proponując nasadzone na długie trzciny żabki z rozpostartemi kończynami, przypominającemi zastygłe ruchy nagich tancerek.
Napływ kupujących coraz bardziej wzrastał.Handlarki dawały sobie nawzajem od czasu do czasu jakieś znaki tajemnicze i wołały przyciszonym głosem we własnym żargonie, uprzedzając w ten sposób swe towarzyski o zjawieniu się agentów, poczem w tejże chwili z błyskawiczną szybkością znikały pod fartuchami lub spódnicami mniejsze od przepisowych ciężarki do wag.
Jednocześnie płatano ryby staremi zardzewiałemi nożami. Spadające pod stragan wnętrzności wzbudzały odrazę nawet u psów błąkających, które zatrzymawszy się chwilkę i węsząc odwracały się pogardliwie i biegły do pobliskich jatek pod kolumnadę.
Handlarki przed godziną jeszcze życzliwie rozmawiające ze sobą na wozie lub przy wadze celnej, teraz rzucały na siebie wrogie spojrzenia, ilekroć któraś z nich zdołała zatrzymać przy swoim straganie nowego kupującego.
Na całym Targu cuchnącym wonią wilgotną panowała atmosfera walki i brutalnej konkurencji. Handlarki wykrzykiwały chrapliwym głosem, uderzając ręką po wadze dla zwrócenia uwagi przechodniów, to znowuż przemawiały do nich bardzo uprzejmie, skoro się tamci zainteresowali towarem. Po chwili jednak, gdy targujący się odchodził nic nie kupiwszy, usta miodopłynne zamieniały się w otchłań, z której buchały, niby całe fontanny nieczystości, liczne złorzeczenia wśród gwałtownych wybuchów szyderczego śmiechu znajdujących się w sąsiedztwie handlarek, solidaryzujących się instynktownie w zelżeniu grymaśnych kupujących.
Okazała babcia Picores o kosmatej, pomarszczonej twarzy i figurze przypominającej starego wieloryba, poruszała się nieustannie w olbrzymim fotelu pragnąc, by jaknajwięcej ciepła przeszło do jej ciała z postawionego u jej nóg ogrzewacza. Był to zbytek konieczny, gdyż wilgoć przenikała ją aż do kości. Fjoletowe jej ręce nie odpoczywały ani na chwilę. Musiało ją męczyć ustawiczne swędzenie pomarszczonej ze starości skóry, gdyż grube jej palce podrapawszy pod pachami przenosiły się pod chustkę, by się tam zanurzyć w rozczochranych siwych zaroślach głowy, aż się trząsł od owych ruchów gwałtownych brzuch cały obwisły jak gruby fartuch, poczem wreszcie podnosząc bezwstydnie spódnicę przedostawały się do grubych łydek a nawet i wyżej.
Oddawna miała swych stałych klijentów, którzy się przyczyniali do zjednywania nowych bez żadnego wysiłku z jej strony. Mimo wszystko doznawała jednak iście szatańskiej radości, ilekroć nadarzyła się jej okazja zwymyślania w najobrzydliwszy sposób targujące się panie towarzyszące przy zakupach swoim służącym.
Wśród kłótni, w których brała udział, głos jej ochrypły nie rezygnował nigdy z ostatniego słowa. Bogactwo zaś jaknajśmielszych wyrażeń wywoływało wybuchy niepohamowanego śmiechu u jej towarzyszek z Targu rybnego. Poszczególne zaś zdania, będące wytworem bezwstydnej jej filozofji nabierały w jej ustach powagi wyroczni.
Stragan najbliższy należał do jej siostrzenicy Dolores, która stojąc tam z zawiniętemi rękawami i uderzając co chwila piękną ręką po złocącej się szali wagi zachęcała kokieteryjnym uśmiechem idących z czystemi o czerwonem obszyciu koszami mieszczuchów.
Niezwykła uroda młodej kobiety pociągała niejednokrotnie przechodniów.
Dwa zaś stragany przedzielało babcię Picores od Rosario, zajętej układaniem swego towaru w ten sposób, aby się przedewszystkiem rzucał w oczy najświeższy. Wśród owych czynności spoglądała co chwila pełnym nienawiści wzrokiem w stronę swej krewniaczki Dolores, która jej odpłacała tem samem. Skoro ich wzrok się skrzyżował, odwracały się z pogardą od siebie, mimo to jednak po chwili każda z nich znowu rzucała ukradkiem wzrok na swą przeciwniczkę.
Nie nadarzyła się jeszcze sposobność do rozpoczęcia nieuniknionej jak zazwyczaj kłótni. Niedługo jednakże trzeba było na nią czekać. W pewnej bowiem chwili postawna Dolores przestała wydzwaniać na szali, zwróciwszy na siebie uwagę kupującego, który odszedł właśnie po długiem targowaniu się od straganu Rosario.
Ta zaś, szczupła i chorowita, o rozpalonych kościstych policzkach i oczach lśniących jak w gorączce nasrożywszy się jak kogut zaczęła wykrzykiwać:
— Jakże tu można ścierpieć coś podobnego? Patrzcie, co za przeklęte stworzenie! Zabierać uczciwej kobiecie jej stałych kupujących! Poprostu złodziejka! A nawet gorzej jeszcze niż złodziejka!
Dolores słysząc to, nie zmieniła bynajmniej swojej postawy i tylko sapiąc małym i pięknym swym noskiem rzuciła lekceważąco:
— Złodziejka!? Znają mnie wszyscy! Wiedzą kim jestem!
Zaciekawiły się wszystkie handlarki, przechylając się ponad blaty straganów, aby lepiej widzieć to co się dzieje i mrugając na swoje sąsiadki. Mogło się nawet zdawać, że wcale nie dbają o sprzedanie kupującym swego towaru.
Lecz również i kupujący zaczęli tworzyć poszczególne grupy, przyglądając się z ciekawością kłócącym się handlarkom. Agent zaś ledwo się ukazał na targu i spostrzegł na co się zanosi, czemprędzej się wycofał roztropnie, jako mąż pełen doświadczenia. Babcia Picores wzniosła tylko oczy ku niebu, zgorszona tą nienawiścią wzajemną i nieustannemi kłótniami swoich siostrzenic.
— O, możesz mówić, co chcesz, ale sama wiesz dobrze, że jesteś złodziejką — rzuciła jeszcze Rosario, poczem zaczęła rozważać jakby mówiąc do siebie samej: — wiadomo przecież, kradnie wszystko co się jej nawinie pod rękę. Na Targu kradnie mi kupujących, tam zaś w Cabanal kradnie... ach, nie potrzebuję o tem jej mówić, sama wie dobrze... Nie wystarcza jej Proboszcz, ten głupi baran, który nic nie widzi!
Grad napaści ze strony Rosario nie zdołał jednak wyprowadzić z równowagi trzymającej się dumnie Dolores. Widziała dobrze, że wszystkie handlarki aż usta sobie zagryzały, aby nie parsknąć niedelikatnym względem niej śmiechem, pragnęła więc przynajmniej pozornie obojętnem zachowaniem się swojem zmniejszyć wagę owych przymówek do niej o mężu. Czyż mogłaby na to pozwolić aby z niej drwiono?
— Milcz, warjatko! — odezwała się pogardliwie. — Zazdrośnica głupia!
Rosario nie dała za wygraną.
— Co? Zazdrośnica? Miałabym komu zazdrościć! O, dziękuję bardzo. Jestem uczciwą kobietą i nie bałamucę cudzych mężów. Nie jestem rozpustnicą. Wiedzą o tem wszyscy w Cabanal!...
Dolores odcięła szyderczo:
— O, niema obawy, żeby taka sardynka jak ty, mogła kogoś zbałamucić! Troszkę za brzydka jesteś, moja kochana!
W ten sposób miotały na siebie nawzajem pociski. Rosario czyniła to wygrażając jednocześnie pięściami i aż siniejąc ze złości, Dolores zaś, dumna jak zazwyczaj i uśmiechnięta, wziąwszy się pod boki odpierała ciosy również wprawdzie ciosami, lecz tak, iż słowa wychodzące ze świeżych jej ust mogły się wydawać uprzejmą rozmową.
Nie uszło to jednak uwagi znajdujących się na Rynku osób. Zaczęły się budzić instynkty wojenne. W drzwiach utworzyły się grupy kupujących, zaciekawionych tem co się dzieje, ponad straganami zaś wychylały się głowy handlarek z rozczochranemi włosami, podżegających do kłótni i co chwila wybuchających śmiechem. Niektóre z nich, jakby pragnąc wtórować druzgocącym odpowiedziom Dolores, wydzwaniały ciężarkami po wadze.
Wreszcie urodziwa królowa Targu użyła ostatecznego sposobu wyrażenia największej pogardy.
— Masz, możesz mówić dalej!
I odwróciwszy się szybko, klapnęła dłońmi po biodrach, aż się zatrzęsło jędrne jej ciało pod perkalową osłoną spódnicy.
Wywarło to wstrząsające wrażenie. Handlarki, zanosząc się od śmiechu, opadały niemal bez sił na swoje stołki. Również flaczarze i sprzedawcy tuńczyków powstawali z miejsc i zbliżywszy się tak, by można było widzieć wszystko, zaczęli klaskać mocno w dłonie. Niejeden zaś z kupujących zapomniał nawet o swoim koszu, podziwiając wspaniałe linje uwydatnionej części ciała pięknej kobiety.
Przybrawszy zwykłą postawę, Dolores uśmiechała się tryumfująco, w tej jednak chwili nagle się cofnęła, Rosario bowiem, wściekła ze złości, cisnęła jej w twarz sporą garść sardynek.
Oczy znieważonej roziskrzyły się strasznie. Rzuciła się naprzód podwijając jeszcze bardziej rękawy.
— Ja ci pokażę! Nie daruję ci tego, ty tyczko przebrzydła! Pokażże mi się tu bliżej!
Wyzwana bynajmniej się nie przelękła. Wysunęła się z pochyloną głową naprzód, klnąc półgłosem i wyrywając się zatrzymującym ją towarzyszkom.
Wpadły na siebie w oślizgłem przejściu pomiędzy dwoma rzędami straganów.
Chorowita i szczupła Rosario, aczkolwiek się rzuciła nerwowo na swą przeciwniczkę, nie zdołała bynajmniej jej przewrócić. Spotkanie nerwów z krzepką postacią dobrze rozwiniętej kobiety i gniewu z siłą odbyło się bez najmniejszego wstrząśnienia.
Dolores, trzymając się mocno na nogach, wnet puściła w ruch swoje dłonie, aż się zaczerwieniła żółta zazwyczaj, szczupła twarz Rosario. W pewnej jednak chwili krzyknęła przeraźliwie, chwytając się obiema rękami za ucho.
— Ach ty suko przeklęta!
Z pomiędzy palców zaczęła sączyć się krew. Rosario bowiem szarpnąwszy za jeden z kolczyków zdobnych w perły ogromne, wzbudzających podziw na całym Targu, naderwała płatek ucha ich właścicielce.
— Cóżeś ty mi zrobiła, podła duszo? — krzyczała przeraźliwym głosem piękna handlarka — chwytając się co chwila za ucho. W ten sposób się mścisz? Uczciwsze od ciebie kobiety znajdują się w więzieniu, zbrodniarko szkaradna!
Rozpoczętą bójkę wnet przerwał dwukrotny policzek wymierzony obu rozwścieczonym przeciwniczkom przez babcię Picores.
Rosario blada i przelękniona tem co uczyniła, słuchała pokornie jej wymówek, gdy tymczasem Dolores, doświadczając ataków ostrego bólu w naderwanej części ucha wyrywała się co chwila z koła otaczających ją i wstrzymujących towarzyszek z Targu, zamierzając znowu się rzucić na swą zelżycielkę.
W tej chwili ponad głowami tłoczących się gapiów ukazały się kepi dwóch agentów służby bezpieczeństwa publicznego, torujących sobie drogę ku środkowym straganom Targu.
Stara wydała rozkaz:
— Wszystkie na swoje miejsca i ani mrumru! Policjanci nie mają tu nic do roboty. Potrzebne nam to, by nas włóczono po sądach? Nic się tu nie stało i koniec.
Dolores uczuła wnet, że włożono jej na głowę chustkę jedwabną aby zasłonić w ten sposób zakrwawione ucho. Handlarki jakby powyrastały znowu za swojemi straganami, zalecając na całe gardło z komiczną powagą swój towar. Agenci zaś tymczasem rozglądali się na wszystkie strony, starając się uchwycić jakiś szczegół, któryby ich skierował tam, gdzie należało. Wszędzie im jednak towarzyszyły tylko nienawistne słowa.
— I czego oni tu szukają? Mogliby sobie wrócić skąd przyszli! Przecież nic tu się nie stało! Zawsze tam gdzie nie potrzeba muszą nos wsadzić!
Nie pozostało im więc nic innego, jak opuścić czemprędzej Targ. Szli szybko z pochylonemi naprzód karkami, gonił ich bowiem donośny głos babci Picores, oburzonej zbytnią gorliwością włóczących się tam, gdzie nie trzeba, agentów, oraz brzęk szyderczy uderzanych wag.
Za chwilę uspokoiło się nieco. Handlarki myślały już tylko o zatrzymaniu przy własnym straganie jaknajwiększej liczby kupujących. Rosario siedziała na swoim stołku nieruchomo ze skrzyżowanemi rękami na piersiach i wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. Nie zważała wcale na kupujących. Na twarzy zaś jej ukazywały się coraz wyraźniejsze fjoletowe plamy od otrzymanych policzków. Dolores, starając się ukryć cisnące się do oczu łzy, stała odwrócona do niej tyłem.
Babcia Picores krzątała się niespokojenie przy straganie. Mówiła głośno sama do siebie tak, iż zdawało się, że rozmawia z rozłożonemi na blacie rybami.
— Czyż nigdy już nie przestaną się kłócić ze sobą te zatracone warjatki? Wiecznie są z sobą na noże!... I gdybyż było o co!... Zazdrośnice głupie! Jakgdyby nie było już innych mężczyzn na świecie! Muszę nareszcie położyć temu koniec! Już ja sobie poradzę! A niech tylko spróbują mi się sprzeciwić, nie pożałuję swych rąk, strzępię jedną i drugą tak, że długo będą pamiętały!
O jedenastej rzuciła się żarłocznie na przyniesiony jej przez posługaczkę posiłek, składający się z długiej bułki i dwóch spływających tłuszczem kotletów, które znikły niemal w jednej chwili, poczem wytarłszy zatłuszczonym fartuchem pomarszczoną twarz w okolicy ust, podeszła do straganu swej siostrzenicy i zaczęła ją besztać.
— Tak dalej być nie może. Jakto? Żeby całą rodzinę wzięto na języki? Żeby kpiono sobie z nas na całym targu? Muszę z tem skończyć. Rozumiesz? A jeżeli ja sobie tak życzę, choćby nie wiem co miało się stać, tak być musi! Jak zabraknie mi cierpliwości, niczem w tedy mój dotychczasowy gniew! Pamiętaj!
— Nie, nie, nie daruję jej tego! — jęczała Dolores, poruszając głową i zacisnąwszy energicznie pięści.
— Jakto nie? Co to znaczy nie? Musicie ze sobą się pogodzić. Dość już tego pośmiewiska! Krewniaczkami jesteście, a to znowu co się stało, nie jest tak bardzo straszne! To drobiazg, że naderwała ci ucho! Tyś przecie przedtem ją zbiła po twarzy! Żadna z was nie może się skarżyć! Powtarzam jeszcze raz, pogódźcie się! Nie ważcie się sprzeciwiać swojej ciotce!
Rzekłszy wszystko co miała do powiedzenia jednej, udała się do drugiej, której jeszcze energiczniej zaczęła wymyślać.
— Prawdziwy dziki zwierz z ciebie, czy pies wściekły! Nie waż mi się sprzeciwiać i nie patrz jak na wroga jakiego, bo bez namysłu rzucę w ciebie ciężarkiem. Wszyscy mnie poważają i ty musisz poważać tembardziej, że byłam przecież przyjaciółką twej matki! Trzeba z tem skończyć! Powiedziałam to i tak być musi! Tam biedna Dolores aż jęczy z bólu. Jakże to, czy ładnie postępować w ten sposób? Żeby aż naderwać ucho?! Zupełnie jak zwierz dziki! Zastanówże się. Czyż można bić tak, żeby aż krew się ukazała? Sama dałam się we znaki dawniej swoim rówieśniczkom, ale choć byłam silniejszą od nich, najwyżej podwinęłam tylko nieco spódnicę tej, na którą się zagniewałam i... tam gdzie miękko uderzyłam kilka razy, tak, że nie mogła siedzieć inaczej jak bokiem przez cały tydzień, ale później zaraz byłyśmy znowu najlepszemi przyjaciółkami i popijałyśmy czekoladę w kawiarni na znak zgody. Słowem, wszystko było przyzwoicie i grzecznie. Tak i teraz powinno być. Tak chcę i tak być musi!... Dolores bałamuci ci męża? Niech go djabli wezmą! Dolores go nie szukała zresztą... To mężczyźni latają za kobietami. I jeżeli chcesz zatrzymać swego męża przy sobie, nie bądźże głupią i chodź w domu także w ładnej spódniczce. Aby męża do siebie przywiązać, trzeba koło tego troszkę pochodzić, trudno! A zwłaszcza nie dopuścić nigdy, aby w domu nie znalazł tego, co może znaleźć w sąsiedztwie. Ach, te kobiety teraźniejsze! Na niczem się nie znają! Żebym ja była w twojej skórze, zobaczyła byś, czyby mój mąż zapomniał o swoich obowiązkach!... Nie mam już nic więcej do powiedzenia. Trzeba z tem skończyć. Musicie mnie usłuchać i pogodzić się, bo inaczej...
Babcia Picores wypowiedziawszy w ten sposób swe groźby połączone w prosty sposób z wy razami życzliwości, wróciła na swoje miejsce do ryb, które mimo wszystko należało sprzedawać.
Dnia tego targ skończył się prędzej niż zwykle, kupowano bowiem dużo ryb, tak, iż już około południa stragany się opróżniły. Pozostałą rybę złożono do beczek pomiędzy warstwy lodu i mokrych ścierek. Rozklekotane wozy stały już na pogotowiu. Pod budami ustawiono jedne na drugich kosze różnych rozmiarów.
Babcia Picores stanąwszy na środku Targu zarzuciła na siebie swój szal w kratki. W tej chwili zbliżyły się do niej również inne najstarsze na Targu handlarki, które jeździły codziennie z nią tym samym wozem, wynajmując go wspólnie.
Babcia Picores musiała jeszcze jednak przedtem doprowadzić do zgody swoje pupilki. Skoro więc wszystkie kosze zostały już ułożone na wozie, skierowała się ku straganom zawziętych jedna na drugą nieprzyjaciółek, sprowadzając je razem szczypnięciami i popychaniem.
Obie, tak Dolores jak i Rosario, ulegając groźnej stanowczości babci Picores stały tuż przy sobie zawstydzone i skruszone bez najmniejszego szemrania.
— Będziemy tu w kawiarni — zwróciła się stara do woźnicy.
I całe owo towarzystwo godne, w olbrzymich szalach kraciastych i w przesiąkniętych przykrą wonią spódnicach ruszyło od bramy Targu aż dzwoniły płyty bruków pod krokami nóg w ciężkiem obuwiu.
Stare handlarki o pomarszczonej twarzy i pożółkłych oczach z babcią Picores na czele, torującą sobie drogę przy pomocy łokci, szły jedna za drugą przez cały Plac Targowy, gdzie również kończono już handel. Za niemi kroczyła Rosario. Ponieważ przybyła pieszo na targ, musiała nieść ze sobą również i kosze własne, opróżnione coprawda zupełnie. Dolores wreszcie podążała za wszystkiemi na ostatku. Mimo odczuwanego bólu, uśmiechała się z przyzwyczajenia, słysząc ze wszystkich stron komplementy mężczyzn zatrzymujących się na widok jej twarzy.
Handlarki wszedłszy do kawiarni, czuły się jak u siebie w domu. Zapach czekolady gorszego gatunku, dochodzący z kuchni, łączył się z wonią zgnilizny koszy Rosario, złożonych tuż obok marmurowych stolików.
Babcia Picores znalazłszy się w chłodnej sali kawiarni i sapiąc, rozglądała się z zadowoleniem dokoła, pełna podziwu i tym razem jak zazwyczaj dla szczegółów dobrze znanego jej zbytkownego urządzenia lokalu, a więc barwnej plecionki pod nogami, białych ścian kaflowych, drzwi szklanych z czerwoną portjerą, maszynki do lodów, wreszcie w głębi sali lady z oszklonemi szafkami do biszkoptów i słodyczy, za którą drzemała gospodyni kawiarni, poruszając leniwie od czasu do czasu trzciną z pękiem fryzowanych wstążeczek papierowych na końcu. Przy każdem poruszeniu owej trzciny unosiły się w powietrzu roje much.
O to czego żądają nie trzeba było pytać. To co zazwyczaj!... Dla każdej filiżanka czekolady i szklanka chłodzącego napoju! Po raz czwarty już tego dnia babcia Picores popijała czekoladę, którą, mimo że była fałszowana, lubiła bardzo, podobnie jak jej towarzyszki. Bo i czyż mogło być coś lepszego na świecie? Naprawdę napój ten życia dodaje! Pomarszczone nosy starych handlarek aż się kurczyły z rozkoszy, wciągając niebieskawą parę unoszącą się z białych filiżanek.
Biszkopciki oblane masą czekoladową znikały szybko w pozbawionych zębów ustach. Obie jednak młode kobiety ledwo się dotykały jedzenia, starając się nawet nie spojrzeć nawzajem na siebie.
Z chwilą, gdy w filiżance nie zostało już prawie ani kropli czekolady, babcia Picores odezwała się przerywając ciszę głęboką.
— Cóżto u licha? Będziecie się dalej gniewały? Ach, handlarki teraźniejsze! Inne były dawniej! Czemużeście się tak nasępiły? Precz wyrzućcie złość z serca. Patrzajcie, jakie dumne! Jak panie! Inaczej było dawniej. Zapytajcie: czyż to raz poturbowałam w czasach dawniejszych każdą z tych koleżanek? (Wszystkie towarzyszki przy tych słowach starej kiwały głową potakując). Nieraz można było dojrzeć ślady sprzeczki poniżej grzbietu, gdy się której podwinęła nieco spódnica, a jednak nie przestawałyśmy być przyjaciółkami, zawsze jedna drugiej starała się okazać życzliwość, stanąć z pomocą w potrzebie. I tak powinno być, do licha! Nie trudno się unieść, ale skoro się ostygnie, trzeba zapomnieć o wszystkiem, po ludzku. Gniewy należy zostawić tam przed kawiarnią, tu zaś powinnyście być przyjaciółkami. Matka moja zwykła była powtarzać przysłowie, które i teraz jeszcze jest znane na Targu:
Gniew, rzecz pewna, gardłu szkodzi,
Kędy coś słodkiego wchodzi.
Babcia Picores oburzała się widząc nasępione miny milczących rywalek.
— Cóż to u licha? Wiecznie będziecie się dąsały na siebie? A moje rady to już nic nie są warte? Rosario, w tejże chwili się rozchmurz. Bardziej jesteś winna, musisz więc uczynić pierwszy krok do zgody.
Rosario z głową spuszczoną, skubiąc frędzelki swego szala, mruczała coś wspomniawszy o mężu, wreszcie odrzekła urywając słowa:
— Ja... tak... jeżeli ona obieca... że go odstręczy od siebie...
Dolores nagle skoczyła, trzymając dumnie głowę.
— To ja mam odstręczać od siebie jej męża? Cóż to, jestem jakiemś czupiradłem, czy straszydłem? Zresztą Tonet jest bratem mego męża, nie mogę więc zamknąć swoich drzwi przed nim, ani też przyjmować go z kwaśną miną... Jestem bardzo łagodna i nie chcę wcale kłótni. Pragnę tylko by mi dano święty spokój, bo i pocóż mię mają brać na języki? Zawsze się jednak znajdą się chętni do plotek, którzy się starają poróżnić przykładne małżeństwa. A że byłam narzeczoną Toneta, zanim wyszłam zamąż za jego brata, to i cóż z tego? Czy to miałoby być czemś niesłychanem? Jakże mię mogą tak oczerniać?... Powtarzam jeszcze raz, że pragnę tylko świętego spokoju. Ale jakże to miałabym odstręczać kogoś od siebie? O, nie! Zapewniam tylko, że jeżeli dotychczas pozwoliłam sobie kiedy na poufałość z Tonetem, to teraz już się to nie powtórzy, aby ukrócić złe języki.
Babcia Picores była zadowolona. To się jej podobało. Grunt dobre serce!
— I cóż, Rosario, to ci wystarczy? Uściskajcież się teraz i wszystko skończone!
Krewniaczki ulegając wreszcie namowom również innych obecnych w kawiarni starych handlarek, uściskały się niechętnie nawet się nie podnosząc ze swoich krzesełek.
Ciotka tymczasem ciesząc się ze swego zwycięstwa, mówiła dalej:
— Czyż to nie głupota naprawdę, ażeby się kobiety kłóciły o mężczyznę? Jeszcze raz mówię: czyż brak na świecie mężczyzn? Najgorszy z nich chciałby oczywiście, aby się wykłócano o niego, każdy jest zarozumiały i dąży do tego, aby wypełniano tylko jego wolę.
Tymczasem zaś, przeciwnie, kobieta musi być energiczną. O tak! i bardzo nawet energiczną! Każda powinna tak postępować jak ja. O, bo też umiałam trzymać w rękach swego męża nieboszczyka tak, że niejednokrotnie musiał mię błagać o przebaczenie!
A z drugiej strony, być zazdrosną o mężczyznę! Śmieszne to jest. Czy która z was wie z całą pewnością, gdzie się mąż obraca po wyjściu z domu? Bynajmniej! Ale czyż warto się przejmować temi oszukaństwami, czyż warto się gniewać i zatruwać sobie życie? A trzeba też pamiętać, że aby mąż kochał swoją żonę, należy być ostrą dla niego. Trzeba robić to, co ja robiłam ze swoim, kiedy miałam choć najmniejsze podejrzenie. Ani się waż zbliżyć do łóżka! Tam gdzieś był w lecie idź i na zimę! Ostro! Pokazać mu ząbki! Żadnych pieszczot ani cackania się! I mąż musi uszanować taką!
Dolores poważna i sztywna, zagryzła usta aby się nie roześmiać.
Rosario nie zgadzała się z tem bynajmniej, co mówiła babcia Picores. Była przecież uczciwą w stosunku do swego męża, miała też więc prawo, aby i Tonet odpłacał jej tem samem. Nie lubiła nieporozumień ani zawikłań.
Stara jednak nie czekała końca wynurzeń Rosario. Podług niej wszystko to było głupiem i fałszywem gadaniem aż do obrzydzenia. Trzeba widzieć mężczyzn takimi jakimi są.
— Prawda, moje kochane?... — zwróciła się do towarzyszek.
Towarzyszki o maskach starych indjan poruszyły się na znak potwierdzenia.
Babcia Picores tymczasem ciągnęła:
— Każdego mężczyznę można ułaskawić. I im gorzej go się traktuje, tem jest wierniejszy i przywiązany jak pies. Zresztą żona, która nie chce mieć żadnych podejrzeń, potrafi uwiązać swego męża do łóżka i dać poznać co to jest spódniczka...
I na tem urwała.
W drzwiach kawiarni ukazywała się od czasu do czasu twarz zniecierpliwionego woźnicy.
Półgłosem objawiał swe niezadowolenie tak, iż poszczególne wykrzykniki dochodziły do uszu handlarek. Gniewało go to, że wóz uważają jakby za swoją własność.
— Czekaj tam, poczwaro! — zawołała ochrypłym głosem stara. — Cóż to u licha, czy może ci nie płacimy?...
Spostrzegłszy zaś, że towarzyszki zaglądają do swoich woreczków z pieniędzmi, wyciągnęła rękę majestatycznie.
— Żadna z was dzisiaj nie płaci. To moje święto. Ja zapłacę, gdyż się cieszę, że nareszcie się pogodziły ze sobą moje krewniaczki.
Wstawszy z krzesła, uniosła w górę wierzchnią spódnicę i z przypasanego woreczka wyjęła najprzód nożyce do rozplątywania ryb, potem nóż zardzewiały, wreszcie garść monet miedzianych, które rzuciła na stół.
Po parokrotnem przeliczeniu, zostawiła kupkę tych monet oblepionych cuchnącą kleistą masą na marmurowym blacie stolika i wyszła z kawiarni. Towarzyszki zaś jej tymczasem wchodziły na stary roztrzęsiony wóz.
Rosario stanęła z próżnemi koszami na chodniku tuż przy Dolores. Obie spoglądały na siebie w milczeniu z pewnem zakłopotaniem.
Babcia Picores zwróciła się do Rosario proponując jej ażeby również usiadła ze wszystkiemi na wozie.
— Sciśniemy się nieco i zawieziemy ciebie do domu... Nie chcesz?... No, jak uważasz! Pamiętaj jednak o danem przyrzeczeniu. Pokój i zgoda!
— Do widzenia, Rosario, — odezwała się z uśmiechem Dolores. — A więc jesteśmy przyjaciółkami!
I kiwnąwszy przyjaźnie głową, weszła na wóz. Za nią się drapała ciotka.
Wóz aż się przechylił pod ciężarem dwóch nowych postaci o dość okazałym wyglądzie.
Rosario jakby obudzona ze snu, stała jeszcze czas jakiś nieruchomo na chodniku z koszami na ręku, nie wierząc sobie samej, że się pojednała naprawdę ze swoją rywalką.
Po latach jeszcze pamiętano pewien wtorek wielkopostny. Jedni byli świadkami wydarzeń w Cabanal, inni wiedzieli o nich z opowiadań.
Ranek był cudny. Gładka tafla morza, bez najmniejszego drgania, lśniła jak zwierciadło, odbijając jasne promienie słoneczne.
Ryb sprzedawano mnóstwo. Z Targu Walencji wciąż napływały nowe zapotrzebowania. Barki ciągnące sieci płynęły spokojnie ku przylądkowi San Antonio. Trwoga byłaby niewytłumaczona. Niezwykła cisza panująca dokoła, pozwalała rybakom szybko napełniać kosze i dostarczać je z rozradowanem obliczem żonom oczekującym w Cabanal.
Około południa jednak pogoda się zmieniła. Zaczął wiać wiatr wschodni, który zazwyczaj jest bardzo niebezpieczny w zatoce Walencji. Morze marszczyło się coraz bardziej, przybierając brudną barwę. Chmury szybko zasnuły niebo. Wiatr każdą chwilą się wzmagał.
Na brzegu zakotłowało. Ludziom znającym się na niespodziankach morza nie trudno było przewidzieć, że się zbliża burza, która może poczynić spustoszenia w niejednej rodzinie rybaczej.
Biedne kobiety w trzepocących na wietrze spódnicach biegały niespokojnie po brzegu, wołając rozpacznie i polecając się świętym, do których miały nabożeństwo szczególne, gdy tymczasem mężczyźni o bladych zachmurzonych twarzach z papierosem w ustach, wdrapawszy się na barki wyciągnięte na brzeg, spoglądali badawczym wzrokiem wytrawnych marynarzy na ciemny horyzont, to znowuż za chwilę z zaniepokojeniem przenosili wzrok na niezbyt pewne wejście do portu, lub na molo, gdzie się już pieniły fale rozbijając się o wystające rude gromady głazów.
Myśl o niepewnym losie tylu żywicieli rodzin, których burza zaskoczyła na morzu, napełniała trwogą pozostałe na brzegu ich żony. Każdy nowy ryk wichru wywoływał poruszenie gwałtowne gromadzących się tłumów, zdających sobie z przerażeniem sprawę o możliwości rozdarcia się w danej chwili żagla lub zdruzgotania masztu na płynącej barce.
W pewnej jednak chwili na czarnym już niemal horyzoncie ukazał się niby koroneczka piany morskiej, szereg unoszących się do góry, to znowuż kryjących się na rozszalałemi bałwanami żagli.
Barki się zbliżały jak przerażone stado w rozsypce, nurkujące i gnane przez wichr, który zdawał się bawić darciem żagli i wykręcaniem masztów lub steru, aż do chwili, gdy wreszcie szarpnąwszy gwałtownie barką mógł cisnąć ją w głębiny.
Ostatnią i najstraszniejszą jednak walkę z rozszalałym żywiołem musieli rybacy stoczyć już przy samem wejściu do portu. Skoro która z barek zdołała wreszcie przybić do brzegu, rodziny rybaków przemokłych od stóp do głów, rzucały się im w objęcia. Niemal osłupiała postawa uratowanych zdawała się wskazywać, iż się czują jakby zmartwychwstali do niespodziewanego już życia. Wieczór ów na długo pozostał w pamięci mieszkańców Cabanal.
Gromady rozkudłanych, oszalałych prawie z bólu i ochrypłych od rozpaczliwego wołania kobiet, biegały tam i z powrotem na skraju molo, nie zdając sobie sprawy, że mogą być pochłonięte przez groźnie szturmujące fale. Zbryzgane kroplami gorzkiej wody, któremi pluło rozszalałe morze, wpatrywały się w ciemną dal, starając się śledzić na horyzoncie pełną grozy agonję pozostałych na morzu barek.
Niejednej jeszcze brakło. Cóż się z niemi stało? Ach, Boże!... Jakże były szczęśliwe kobiety, które już mogły uściskać na brzegu swych mężów i synów. Pozostali na morzu płynęli gdzieś wśród ciemności w barce, niby w jakiejś trumnie, skaczącej z fali na falę, lub wirującej nad przepastną głębiną i skrzypiącej pod nogami. W jednej chwili mogła być zdruzgotana, lub zalana górą piętrzącej się wody.
Mimo, że deszcz lał przez całą noc, zrozpaczone kobiety pozostały aż do rana na molo wśród ryczących fal. Bez suchej nitki na sobie, siedziały z podwiniętemi nogami na czarnem błocie, zmieszanem z miałem węglowym, błagając rozpacznie głuche niebo, to znowuż rwąc sobie włosy i bluźniąc zapamiętale.
Ranek był bardzo piękny! Słońce uśmiechnięte obłudnie wyłoniło się na horyzoncie ponad równą linję spokojnego, gdzieniegdzie tylko jeszcze zapienionego morza, odbijając się w niem złotemi lekko drżącemi refleksami. Było pięknie, jak gdyby nic szczególnego nie zaszło! A jednak już pierwsze promienie słoneczne ozłociły leżący na brzegu, zaryty częściowo w piasku, pokazujący swoje wnętrzności bryg norweski. Na zdruzgotanych jego masztach powiewały jeszcze resztki żagli.
Nie trudno było się domyślić, że załadowany był drzewem. Ciągle jeszcze bowiem łagodne fale morskie podbijały do brzegu olbrzymie belki oraz grube deski ze śladami piły na sobie. Skoro która ze sztuk drzewa dotarła do brzegu, otaczała ją wnet gromada czarnych żywych punkcików. Drzewo znikało w jednej niemal chwili jakby pochłonięte przez piasek.
Pracowite były owe mrówki. Dla nich burza niosła dobrodziejstwo. Co chwila przez ogrody Ruzafa prześlizgiwały się wspaniałe sztuki drzewa pochodzące z krajów północnych, mające służyć jako materjał na dachy dla nowobudujących się domków.
Korsarze przybrzeżni wesoło popędzali swe juczne zwierzęta, czując się prawymi właścicielami zdobyczy i ani na chwilę nie zastanawiając się nad tem, że jest może zbroczona krwią nieszczęśliwych rozbitków, zastygłych już na piasku.
Policjanci wraz z gapiącym się tłumem tworzyli gromady raczej ciekawe, niż przerażone, dokoła zwłok, pięknych o jasnej cerze młodzieńców. Rozdarte w tem lub owem miejscu ich ubranie pozwalało dostrzec białe, niemal kobiece ich ciało. Oczy niebieskie, mętne i nieruchome zdawały się spoglądać uporczywie w niebo.
Rozbicie brygu norweskiego było jednym z najważniejszych wypadków wśród burzy, na który dzienniki zwróciły szczególniejszą uwagę i skutkiem tego mieszkańcy Walencji całemi gromadami ciągnęli na miejsce katastrofy, by się przyjrzeć z pewnego oddalenia rozbitemu statkowi, wrytemu głęboko w piasek. O barkach rybaczych nie myślano wcale, tak iż nawet jęki kobiet opłakujących nieobecnych swych mężów, wywoływały pewne zdziwienie.
Straty w ludziach były jednak mniejsze, niż przypuszczano z początku. Wraz z rozpogodzeniem się wróciło do portu wiele z tych barek, które uważano już za zatopione.
Niektóre z nich zdołały umknąć przed rozszalałą burzą do Denia, inne zaś do Gandia lub Cullera. Skoro zauważono którą z nich dopływającą do portu, wydawano pełne zapału okrzyki radości i głośno dziękowano świętym patronom czuwającym nad dolą rybaków.
Nie wróciła jednak barka wuja Pascualo, najbardziej nieumęczonego ze wszystkich mieszkańców Cabanal w gromadzeniu zysków, zajmującego się w lecie rybołówstwem, w zimie zaś przemytnictwem. Był to bardzo doświadczony marynarz i znał doskonale brzegi Algieru i Oranu, znajdujące się tuż zaraz, jak się poufale wyrażał, niby o chodniku po drugiej stronie ulicy.
Żona jego, Tona, po tygodniu jeszcze wychodziła codziennie na molo z jednem dzieckiem na ręku, z drugiem zaś czepiącym się jej spódnicy i wypatrywała upragnionej barki. Rozpytując się wszystkich, którzy cośkolwiek mogli powiedzieć jej o Pascualu, nie otrzymując jednakże pocieszających o nim wiadomości, wybuchała płaczem, rwąc sobie włosy i ręce z rozpaczą, że Matka Najświętsza nie zsyła jej żadnego ratunku.
Rybacy, nie mogąc jej nic pewnego powiedzieć, wzruszali tylko ramionami. Widzieli wprawdzie barkę podczas burzy niedaleko przylądka San Antonio, była już jednak bez żagli, nie mogła więc przybić do brzegu. Ktoś nawet zauważył, że bałwan ogromny natarł w pewnej chwili na barkę, ale czy jej nie pochłonął, z całą pewnością nie mógł powiedzieć.
Nieszczęśliwa kobieta, przebywając całemi niemal dniami wraz z dwojgiem dzieci na brzegu, często dochodziła do ostatecznej rozpaczy, to znowuż zapalała się jakąś dziwną nadzieją, aż wreszcie po dwunastu dniach łódź strażnicza, polująca na przemytników, przywlokła za sobą przewróconą, o czarnym oślizgłym kilu barkę, czyniącą wrażenie ponurej trumny. Dokoła barki roiło się mnóstwo różnego rodzaju ryb oraz potworów morskich, czujących dla siebie żer w przedziurawionym kadłubie. Była to barka Pascualo.
Wyciągnięto ją wnet na brzeg i ustawiono kilem na piasku. Maszt był złamany u samej nasady, kadłub zaś pełen wody. Rybacy pragnąć wyczerpać wodę z barki przy pomocy wiader, i szukając oparcia dla nóg wśród splątanych lin oraz koszy, które przypadkiem pozostały podczas katastrofy na barce, natrafili na coś miękkiego i oślizgłego. Aż krzyknęli z przerażenia: musiały to bowiem być czyjeś zwłoki. Mimo jednak odrazy, zanurzywszy ręce w wodzie, wyciągnęli ciało wzdęte, zielonawe, z brzuchem napęczniałym, bliskim pęknięcia. Głowa topielca była raczej jakąś masą odrażającą, cała bowiem, jak zresztą inne części ciała, była poobgryzana przez żarłoczne ryby, nie porzucające do ostatniej chwili swojej zdobyczy. Skurcze giętkich stworzeń udzielały się członkom ciała topielca, sprawiając pełne grozy wrażenie.
Rozpoznano zwłoki. Był to Pascualo, tak jednak straszny, że nawet własna jego żona, wybuchnąwszy łkaniem, nie miała odwagi przyjrzeć się mu bliżej. Silniejsze natarcie bałwanów, powodujących uszkodzenie barki, musiało go rzucić do wnętrza kadłuba, pozbawiając go jednocześnie życia. Tym sposobem grobem jego stała się własna jego barka, przedmiot jego marzeń, dzieło trzydziestu lat oszczędności.
Kumoszki z Cabanal widząc, jak morze obchodzi się z ludźmi, którzy potrafią dowieść jakie daje korzyści, lamentowały głośno niby wynajęte płaczki, idąc na cmentarz za trumną zawierającą poogryzane zwłoki.
Przez cały tydzień jeszcze mówiono ciągle o wuju Pascualo. Potem jednak przypominano go sobie już tylko wtedy, gdy spotkano opłakującą go w dalszym ciągu żonę, która jedno dziecko miała przy piersi, drugie zaś prowadziła za rękę.
Biedna Tona jednak rozpaczała nietylko po mężu. Przed oczami jej stanęło widmo zbliżającej się nędzy, nędzy nie do zniesienia, nędzy przerażającej nawet najbiedniejsze istoty, przyzwyczajone do wszelkich braków, nie mających dachu nad głową, zmuszonych do wyciągania ręki, ażeby zdobyć drobną monetę lub zapleśniałą kromkę chleba.
Jak długo jeszcze pamiętano o jej nieszczęściu, wspomagano ją jałmużną, składkami zbieranemi przez współmieszkańców Cabanal. Trwało to jednak trzy czy cztery miesiące. Ludzie bowiem zazwyczaj prędko zapominają o nieszczęściu innych. Prędko przestano uważać Tonę za wdowę po rozbitku. Widziano w niej tylko dokuczliwą jęczącą żebraczkę, przed którą zamykano drzwi i odwracano się z niechęcią. Czyniły to nawet najlepsze jej przyjaciółki mające dla niej dawniej miłe uśmiechy.
Należała jednak do rzędu tych kobiet, które nie dadzą się zginąć, choćby się wszyscy odwrócili od nich. O, już przecie napłakała się dosyć! Jest matką i ma zdrowe ręce, musi więc nakarmić płaczące swe dzieci.
Mąż nie zostawił jej innego majątku jak tylko ową barkę zdruzgotaną, w której znalazł śmierć swoją. Stojąc na brzegu gniła od wody deszczowej, która się przedostawała do jej wnętrza przez uszkodzony wierzch, to znowuż rozsychała się od upałów, służąc jedynie za schronisko dla całych rojów moskitów.
Tona układała pewien plan. Barka mogła jej się przydać. Grób ojca rodziny da utrzymanie jej i jej dzieciom.
Kuzyn nieboszczyka, Mariano, stary kawaler, uchodzący za bogacza, okazywał pewną życzliwość dla dzieci Pascualo i to właśnie było powodem, że mimo swego skąpstwa pomógł wdowie w urzeczywistnieniu jej zamiarów.
Po środku jednego z boków barki wypiłowano otwór, czyniąc w ten sposób drzwi, w nich zaś niewielką ladę, za którą ustawiono w głębi beczki z alkoholem zwykłym, jałowcówką i winem. Pokład usunięto zupełnie, przykryto zaś barkę dachem z osmolonych desek, co dawało możność większej swobody ruchów w owem schronisku. Przód oraz tył barki przegrodzono resztkami desek i zamieniono na dwie kajutki, z których jedna była odtąd sypialnią wdowy, druga zaś jej dzieci. Nazewnątrz ponad wejściem rozciągał się daszek trzcinowy chroniący od promieni słonecznych dwa dumnie się trzymające choć kulawe stoliki, dokoła których rozmieszczono pół tuzina taboretów plecionych.
Barka żałobna zamieniła się w traktjernię nadbrzeżną, tuż w niedalekiem sąsiedztwie obory dla byków używanych do wyciągania na brzeg barek wracających z połowu. Było to miejsce bardzo ruchliwe.
Kumoszki z Cabanal nie mogły wyjść z podziwu. Tona była istną czarownicą. Natrafiła na doskonałe źródło zysków! Beczki i butelki opróżniały się niemal niepostrzeżenie. Rybacy byli bardzo zadowoleni, że mogli wypić tu parę kieliszków, nie potrzebując już iść jak dawniej spory kawał drogi, aż do Cabanal. Usiadłszy w cieniu pod daszkiem trzcinowym grali w karty, pociągając przytem wspaniały trunek, sprowadzany aż z samej Cuby, jak przysięgała Tona. Czuli się tu dobrze i wstawali z miejsc dopiero gdy trzeba było znowu wypłynąć na morze.
Owa więc barka, mimo że się znajdowała na lądzie, płynęła teraz na pomyślnym wietrze. Nawet wtedy gdy mogła się jeszcze kołysać na falach, ciągnąc za sobą zagarniętą w sieci zdobycz, nie przynosiła tyle zysków, jak obecnie, gdy była zgruchotana przez burzę.
Dowodem tego były nieustanne zmiany i ulepszenia w charakterystycznem urządzeniu barki. Otwory wiodące do obu kajutek, zasłonięte były pięknemi firankami, skoro zaś je uchylono można było dostrzec w głębi nowe materace i poduszki w białych powłoczkach. Na ladzie lśniła wspaniała maszynka do kawy. Barka pomalowana teraz na biało straciła swój wygląd ponury, przypominający trumnę żałobną, oraz katastrofę na morzu. Barkę okalało ogrodzenie trzcinowe, poszerzane od czasu do czasu stosownie do zwiększającego się coraz bardziej gospodarstwa. Po gorącym piasku biegało, podnosząc ze swoistym wdziękiem łapki więcej niż dwadzieścia kur pod dowództwem wojowniczego i krzykliwego koguta przybierającego postawę wyzywającą wobec każdego napotkanego psa, których wiele się błąkało na brzegu. Z poza ogrodzenia donosiło się ciężkie chrząkanie wypasionego wieprza. Tuż przy ladzie pod daszkiem znajdował się piecyk podwójny z płonącym nieustannie ogniem, na którym gotowała się potrawa z ryżu i mięsa lub skwierczała złocąc się wśród błękitnawej pary smażona na oliwie ryba. Słowem, widać tu było we wszystkiem dostatek i powodzenie; Tona uśmiechała się z zadowolenia myśląc o tem, że nic nikomu nie winna i spoglądając na uwieszone obficie pod dachem barki krwawe kiszki, lśniące salcesony, piaty wędzonych tuńczyków, oraz szynki natarte sproszkowanym pieprzem czerwonym. Na ziemi stały napełnione ponętnym płynem beczki, nad niemi zaś ustawione schodkami butelki o różnobarwnej zawartości, na ścianie zaś wisiały różne patelnie, mniejsze i większe, gotowe w każdej chwili stanąć na ogniu ze skwierczącą zawartością.
I pomyśleć tylko, że doznawała głodu w pierwszych miesiącach wdowieństwa! Syta i zadowolona powtarzała teraz często, iż Bóg nie opuszcza ludzi uczciwych.
Dostatek oraz brak trosk wszelkich odmłodził ją. Ciało jej przybierało coraz bardziej zaokrąglone formy doskonale odżywianej rzeźniczki. Przebywając ciągle za ladą w barce zabezpieczonej od słońca i deszczu, nie miała bynajmniej cery opalonej ani ziemistej, jak inne kobiety spotykane na brzegu. Za ladą też nie brakło jej sposobności zaprezentowania okrywającego obfity jej biust coraz to innego wspaniałego szalu o żółto-czerwonych wzorach.
Mogła pozwolić już sobie nawet na zbytki dekoracyjne. W głębi barki nad beczkami widać było cały szereg porozwieszanych na ścianie oleodruków o kolorach, nieustępujących barwom szali. Rybacy więc, pijąc przy stoliku zabezpieczonym od promieni słonecznych, mogli podziwiać Polowanie na lwa, Śmierć sprawiedliwego i śmierć grzesznika, Drabina życia, kilka obrazów religijnych, wśród których musiał być oczywiście przedewszystkiem obraz świętego Antoniego, wreszcie dwie postacie symbolizujące dwa rodzaje handlu, kupca chudego i wynędzniałego, sprzedającego na kredyt oraz innego o okazałym wyglądzie, sprzedającego za gotówkę. W oczy rzucał się zwłaszcza napis: „Jutro darmo, dziś za gotówkę!“
Czuła się zadowolona widząc, że może wykarmić dzieci i siebie. Nie doznawała teraz żadnych już braków. Barka płynęła powoli naprzód, liczba zaś monet złotych przechowywanych w pończosze w kajutce pod materacem wciąż wzrastała.
Nieraz nie mogła się powstrzymać od chęci oszacowania całego swego majątku z pewnej odległości. Szła więc aż na sam brzeg i oglądała ze wzruszeniem ogrodzenie dla kur, kuchenkę znajdującą się na otwartem powietrzu, chlew, w którym chrząkał różowy odpasiony wieprz, białą barkę za trzcinowem ogrodzeniem, która czyniła wrażenie łodzi zagnanej przez wicher na podwórze fermy.
Mimo wszystko nie była jednak wolną od pewnych niewygód. Przedewszystkiem sypiała bardzo niewiele, musiała bowiem wstawać o świcie, niekiedy zaś stukano w drzwi barki nawet wśród nocy. Nie było innej rady, musiała usłużyć rybakom, którzy wróciwszy dość późno z połowu i wyładowawszy rybę musieli wypłynąć znowu na morze przed świtem.
Owe uczty nocne były najbardziej zyskowne i dlatego karczmarka bardzo starannie zaspokajała żądania swych gości. Rozumiała bardzo dobrze tych ludzi, którzy spędziwszy cały tydzień na falach morskich, pragnęli w nielicznych godzinach odpoczynku nacieszyć się odrazu wszelkiemi rozkoszami lądu.
Rzucali się na wino jak moskity. Starzy siedząc przy stoliku z fajką wygasłą w ustach zazwyczaj drzemali, chłopcy zaś młodzi o zdrowym wyglądzie, zmuszeni pędzić na morzu życie wstrzemięźliwe, spoglądali na panią Tonę tak natarczywie, że aż musiała ofuknąć pogardliwie a niekiedy nawet siłą odeprzeć, zbyt daleko posuniętą śmiałość któregoś z trytonów w pasiastej koszuli.
Nie mogła się zaliczać nigdy do rzędu pięknych kobiet, zaokrąglone jednak obecnie formy jej ciała, czarne oczy na ciemnej pełnej twarzy, lekkie ubranie, w którem usługiwała w lecie nocnym gościom, czyniły ją powabną w oczach prostych chłopców, którzy już płynąc do brzegu, myśleli z zadowoleniem o tem, że ujrzą wnet panią Tonę która będzie im usługiwała.
Tona jednak będąc kobietą energiczną i doświadczoną, umiała się bronić. Nie namyślała się długo: na zbyt natarczywe zaczepki odpowiadała pogardliwym ruchem ręki, na uszczypnięcie wymierzeniem policzka, na niespodziewany zaś uścisk dumnem kopnięciem, które przewracało na piasek silnego i zdrowego jak maszt barki chłopca.
Nie mogła dopuścić do tego, aby się źle o niej odzywano. Dbała o szacunek dla siebie.
Była przecież matką dwojga dzieci, śpiących tuż za przegródką z desek, tak iż słyszała ich ciężkie sapanie. Musiała myśleć przedewszystkiem o ich utrzymaniu.
Troszczyła się o przyszłość dzieci, które rosły na brzegu jak mewy, ukrywając się od promieni słonecznych pod kadłubami barek, albo brodząc po mokrym piasku, pokrytym czepiającemi się ich bronzowych nóg wodoroślami, w poszukiwaniu muszli i ślimaków.
Starszy, Pascualet, był jakby żywym portretem swego ojca. Gruby, pełnolicy, brzuchaty, wyglądem swym przypominał dobrze odżywianego duchownego i dlatego rybacy nazywali go Proboszczem. Przezwisko to zachował przez całe życie.
Braciszek jego, Antonio, młodszy o lat osiem, szczupły i nerwowy, o oczach swej matki, miał wyraz małego despoty.
Pascualet zastępował bratu w wielu wypadkach matkę. Podczas gdy pani Tona zwłaszcza w początkach istnienia traktjerni była całkowicie pochłonięta sprawami, mającemi na celu ulżenie ciężkiej doli, chłopak nosił braciszka z taką pieczołowitością, jak najlepsza niania. Nawet bawiąc się z chłopcami na brzegu nie opuszczał ani na chwilę rozkapryszonego braciszka, który siedząc na karku kopał go nóżkami w plecy i targał za włosy.
W nocy, gdy się układali do snu w ciasnej kajutce, Tonet zawsze zdołał zapewnić sobie lepsze miejsce, tak iż ustępliwemu braciszkowi nie zostawało nic innego jak zwinąć się w kłębek w kąciku, mimo że był starszy od swego wątłego zdawałoby się tyrana.
Chłopcy ukołysani głuchym szmerem falującego morza, dochodzącego podczas większych przypływów niemal do samej barki oraz gwizdaniem wiatru usiłującego przedostać się do wnętrza przez szczeliny desek, spali pod jednem przykryciem przytuleni do siebie. Nieraz budziły ich w nocy głośne rozmowy rybaków, ucztujących z racji uroczystości wylądowania. Do uszu ich dochodziły wyrazy oburzającej się na coś matki, to znowuż donośne uderzenie jakby w policzek, a kilka razy nawet się wydawało, jakby jakieś ciało straciwszy równowagę upadło z głuchym łoskotem na ziemię, aż cała kajutka drżała. Po chwili jednak zasypiali znowu z niewinnym spokojem wolnym od wszelkich podejrzeń i trwogi.
Pani Tona nie kryła się bynajmniej ze swoją słabością w stosunku do dzieci. W początkach swego wdowieństwa, zaglądając w nocy do ciasnej kajutki i widząc jak śpią przytulone do siebie, wzruszała się na myśl, że w tem właśnie miejscu znajdowała się zgnieciona deskami głowa ich ojca. Dławiły ją łzy wobec jakiejś niewiadomo skąd pochodzącej trwogi, że utraci je, jak utraciła swego Pascualo. Z czasem jednak, gdy do barki zawitał dobrobyt, obraz katastrofy powoli się zatarł. Pani Tona zaczęła wtedy wyróżniać i coraz większą czułością otaczać Toneta, który aczkolwiek był małym tyranem, wydawał się jej pełnym wdzięku przymilnym figlarnym kociakiem.
Wdowa była poprostu zaślepiona w tym siedmioletnim urwisie, który spędzał na brzegu dnie całe na zabawach z bandą wałęsających się łobuzów i wracał do barki dopiero późnym wieczorem w poszarganem, przemokłem i wytarzanem w piasku ubraniu, gdy tymczasem starszy, zwolniony już od obowiązku nieustannego opiekowania się braciszkiem, pomagał matce, czyszcząc naczynia, usługując gościom, dając jeść kurom i wieprzowi, wreszcie bacząc pilnie na skierczącą od czasu do czasu na ogniu patelnię.
Ilekroć wśród drzemki za ładą w godzinach południowych spostrzegła przed sobą Pascualeta, doznawała uczucia miłej niespodzianki. Zdawało się jej, że widzi swego męża takim, jak go poznała w dzieciństwie, gdy jeszcze jako chłopiec do posług pomagał rybakom na barce, widzi tę samą uśmiechniętą twarz o pulchnych policzkach, tę samą niską i krępą figurę, te same silne krótkie nogi, to samo szczerze, pilne i stanowcze spojrzenie zjednujące mu imię „dobrego chłopaka“.
I rzeczywiście charakter miał dobry. Będąc jednak z natury delikatnym i nieśmiałym zamieniał się w prawdziwego zwierza skoro w grę wchodziło zarobienie pesetów. Kochał morze, na którem się rodzą ludzie odważni i które daje żywność umiejącym ją zdobyć.
Gdy miał już lat trzynaście, życie w traktjerni zaczęło mu się wydawać zbyt uciążliwe. Nie ukrywał tego bynajmniej. Z ust jego jednak wychodziły tylko pojedyńcze wyrazy, lub urywane zdania. Było to wszystko, na co mu pozwalała twarda jego głowa. Czuł, że nie był stworzony do pomagania w traktjerni. Zajęcie to uważał za odpowiednie dla brata, nie lubiącego wysiłków, jego samego jednak nie zadowalało bynajmniej. Pragnął być rybakiem jak jego ojciec. Sił mu nie brakło, kochał zresztą morze.
Tona z przerażeniem słuchała tego co mówił, zawsze jej bowiem stawał w pamięci ów wielkopostny dzień strasznej katastrofy. Chłopiec był jednak uparty. Zresztą katastrofy podobne nie zdarzały się bynajmniej codziennie. Czuł, że musi pójść w ślady swego ojca i dziadka, tembardziej, że i wuj Borrasca, właściciel jednej w barek a zarazem dobry przyjaciel nieboszczyka ojca, niejednokrotnie mu o tem napomknął.
Matka chcąc nie chcąc musiała wreszcie ustąpić, zwłaszcza, że się zbliżał okres wypływania na morze barek parami, czyli jak mówiono „ w zaprzęgu“ i wuj Borrasca na prośbę Pascualeta chętnie się zgodził wziąć go na barkę jako chłopca do posług, za co mógł mieć utrzymanie i wszelką drobną zdobycz z połowu, jak maleńkie rybki, krewetki lub pławikoniki.
Nie trudno mu było odrazu przyzwyczaić się do nowego życia. Już następnego dnia włożył na siebie ubranie swego ojca, Tona jednak wolała, aby wszedł w pełnienie swych obowiązków z całą godnością, w tym też celu, zamknąwszy pewnego dnia traktjernię, wcześniej niż zazwyczaj, udała się z nim do portu, aby tam kupić mu odpowiednie marynarskie ubranie. Pascualet w późniejszych nawet latach nieraz wspominał tę chwilę, gdy kramik z ubraniem gotowem wydał mu się niemal świątynią zbytku. Oczy jego nie mogły się napatrzeć na granatowe kurtki, na płaszcze nieprzemakalne z żółtej ceraty, na olbrzymie buty rybacze, w reszcie na tyle innych rzeczy, na które mogli sobie pozwolić jedynie właściciele barek. Wracając do domu niósł z dumą swoje zawiniątko, w którem się znajdowała cała wyprawa chłopca okrętowego, a więc dwie koszule z mocnego, szorstkiego i grubego płótna sprowadzanego z Majorki, które można było raczej wziąć za papier do szlifowania, czarny pas wełniany, sukienny żółty oślepiający garnitur, czerwony beret, który w razie niepogody można było nasunąć aż na kark, w reszcie czarna jedwabna czapka marynarska, wkładana zazwyczaj na głowę przy wylądowaniu. Miał już ubranie dopasowane do miary, mógł więc nie wkładać na siebie kurtki swego ojca, z której lada wietrzyk czynił rodzaj żaglu, tak iż trudno było iść zwykłym krokiem. O butach nawet mowy być nie mogło. Nie przypominał sobie później, aby kiedykolwiek w owych czasach miał poddawać podobnym torturom zwinne swe nogi.
Nie mylił się chłopiec wcale, mówiąc, że nie mógłby żyć wcale bez morza. W barce należącej do wuja Borrasca, czuł się nieporównanie lepiej niż w barce swej matki na brzegu, pod którą chrząkał wieprz i gdakały kury. Nie szczędzono tam bynajmniej mu pracy, za którą w dodatku, prócz utrzymania, dostawał nieraz kopnięcie nogą, stary bowiem właściciel barki, uprzejmy na lądzie, nie miał żadnych względów dla nikogo na morzu. Codziennie należało się wdrapać na maszt ze zwinnością kota, ażeby uwiesić latarnię lub poprawić linę, to znowuż w odpowiedniej chwili pomóc w ciągnieniu sieci, zmyć pokład barki, ustawić kosze z rybami na dnie, rozpalić ogień starając się, ażeby posiłek w porę był przyrządzony i nikt nie miał powodu do skargi. Lecz jakże za to były rozkoszne chwile wolne od pracy! Skoro chlebodawca oraz inni członkowie załogi spożyli przyrządzony posiłek, Pascualet, który z innym swym towarzyszem musiał aż do tej chwili czekać nieruchomo i z należytym szacunkiem dla starszych, zabierał resztki jedzenia zostawione w kociołku, siadał na przedniej części pokładu obejmując nogami czarny kociołek, aby się wreszcie i samemu wspólnie z drugim kotem się posilić. Chłopcy wyławiali pierwiej smaczniejsze kąski, gdy zaś w końcu łyżki już zaczynały skrobać dno kociołka, łamali chleb, znajdujący się pod pachą i chlebem tym zbierali smaczne resztki póki nie ujrzeli zupełnie czystego, jak po dokładnem umyciu metalu.
Zazwyczaj wnet po jedzeniu chłopcy węszyli, czy nie zostawiono gdzie resztek wina w dzbanku blaszanym, poczem, gdy nie było już więcej żadnej pracy, układali się na pokładzie kołyszącej się na falach barki, jak prawdziwi panowie, brzuchem do góry i tak zasypiali w koszulach wypuszczonych na spodnie, muskani lekkim powiewem. Tytoniu na barce nie brakło, wuj Borrasca jednak widząc z jaką szybkością ulatnia się trawka algierska lub krajanka hawańska, zdobyta wnet po niedostrzeżonem przez władzę wyładowaniu kontrabandy w Cabanal, wściekał się ze złości.
Życie podobne, które było przedtem już szczytem marzeń Pascualeta, zadowalało go najzupełniej. Przy każdym jego powrocie na ląd matka spostrzegała, że przybywa mu coraz więcej sił, że się coraz bardziej opala, a tylko dobry jego charakter pozostaje zawsze ten sam, mimo nieustannego obcowania z innymi kotami zdolnymi do największych nawet psot, nie mówiąc już o takich jak puszczanie dymu z fajki równej z nimi wielkości w oczy znajdujących się przed nimi osób.
Nagłe zjawienie się starszego syna w traktjerni było jedyną niemal chwilą, kiedy Tona o nim myślała.
Smutno było karczmarce. Czuła się tak samotną, jakby wcale dzieci nie miała. Proboszcz stale się znajdował na morzu, gdzie mógł otrzymywać przypadającą na niego część wybiórków, które następnie sprzedawał, poczem, w niedzielę lub święto, przynosił uzyskane ze sprzedaży trzy czy cztery pesety, stanowiące tygodniowy jego zarobek i z dumą wręczał je matce. Tonet tymczasem coraz bardziej zasługiwał na miano wcielonego djabła. Stał się niepoprawnym włóczęgą, którego tylko głód mógł zapędzić do domu.
Przebywał stałe w towarzystwie łobuzów, którzy nie znali wcale domu ani własnych rodziców, jak owe psy błąkające wraz z nimi na brzegu. Czuł się w wodzie jak ryba. Pływał i nurkował w porcie, wyławiając ustami monety, rzucane przez przechodniów z brzegu i wcale się nie wstydząc nagości swego szczupłego opalonego ciała. Skoro się zjawił w traktjerni, niewątpliwie miał albo spodnie podarte, albo twarz podrapaną. W domu matka zastawała go nieraz z przychylonemi ustami do beczki z wódką. Pewnego zaś wieczoru zmuszona była włożywszy na siebie szal, udać się do urzędu straży portowej i prosić ze łzami w oczach o zwolnienie go, przyrzekając przytem za niego, że się pozbędzie brzydkiego zwyczaju wydobywania cukru z pak złożonych w ładowni.
Ach, Boże, co za utrapienie z tym chłopcem? I w kogoż się wdał ten przynoszący wstyd uczciwemu domowi nicpoń, który, mimo że nie brakło mu nigdy u matki jedzenia, kręcił się zazwyczaj w porcie przy wyładowywaniu statków szkockich i korzystając z nieuwagi pracujących, chwytał rybę wędzoną, kładł ją pod pachę i umykał wnet jaknajdalej. Prawdziwe skaranie boskie! Dwanaście lat skończył urwis a wcale niema ani chęci do pracy, ani szacunku dla matki, choć już niejedną miotłę zniszczono na jego plecach!
Tona wylewała swoje żale przed Martinezem, młodym strażnikiem, pełniącym swą służbę w pobliżu i przesiadującym zazwyczaj w godzinach największego upału w cieniu werandy traktjerni z karabinem u nóg. On jednak słuchał z roztargnieniem wyrzekań karczmarki, spoglądając co chwila na horyzont morza.
Martinez pochodził z Huelya w Andaluzji. Przystojny i miły ten młodzieniec noszący dumnie codzienny mundur żołnierski, podkręcał elegancko co chwila podczas rozmowy jasne swe wąsy.
Tona była pełna podziwu dla niego. O! człowieka „edukowanego“ zdaleka można poznać.
Nie ukryje się choćby chciał. A jak pięknie mówi! Aż miło go słuchać! Odrazu widać, że uczony!... Nic dziwnego! Przecież był kilka lat w seminarjum w swojej prowincji! I jeżeli teraz tu się znajduje to dlatego, że nie chciał być księdzem, gdyż pociągał go świat; pokłócił się więc z rodziną i wstąpił do korpusu straży celnej.
Karczmarka słuchała z wytężoną uwagą jego opowiadania w ciężkim szepleniącym andaluskim djalekcie, aby nie uronić ani słówka i tak była niem przejęta, że nawet jej mowa kastylska nabierała cech dziwnych i wyrażeń niezrozumiałych, z których się śmieli mieszkańcy Cabanal.
— Jak pan już wie, panie Martinez, ten chłopak mój doprowadza mię do obłędu. Zapytuję go nieraz: Czy ci brak czego, łobuzie? I czemuż ty przestajesz z tymi łotrami? Ach, panie Martinez, pan tak pięknie umie mówić! Niechże go pan nastraszy. Niech pan mu powie, że zabiorą go do Walencji do więzienia, jeżeli nie będzie posłusznym.
Pan Martinez przyrzekł jej, że to uczyni i rzeczywiście przemówił surowym głosem do chłopca, tak iż ten w ciągu jakiegoś czasu bał się uniformu i strasznego karabinu, z którym żołnierz nigdy się nie rozstawał.
Niewielkie usługi okazywane niekiedy wdowie przez Martineza uczyniły zeń jej domownika. Spędzał w traktjerni większą część dnia. Wdowa lubiła go bardzo, to też chętnie mu sporządzała zawsze posiłek, a nieraz nawet naprawiała mu bieliznę i przyszywała guziki do bardziej dyskretnej części garderoby.
Biedny pan Martinez! Czyżby sobie mógł dać radę bez osoby podobnej jak ona? Chodził by oberwany, opuszczony, niby jakaś niepotrzebna istota. Czyż możnaby było na to pozwolić i nie zająć się nim, skoro się ma dobre serce?
Latem w godzinach popołudniowych, gdy promienie słoneczne rozpalały złocący się ogniem piasek na opustoszałym brzegu, można było widzieć często ten sam obrazek: Martinez siedząc na wyplatanym stołku za ladą czytał jakąś książkę zatłuszczoną, z pozaginanemi rogami. Były to dzieła ulubionego jego autora Perez Escricha, które przechodziły przez ręce wszystkich żołnierzy pełniących służbę na wybrzeżu.
Pani Tona nie myliła się bynajmniej. To z tych właśnie grubych książek, dla których nie umiejąc czytać miała jakiś zabobonny szacunek, Martinez czerpał zapas pięknych wyszukanych a jednocześnie mądrych filozoficznych słów wzbudzających jej podziw.
Siedząc przy drugim końcu lady i szyjąc na oślep, pilnie i długo wpatrywała się w jasne wąsy Martineza, lub podziwiała piękne linje jego nosa czy wreszcie gustowny przedział w złocących się włosach.
Martinez podniósłszy na chwilę głowę przy odwracaniu kartek czytanej książki i spostrzegłszy na sobie uporczywy wzrok Tony, lekko się rumienił, poczem się znowu zagłębiał w czytaniu.
Karczmarka zaczynała wtedy wyrzucać sobie to co czyniła. Bo i cóż to mogło znaczyć?... Wszak za życia swego męża nigdy nie przyglądała się nikomu tak długo dla zapamiętania rysów twarzy. A teraz całemi godzinami patrzy jak obłąkana na Martineza, kompromitując siebie samą. I cóżby było, gdyby ludzie to spostrzegli?... Żeby też tak się przywiązać do tego człowieka!... Ha, nic zresztą dziwnego!... Jest przecież miły, przystojny!... Tak pięknie mówi!...
Ach, jakże nierozsądne myśli przychodzą do głowy! Ma przecież blisko już lat czterdzieści, nie pamięta dobrze, ale z pewnością nie mniej niż trzydzieści siedem, gdy tymczasem on nie skończył jeszcze dwudziestu czterech... Ale, cóż u djabła, czyż miałaby się uważać za starą? Przeciwnie, czuła, że jest jeszcze pełna życia, dowodem tego były zresztą nieustanne naprzykrzania się zgrai lądującej z barek. Może więc myśli, które jej przychodziły do głowy nie były znowu tak niedorzeczne, jakby to w pierwszej chwili mogło się zdawać. Boć przecie nawet wojskowi, koledzy Martineza, czynili nazbyt wyraźne przypuszczenia, podobnie jak handlarki przybywające po zakupy codzienne na brzeg.
Wreszcie musiało się stać to, czego się spodziewano. Tona starając się uspokoić swoje sumienie, usprawiedliwiała się sama przed sobą. Dzieci jej potrzebowały opieki ojcowskiej, a któżby mógł zapewnić ją lepiej od Martineza? I energiczna amazonka, która niejednemu natrętnemu rybakowi dała należytą odprawę, zdecydowała się zwalczyć również nieśmiałość żołnierza. I rzeczywiście pierwszy krok uczyniła sama. Martinez mając umysł zajęty sprawami bardziej wzniosłemi nie dbał zupełnie o rzeczy poziome, Tona więc mogła uczynić z nim co chciała.
Dowiedziano się wkrótce o tem. Tonę jednak bynajmniej to nie gniewało. Owszem, pragnęła sama tego, by wszyscy się dowiedzieli, że dom jej ma opiekuna. Ilekroć musiała wyjść z domu do Cabanal dla załatwienia jakiejś sprawy, mogła być zupełnie spokojną zostawiając w traktjerni Martineza, który, siedząc i teraz pod daszkiem trzcinowym z karabinem u kolan, spoglądał od czasu do czasu na horyzont morza.
Chłopcy zdawali sobie również sprawę z tego co zaszło. Proboszcz w chwilach swego przebywania na lądzie obserwował matkę ukradkiem, nieustanna zaś obecność w traktjerni blondyna w uniformie krępowała go i onieśmielała. Natomiast uśmiech złośliwy Toneta zdradzał wyraźnie, że sprawa cała była szeroko omawiana niejednokrotnie przez wałęsających się po brzegu łobuzów. Teraz już się nie bał wcale, jak dawniej, surowej postawy żołnierza przemawiającego do niego, przeciwnie, nie chcąc wcale słuchać tego co mówił, oddalał się czemprędzej pogardliwie w podskokach.
Mimo okresu dojrzałości Tona czuła się teraz niby wśród podmuchów wiosennych. Widziała we wspomnieniach, jak było nudne i niewolnicze współżycie jej z nieboszczykiem Pascualo. Teraz kochała strażnika celnego z całym zapałem i namiętnością kobiety, której słońce chyli się ku zachodowi. Zaślepiona zaś swojem uczuciem, okazywała je nazewnątrz nie dbając wcale o to co ludzie powiedzą. Ha, niech sobie mówią co chcą! Inne przecież gorsze są od niej, jeśli więc mówią coś złego, to jedynie z zazdrości, że znalazła tak przystojnego chłopca.
Martinez nie przestając być „marzycielem“, przyjmował pochlebstwa i dogadzanie z przeświadczeniem, że mu się słusznie należą. Wśród swych towarzyszy i przełożonych cieszył się uznaniem, wiedziano bowiem, że ma dostęp do kasy w traktjerni. Nietylko jednak miał prawo, zaglądać do kasy, lecz również i do pończochy ze złotem, które nieraz ugniatało jego bok, skoro się przeciągał na sienniku w izdebce.
Ilekroć uważał za stosowne uszczuplić ugniatający go zapas monet, Tona nie sprzeciwiała się temu wcale. Czyż nie miał być jej mężem? Pieniądze więc wcześniej czy później muszą być również i jego własnością. Na brak zaś dochodów z traktjerni wdowa nie mogła się wcale uskarżać.
Jednak po upływie pięciu czy sześciu miesięcy Tona zaczęła się zastanawiać poważnie.
— Ależ, panie Martinez, nie można tak stale błąkać myślami wśród chmur. Należy i o czem innem pomyśleć. Niechże pan mnie wysłucha. Nie słyszy pan?...
Potrzeba było uregulować wzajemny stosunek; tak jak dotychczas, dalej być nie mogło.
Kobieta uczciwa, jak Tona, będąc matką dwojga dzieci i spodziewając się trzeciego, musiała słyszeć mężczyznę, twierdzącego śmiało wobec wszystkich: „To moje!“
Martinez odpowiadał na wszystko „dobrze!“ Mówiąc to jednak miał tak nieszczęśliwą minę, jak gdyby się czuł potłuczonym, spadłszy z wysokości, dokąd się wznosił jako niezrozumiany, by marzyć tam o możliwości pozostania jenerałem, lub pierwszym ministrem, jak to było z bohaterami ulubionych jego powieści.
Zażądał, ażeby przysłano dokumenty potrzebne do ślubu, Huelva jednak znajdowała się stąd bardzo daleko, należało więc czekać dość długo.
Tona nie traciła nadziei, myśląc nieustannie o tej dalekiej miejscowości, gdzieś, jak sądziła niedaleko Kuby czy też wysp Filipińskich.
Czas jednak mijał i sprawa się stawała coraz bardziej nagląca.
— Panie Martinez, już za dwa miesiące...
Niemożliwą już było rzeczą dalsze ukrywanie przed ludźmi tego, co zaszło. Zwracano już na nią uwagę. A jak się zachowają chłopcy, widząc nowego braciszka?...
Martinez wzruszał ramionami. Cóż mógł na to poradzić? Wszak Tona widziała, że pisał tyle razy, pragnąc przyspieszyć sprawę przysłania dokumentów.
Wreszcie pewnego dnia oświadczył, że wyjeżdża w swe strony, aby zabrać osobiście przeklęte dokumenty i że uzyskał już nawet urlop w tym celu u swoich władz.
— Doskonale. — Postanowienie to bardzo się podobało pani Tonie. A że podróży nie można odbyć bez pieniędzy, oddała mu całą zawartość kasy, poczem uczesawszy go, uroniła łez kilka na pożegnanie.
— Do szybkiego zobaczenia się! Szczęśliwej podróży!
Biedna Tona nie ujrzała już więcej pana Martineza. Wśród strażników pełniących służbę na brzegu nie brakło duszy życzliwej, która powiedziała jej prawdę.
— Ależ on wcale nie pojechał do Huelva! Owe zaś listy, to były podania do Madrytu, aby go przeniesiono gdzieś daleko stąd, gdyż klimat w Walencji nie służył mu.
I rzeczywiście pełnił teraz służbę aż w Coruna, jako żołnierz znajdującej się tam komendy.
Pani Tona dowiedziawszy się o tem niemal odchodziła od zmysłów. Złodziej! Nikczemnik! Zwodziciel!... Zaufajże tu takim pięknym słówkom!... A więc tak się odwdzięczył jej za to, że nie żałowała mu swych oszczędności, za to, że nieraz w godzinach odpoczynku czesała mu włosy z taką tkliwością, jakgdyby była jego matką!
Mijały lata, życie jednak rodziny zamieszkującej barkę zamienioną w traktjernię, płynęło jednostajnie.
Proboszcz był już prawdziwym marynarzem, silnym, powolnym i zahartowanym wśród niebezpieczeństw. Z „kota“ stał się najbardziej zaufania godnym członkiem załogi barki wuja Borrasca. Zaoszczędzone cztery czy pięć duros miesięcznie, składał zazwyczaj matce na przechowanie.
Tonet nie miał żadnego zajęcia. Tona walczyła napróżno z jego usposobieniem. Po kilku bowiem dniach rzucał wszelką pracę, którą znajdowała dla niego. W ciągu tygodnia był w nauce u szewca. Przez dwa miesiące z górą pełnił obowiązki „kota“ na barce wuja Borrasca, który jednak w żaden sposób nie mógł nakłonić go do posłuszeństwa, mimo nieustannego bicia, aż do zmęczenia. Potem zdecydował się zostać bednarzem, uważając, że jest to zajęcie jedno z najpewniejszych, mistrz jego jednak nie omieszkał go wyrzucić. Wreszcie w siedemnastym roku życia pracował, jako jeden z tragarzy portowych, nie przemęczał się jednak, uważając, że dwa lub trzy dni poświęconych pracy tygodniowo wystarczy najzupełniej.
Tona umiała jednak tłumaczyć jego próżniactwo i złe nawyknienia, zwłaszcza widząc w dnie świąteczne, a często i inne, wolne od pracy, jego ciemną twarz, na której się przebijał już puszek wąsów, czapkę jedwabną na głowie, płócienną kurtkę niebieską na rozwiniętej figurze, wreszcie ciemny pas jedwabny na flanelowej koszuli w kratki czarno-zielone.
Dumna była ze swego syna, mimo że porównywała go z Martinezem niesławnej pamięci.
Porównanie to jednak ostatecznie wykazywało, że jest żywszy, odważniejszy i roztropniejszy od tamtego. Zalety te widziały również i dziewczęta z Cabanal, które rywalizowały ze sobą, pragnąc go mieć za swego narzeczonego.
Cieszyła się Tona, widząc jak jest ceniony jej syn, którego sprawki były jej znane. Jedyna bieda, że tak lubi tę przeklętą wódeczkę! Był mężczyzną co się zowie, ani porównać go nawet nie można było z ociężałym bratem, któremu trudno było się poruszyć, chociażby po nim przejeżdżano wozem.
Pewnej niedzieli wieczorem w noszącej ironiczną nazwę Traktjerni Dobrych Obyczajów, zaczął rzucać szklankami, celując w głowy tragarzy zarabiających lepiej od niego. W chwili zaś, gry przybyli strażnicy celem uśmierzenia awanturnika, biegał już z nożem między stolami, pragnąc ugodzić któregoś ze swych przeciwników. Tydzień z górą trzymano go w areszcie. Łzy jednak pani Tony i wstawiennictwo wuja Mariano, wyborcy miejskiego, zdołały go stamtąd wydostać. Miało to jednak ten skutek, że tegoż samego jeszcze wieczoru ponownie wywijał nożem, skierowanym w stronę dwóch marynarzy angielskich, którzy po wypiciu z nim okazali chęć zboksowania go.
Zuchwały ten młodzieniec znany był w Cabanal z tego, że się przepracowywać nie lubił, lecz za to nikt mu dorównać nie mógł w wytrzymałości innego rodzaju. Podczas gdy burze uniemożliwiały pobyt na morzu, całemi nocami wałęsał się po różnych traktjerniach, zjawiając się u matki nieraz dopiero po tygodniu.
Miał jednak również i okres poważniejszego uczucia i pewnej zażyłości, która zapowiadała przedwczesne małżeństwo. Matce nie bardzo to się podobało. Nie pragnęła dla Toneta księżniczki, Dolores jednak, córka woźnicy Paella, nie była podług jej mniemania godną zaszczytu pozostania jej synową. W oczach jej była małpą bezwstydną, choć przyznać musiała, że była jednak ładną dziewczyną. Taka jednak synowa potrafiłaby nawet zjeść biedną świekrę, która będzie miała nieszczęście ją dostać!
Niewątpliwie. Wszak była wychowana bez matki przez ojca pijaka, który się zataczał już o świcie, idąc do wozu. Pijaństwo uszczuplając coraz bardziej jego figurę tembardziej uwydatniało nos, zniekształcony czerwonemi naroślami.
Nie cieszył się bynajmniej dobrą sławą. Jeździł wyłącznie w dzielnicy rybaczej Walencji, zamieszkałej przez „zepsute kobiety“. Skoro zawinął do portu jakiś statek angielski, proponował marynarzom bezwstydnie odwiezienie ich do lokali dyskretnych, poczem udawszy się tam i zabrawszy na wóz postacie uszminkowane w białych szlafrokach i z kwiatami we włosach, wiózł całe tak dobrane towarzystwo do jednej z traktjerni na brzegu, gdzie zabawa trwała już do rana. Sam przytem również korzystał. Nie rozstając się z batem, siadał na osobności przy dzbanie z winem i ciągnął zeń aż do zupełnego upicia się, spoglądając wzrokiem pełnym ojcowskiej dobroci na „swoje stadko“.
Gorzej było, że się nie taił z tem wcale wobec własnej córki. Rozmawiając z nią, używał tych samych wyrażeń karczemnych, a że wino czyniło go rozmownym, opowiadał wszystko, by tylko zadośćuczynić owej potrzebie. Mała zaś Dolores kuląc się i cofając się lękliwie przed groźnie posuwającemi się nogami ojca, słuchała z wyrazem ciekawości niezdrowej i szeroko otwartemi oczami brutalnego jego monologu, w którym wspominał o wszelkich bezeceństwach, które się działy w nocy w jego obecności.
W ten sposób wychowywano Dolores. Czyż nie wiedziała więc o rzeczach najgorszych?...
I dlatego właśnie Tona wolałaby nie dopuścić do tego, aby została jej synową. Jeżeli dotychczas nie była jeszcze zupełnie zepsutą, zawdzięczała to jedynie życzliwym sąsiadkom, które udzielały jej rad, mających na celu własne jej dobro. Teraz jednak dawała powód do plotek zachowując się niewłaściwie w stosunku do Toneta, który przebywał przeważnie w jej domu, co mogło świadczyć, że jest jej kochankiem. Jadała bowiem z nim wspólnie, korzystając z tego, że ojca prawie nigdy nie było, gdyż się zjawiał w domu dopiero nad ranem, naprawiała jego bieliznę, a nawet wyciągała z kieszeni ojca pieniądze dla swego narzeczonego, co miało ten skutek, że usta pijaka miotały brzydkie złorzeczenia, potępiające fałszywą przyjaźń tych, którzy, jak przypuszczał, korzystając z jego zamroczenia, okradali go w traktjerni.
Dziewczyna owładnęła jednak nietylko sercem narzeczonego! Powoli wszystkie rzeczy Toneta przewędrowały z traktjerni do domu wuja Paella.
Tona została opuszczona przez synów. Proboszcz znajdował się nieustannie na morzu „polując na pieniądz“, jak mówił, czy to w charakterze rybaka, czy też marynarza na jakimś statku niewielkim, udającym się po sól do Torrevieja, Tonet zaś albo odwiedzał traktjernie albo przebywał u swej narzeczonej... Starzejąc się coraz bardziej za ladą, nie miała nikogo, prócz jasnowłosej dziewczynki, którą kochała w sposób szczególny z przerwami, widząc bowiem jej podobieństwo do Martineza, nie mogła się powstrzymać od zaklęcia: „A niechby djabli wzięli byli tego łotra!“...
Nawet Bóg nie zawsze wszystkim dopomaga. Nie były to już dla niej czasy pierwszego okresu jej wdowieństwa.
Szereg innych starych barek zamieniono już również na traktjernie. Rybacy mogli teraz wybrać tę lub ową. Zresztą Tona ze względu na wiek swój nie była już tak jak dawniej ponętną dla gości, którzy pijąc, nie zdradzali już chęci żartowania z nią.
Z przyzwyczajenia przychodzili jeszcze do niej dawni jej goście, to jednak co miała teraz od nich, zaledwie wystarczało jej na życie. Tona nieraz odszedłszy nieco od swego domostwa spoglądała na nie ze smutkiem. Ognisko było zgaszone, ogrodzenie zniszczone i nie słychać już było chrząkania wieprza, zabijanego corocznie. Jedynie kilka nędznych kur dziobało jeszcze leniwie piasek dokoła pobielonej barki.
Czas płynął jej dziwnie monotonnie. Z odrętwienia w jakie wpadała, budziły ją jedynie sprawki Toneta, bądź też wspomnienia o Martinezie, którego fotografję w mundurze wojskowym zawiesiła w swojej komórce z wyrafinowanem okrucieństwem dla siebie samej, gdyż w ten sposób za każdem spojrzeniem zwróconem w tę stronę mogła sobie zdać sprawę o popełnionym niegdyś błędzie.
Mała Roseta, do której zjawienia się w barce przyczynił się niegodziwy strażnik, nie zajmowała prawie matki. Wychowywała się jak dzikie zwierzątko. Tona co wieczór musiała ją odszukiwać, aby zaprowadzić siłą niemal do barki po należytem schłostaniu. W ciągu zaś dnia jedynie głód odczuwany przez dziewczynkę, pozwalał oglądać ją w barce.
Trudno! należało się z losem pogodzić! Było to jednak nowe utrapienie dla Tony.
Będąc dziką, Roseta szukała samotności, przeciągając się na miękkim piasku, lub zbierając muszle i ślimaki czy też rwąc wodorosty. Często chodziła całemi godzinami ze wzrokiem utkwionym nieruchomo gdzieś w przestrzeń z rozwianemi na słonawym wietrze, gibkiemi jak węże jasnemi włosami i trzepocącą starą spódniczką, pozwalającą widzieć jej białe, cieniutkie nożęta, które u dołu jedynie były opalone przez słońce, co musiało zastąpić brak pończoch.
Leżała nieraz długo brzuchem na piasku, ustępującym pod jej ciężarem, pieszczona muskaniem piany morskiej, która co chwila zbliżała się ku samej jej twarzy, to znowuż się cofała w kapryśnem falowaniu na lśniącym od wilgoci brzegu.
Była niepoprawną próżniaczką i Tona nieraz musiała wyrzec: „Ha, nic dziwnego, jakie drzewo, taka też musi być i szczapa!“ Podobnie jak jej ojciec wpatrywała się w linję horyzontu, spędzając tak długie godziny. Zdawać się mogło, że śpi z otwartemi oczami. Pozostawała w bezruchu, jakby do niczego niezdolna.
Gdyby matka była zmuszoną czekać, aż córka jej coś zarobi, umarłaby niechybnie z głodu. Taka niezdara, a do tego jeszcze leniwa!... W traktjerni tłukła szklanki i talerze, zabierając się do ich mycia lub przypalała rybę na patelni, skoro wypadło tak, że sama musiała ją smażyć. Ostatecznie więc matka wolała, aby się wałęsała po brzegu czy też w Cabanal. Doznając dziwnej chęci uczenia się uciekała z domu do nauczycielki, mimo, że to narażało ją na karę z chwilą powrotu do matki. Skoro jednak żadnych już przeszkód do tego ze strony matki nie było, zaczynała uciekać ze szkoły.
Jedynie latem pomagała nieco stroskanej swej matce. Mogła wtedy połączyć chęć zysku z usposobieniem próżniaczem. Z dzbanem prawie tak wielkim jak sama i ze szklanką w ręku chodziła po plaży lub krążyła wśród wspaniałych powozów, jadących na molo, gdzie rozglądając się na wszystkie strony marzycielskim jak zwykle wzrokiem i potrząsając gąszczem jasnych swych włosów, wołała słabiutkim głosikiem: „Woda świeżutka!“
Nietylko jednak roznosiła wodę. Czasami zamiast dzbana brała z domu kosz trzcinowy napełniony biszkopcikami, które polecała również melancholijnie: „słone i słodkie“. Uzbieraną tym sposobem drobną sumę wręczała matce, której zachmurzone oblicze rozjaśniało się przynajmniej na chwilę wśród nieustannych trosk, budzących egoizm.
Roseta wzrastała w dzikiej samotności, przyjmując z niezamąconym spokojem cięgi od matki, nienawidząc Toneta, który był dla niej pełen pogardy, uśmiechając się natomiast niekiedy do Proboszcza, który wylądowawszy targał przyjaźnie rozczochrane jej włosy, wreszcie odwracając się z niechęcią i uciekając z miną dumnej królowej od wałęsających się na brzegu podrostków.
Tona zrezygnowała ostatecznie z zajmowania się dziewczynką, mimo że miała w niej teraz jedyną towarzyszkę życia w tem domostwie, w którem się czuła w zimowe wieczory jak gdyby się znajdowało gdzieś na pustyni. Myślała nieustannie o losach Toneta znajdującego się pod urokiem Dolores.
Ta „zatracona“ dziewczyna postanowiła zapewne pozbawić ją synów. Nie dość jej było Toneta. Od pewnego czasu już i Proboszcz wylądowawszy wpadał na chwilę jedynie do matki, poczem wnet się udawał do domu wuja Paella gdzie wypoczywał nie krępując wcale narzeczonych.
Bardziej jednak niż stosunek Dolores do chłopców drażniła Tonę świadomość, że plany jej spełzły na niczem.
Pragnęła bardzo ożenić Toneta z córką dawnej swej przyjaciółki.
Rosario nie mogła się wprawdzie równać z Dolores pięknością, tyle jednak posiadała innych zalet, nie mówiąc już nawet o dobroci serca, że w oczach Tony zasługiwała na największe pochwały. Tylko o tem do czego przywiązywała wagę największą, nie wspominała nikomu. Dziewczyna ta upatrzona na przyszłą synowę była sierotą, majątek zaś jej wynosił trzy albo nawet cztery tysiące duros, gdyż po rodzicach odziedziczyła sklepik w Cabanal, w którym Tona czyniła zazwyczaj potrzebne zakupy.
A jakże bardzo, biedaczka, kochała Toneta! Spotkawszy go na jednej z ulic Cabanal, witała uśmiechem i wzrokiem łagodnej owieczki. Popołudniu zaś często udawała się na brzeg, ciesząc się na samą myśl, że będzie mogła porozmawiać z panią Toną, matką pełnego życia nicponia, którego wszędzie było pełno.
Nie wiele jednak po nim można było się spodziewać. Nawet Dolores, mimo że ulegał jej wpływowi, nieraz nie zdołała poskromić nawałnicy jego szaleństw. Nie zjawiał się tygodniami całemi. W tym zaś czasie, jak twierdzono, widziano go śpiącego w dzień w którymś z domów w dzielnicy rybaczej, upijającego się zaś w nocy, zachowującego się brutalnie wobec swych towarzyszek zabaw i wydającego na orgje zgłodniałego piraty wygrane sumy pieniędzy.
Wśród owej włóczęgi w głowie szaleńca zjawiła się myśl, która kosztowała jego matkę niezliczonych łez i wyrzekań w ciągu niemal całego miesiąca. Obrzydziwszy sobie życie w Cabanal i nie zadawalając się już winem znajdującem się w miejscowych traktjerniach, wstąpił wraz z kilku innymi towarzyszami swojej włóczęgi do marynarki wojennej.
I oto, pewnego dnia dziarski ten młodzieniec zjawił się w Cabanal w uniformie granatowym i w białym berecie włożonym na bakier, z workiem zawieszonym na plecach, pragnąc się po żegnać z Dolores i matką i udać się do Cartageny, gdzie się znajdował statek, na którym miał pełnić służbę.
Trudno! Niech jedzie z Bogiem! Bardzo kochała go Tona, ale ostatecznie mogła teraz nieco odpocząć. Współczuła tylko biednej nieśmiałej Rosario, która wychodziła często na brzeg, siadywała tam z Rosetą i szyjąc wypytywała ją dyskretnie czy pani Tona nie otrzymała listu od marynarza.
Myśl pozostałych na brzegu kobiet podążała za płynącą lub zawijającą do tego lub owego portu fregatą Madryt, na której się znajdował drogi ich sercu dzielny marynarz.
Z jakąż radością witały każdy, zjawiający się na wilgotnej ladzie jego list w wąskiej kopercie, zaklejonej czerwonym opłatkiem, lub miękiszem chleba z adresem nieco skomplikowanym, pisanym ręką niewprawną: „Dla pani Tony, w traktjerni przy Portowej Oborze!“
Jakąś woń niezwykłą, egzotyczną roztaczały dokoła te proste koperty, dając zmysłom wyczuwać roślinność nieznaną, morza burzliwe, brzegi na tle złocących się chmur i gorejącego nieba. Kobiety, odczytując kilkakrotnie list o czterech stronach, przenosiły się w marzeniu ku tym obcym krajom i oglądały murzynów w Havanie, Chińczyków na Filipinach, albo też liczne miasta nowoczesne w Ameryce Południowej.
Dzielny chłopak! Będzie też miał co opowiadać gdy wróci! Może to i dobrze, że wstąpił do marynarki wojennej, prędzej się ustatkuje. Mając jednak słabość dla młodszego swego syna, Tona z oburzeniem myślała o tem, że dzielny ten chłopak musiał się poddać surowej dyscyplinie okrętowej, gdy tymczasem Proboszcz, którego uważała za niezdarę, zdołał osiągnąć już powodzenie w życiu i zdobyć sobie poważanie wśród rzeszy rybaków.
Był prawą ręką właściciela barki. Wuj Mariano, do którego zazwyczaj udawała się Tona w kłopotach, nie miał przed nim żadnych tajemnic. Zarabiał dobrze, tembardziej więc matka go przeklinała skoro jej nic nie przynosił i tylko na chwilę dla przyzwoitości wpadał pod daszek traktjerni.
Ktoś musiał pilnować jego dochodów. Lecz kto? Oczywiście Dolores, ta czarownica przeklęta, która musiała zadać jej synom jakiegoś „ziela djabelskiego“, ażeby byli jej ulegli jak wierne psy.
Głupi Proboszcz przebywał w domu pijaka, jak gdyby miał pilnować tam własnego dobra. Czyż nie wiedział o tem, że Dolores nie dbała o niego? Czyż nie wiedział o listach Toneta i odpowiedziach Dolores pisanych pod jej dyktando przez sąsiada! Nawet jednak nieustanne drwiny matki nic nie pomagały. Ostatecznie, nie zdając sobie zupełnie z tego sprawy, zajmował powoli miejsce swego brata. I rzeczywiście Dolores darzyła go teraz, jak dawniej Toneta, swojem uczuciem. Naprawiała mu też ubranie, ponadto zaś przechowywała zaoszczędzone przezeń pieniądze, czego mimo najlepszych nawet chęci, nie mogłaby czynić dla Toneta, gdyż nie miał nic coby można było oszczędzać.
Pewnego dnia wniesiono stygnące zwłoki wuja Paella do domu. Przejechały go koła własnego jego wozu. Upiwszy się spadł ze swego siedzenia i nie wypuszczając z ręki swego bata, z którym podczas snu nigdy się nie rozstawał, wierny do ostatka swoim zasadom, woniejąc wódką, wyzionął ducha pod wozem, naładowanym zwykłemi jego pasażerkami o wymalowanych policzkach, zwanemi przezeń „kochanem stadkiem“.
Dolores miała teraz jedyną opiekunkę w osobie swej ciotki Picores, handlarki ryb, przekonanej, że jedynie przy pomocy energicznej dłoni można czynić dobrze. Podobna więc opieka nie mogła być zbyt ponętną.
Po dwóch latach nieobecności Toneta zaczęto rozgłaszać wiadomość: „Dolores wychodzi za mąż za Proboszcza“. Wielki Boże! zakotłowało w Cabanal! Nikt prawie nie wątpił, że dziewczyna sama pokierowała sprawą w ten sposób, przytem zaś opowiadano sobie nawzajem do ucha różne szczegóły wywołujące ironiczne uśmiechy.
Od Tony jednak można było usłyszeć jeszcze coś więcej. Córce pijaka zachciało się koniecznie wejść do jej rodziny, szukała więc wszelkich sposobów, aby dojść do tego. Wiedziała dobrze o tem, co ma zrobić, szelma skończona! Chciałaby męża głupiego, któryby się zabijał dla niej, pracując ciężko. Złodziejka! Wydziera jedynego jej syna, który coś zdoła zarobić!...
W końcu jednak po głębszem zastanowieniu się zmieniła swoje zdanie. Skłoniły ją do tego nie mniej egoistyczne pobudki. Może nawet będzie lepiej, jeżeli się pobiorą. Rozwikła to do pewnego stopnia sprawę i wtedy Tonet ożeni się z Rosario. I chociaż się nieco zżymała, wzięła jednak żywy udział w weselu, a nawet nazwała „córką“ tę piękną żmiję, która tak łatwo się przeginała ku nowej sympatji.
Intrygowało wszystkich, jak się zachowa Tonet otrzymawszy podobną wiadomość. Marynarz był w gruncie rzeczy dobrym chłopakiem! Odpowiedź jego była wielką niespodzianką dla ciekawych. Wszystko co się stało uznał za właściwe. Niewątpliwie dłuższa nieobecność oraz podróże były bliższą przyczyną tej zmiany, która w nim zaszła. Wydawało mu się teraz rzeczą naturalną, że Dolores, nie mając „oparcia“, zdecydowała się wyjść za mąż. Skoroby zaś miała wyjść za kogoś innego, lepiej się stało, jak mówił, że może mieć tak dobrego męża jak mój brat.
Nietylko jednak listy marynarza znamionujące rozsądek budziły szacunek dla niego tych, którzy go znali. Bardziej jeszcze zdumiewała wszystkich postawa przystojnego młodzieńca, skoro się zjawił w Cabanal z workiem na plecach i z garścią otrzymanych w chwili zwolnienia ze służby pesetów, które wydawał z całą godnością.
Pozdrowił Dolores jak siostrę. Bo i cóż do djabła? Czyż się nie miały dotychczas zatrzeć wspomnienia? Zresztą miał przecie inne, nowe wspomnienia ze swoich podróży. Nie dbał teraz wcale ani o Dolores, ani o brata. Myślał jedynie o zdobytej po powrocie do domu popularności.
Sąsiedzi nieraz całe noce spędzali nad otwartem niebem, siedząc na krzesełkach lub poprostu na ziemi przed drzwiami byłego domu wuja Paella, który teraz należał do Proboszcza, i słuchając z podziwem ubarwionych zmyślonemi szczegółami opowiadań marynarza o obcych krajach.
W porównaniu z prostymi wyczerpanymi pracą rybakami, lub dawnymi towarzyszami, z którymi wyładowywał towary, Tonet wyglądał jak arystokrata ze swoją delikatną ciemną cerą, z podkręconemi wąsikami, z utrzymanemi w czystości rękami, z przedziałkiem w lśniących, gładko uczesanych włosach, z kędziorami wyglądającemi z pod jedwabnego beretu.
Tona była zadowolona ze swego syna. Lubił wprawdzie jak i dawniej próżnować, lecz widać było we wszystkiem, że nabył na statku umiejętności życia. Surowa dyscyplina wojskowa dała mu ogładę zewnętrzną, mimo że w gruncie rzeczy pozostał ten sam. Pijąc i teraz, nie upijał się jak dawniej, będąc zaś bardziej jeszcze nawet zuchowatym, unikał wszelkich awantur, wreszcie nie dążąc już do zrealizowania nierozsądnych kaprysów, pragnął poprostu zadowolenia egoizmu własnego.
Nie stanowiło mu trudności zadośćuczynienie życzeniom matki. Ożenić się z Rosario? Doskonale! Tak dobra dziewczyna w zupełności się nadawała na żonę. Zresztą posiadała sumkę, która mogłaby się pomnożyć znacznie w rękach osoby umiejącej pokierować sprawami.
Czyż można było pragnąć czegoś więcej? Przecież temu kto był w marynarce wojennej nie wypada dźwigać worków, jakgdyby był pierwszym lepszym tragarzem portowym. Wszystko, byle nie to!
Ku większemu zadowoleniu matki ożenił się z Rosario. Para była dobrana! Ona, malutka, nieśmiała, uległa, wierząca weń ślepo, jak w bóstwo, on zaś dumny z posiadanego majątku i nieustraszony, jak gdyby pod koszulą nosił zbroję, ukutą z tysięcy duros otrzymanych w posagu. Wiodąc życie dostatnie pierwszego lepszego właściciela barki w Cabanal, gotów był każdemu okazać szczodrobliwości i nie liczył się z wydatkami. Do późnego wieczora przesiadywał w kawiarni paląc fajkę i nieznacznie zwracając uwagę obecnych na swoje wysokie lśniące buty w dnie słotne.
Dolores obserwowała to wszystko z miną obojętną. Jedynie władczy jej wzrok sypał iskry, zdradzające ogień pragnień tajemnych.
Przez rok cały nic nie zakłócało szczęścia małżonków. Lecz pieniądze zgromadzone w ciągu długich lat w nędznym sklepiku przez rodziców Rosario, topniały szybko w rękach Toneta, aż wreszcie w pewnej chwili „ukazało się dno worka“, jak mówiła karczmarka, ganiąc rozrzutność syna.
Zjawiły się kłopoty, a wraz z niemi niezgoda, łzy, a nawet bijatyki w domu Toneta. Rosario musiała teraz nosić kosze jak jej sąsiadki, handlarki ryb. Uchodząc dawniej za za możną, musiała się zniżyć do rzędu najuboższych. Wstając zaraz po północy, udawała się na brzeg i wystawała tam godzinami całemi w błocie, aby potem iść piechotą z naładowanemi koszami do Walencji, skąd mogła wrócić dopiero wieczorem osłabiona ze zmęczenia i głodu. Chętnie jednak znosiła to wszystko, byle tylko jej władca mógł wieść dawny tryb życia i unikała wszystkiego, coby mogło być przyczyną jego upokorzenia a tem samem wywołać złorzeczenia i awantury.
Tonet spędzał więc w dalszym ciągu wieczory w kawiarni w otoczeniu maszynistów okrętowych lub właścicieli barek, Rosario zaś musiała tłumić niemal codziennie na Targu głód szalony, dokuczający jej zwłaszcza w chwili, gdy na straganach innych handlarek ukazywała się parująca czekolada lub kotlety przesypane bułeczką.
Najważniejszą jej troską było zadowolenie wszelkich potrzeb uwielbianego męża, gdyż inaczej mógłby się łatwo unieść i złorzeczyć marnemu losowi, któremu uległ w małżeństwie. Biedna, złamana kobieta, wyglądająca z każdym dniem coraz gorzej, znosiła z rezygnacją wszelkie braki, byle tylko pan jej mógł pójść jak zwykle do kawiarni i tam przy kawie zagrać w domino, wreszcie odżywiać się należycie i mieć jeszcze możność włożenia lepszej wełnianej koszuli. Drogo to ją kosztowało, postarzała się bowiem bardzo, nie mając jeszcze nawet lat trzydziestu. Była jednak dumną, że miała najprzystojniejszego męża w calem Cabanal.
Kłopoty zbliżyły ich do drugiego małżeństwa, któremu się wiodło coraz pomyślniej. Powodziło się Proboszczowi, gdy oni tymczasem coraz bardziej staczali się na dół.
Nic bardziej naturalnego, jak to, że bracia muszą się wspomagać nawzajem w cięższych chwilach. Rosario również nie myślała inaczej. I choć z ciężkiem sercem, nieraz jednak przekraczała progi domu Dolores i nie sprzeciwiała się wcale, że i Tonet znowu zaczynał coraz bardziej się przyjaźnić z bratową. Bolało to ją, musiała jednak patrzeć na wszystko cierpliwie, Proboszcz, bowiem był jedynym żywicielem brata i jego żony w ciągu długich tygodni, gdy nie było ryby na sprzedaż, ani też sam włóczęga o sympatycznym wyglądzie nie zdołał zarobić niewielkiej jakiejś sumy za pośrednictwo w jakiejś sprawie, związanej z życiem portowem.
Musiała przyjść jednak chwila, gdy zmęczone udawaniem kobiety nie mogły już stłumić swej nienawiści.
Po czterech latach małżeńskiego pożycia Dolores zaszła w ciążę. Proboszcz się cieszył niezmiernie rozgłaszając szczęśliwą wiadomość. Cieszyły się również i sąsiadki, uśmiech ich jednak był raczej złośliwy. Mimowoli nasuwało się im podejrzenie, widziały bowiem jakiś związek między obecnym wyglądem Dolores, a większą w czasach ostatnich przyjaźnią Toneta, który częściej przebywał w domu swego brata, aniżeli w kawiarni.
Kłóciły się teraz ze sobą obie kobiety, dając folgę nieokiełznanemu swemu temperamentowi. Wzajemna nienawiść rozdzieliła je i teraz tylko Tonet odwiedzał dom Proboszcza, co powodowało nieporozumienia małżeńskie, często kończące się bijatyką.
Tak mijał czas. Rosario twierdziła nieustannie, że dziecko Dolores, które już przyszło na świat, jest uderzając podobne do Toneta, ten znowuż wyciągał co mógł od starszego brata, mającego słabość dla niepoprawnego włóczęgi, który niweczył w ten sposób jego plany oszczędnościowe, piękna zaś córka wuja Paella szydziła przy każdej sposobności ze swojej bratowej, „zasuszonej indyczki“, ciesząc się, że może wytknąć jej nędzę i bezskuteczne mozoły, a jednocześnie starając się zamanifestować wobec niej władzę, jaką miała nad uległym i teraz dla dawnej swej narzeczonej Tonetem.
Duch nieustannej walki i zuchwałych szyderstw panował między odnowionym i piękniejszym niż dawniej domkiem wuja Paella, a nędzną o zniszczonym dachu chałupką, w której teraz cierpiała opuszczenie i wszelkie braki Rosario. Nie brakło przytem życzliwych sąsiadek, które uważały za święty swój obowiązek pośredniczenie w wymianie zniewag między stronami.
Często Rosario trzęsąc się z oburzenia i nie mogąc powstrzymać nabiegających jej do oczu łez, szukała ulgi i pociechy w przybrzeżnej barce-traktjerni, sczerniałej i starzejącej się jak jej właścicielka. Tam wysłuchiwały w milczeniu pełnych rozpaczy jej skarg pani Tona i Roseta, które mimo łączących je najściślejszych związków krwi, żyły ze sobą w ciągłej choć często nie okazywanej nazewnątrz nieprzyjaźni, zgadzając się najzupełniej jedynie w swej pogardzie dla mężczyzn. Z nory swej, lepiej niż z obserwatorjum, widziały wszystko co się działo między jedną a drugą parą małżeńską.
— Ach ci podli mężczyźni!
Pani Tona mogła wygłosić z całą stanowczością to zdanie, zerkając z ukosa na fotografję strażnika, która wisiała, jak dawniej, na miejscu widocznem.
— Wszyscy jednacy! Szkodaby było nawet sznurków na wieszanie tych łotrów!
Roseta zaś, zapatrzona gdzieś w dal marzycielskim wzrokiem zielonawo-morskich czystych i spokojnych oczu młodej dziewczyny, która wie wszystko, nie zna jednak trwogi przed niczem, mruknęła ledwo dosłyszalnym głosem:
Mimo zimowego jeszcze okresu, słońce grzało tak bardzo, że Proboszcz i Tonet znalazłszy się na wybrzeżu, musieli się ukryć w cieniu, skuliwszy się pod niewielką starą barką, stojącą bez użytku na piasku. Mieli jeszcze dosyć czasu na to, aby się smażyć na słońcu, gdy wyruszą na morze.
Rozmawiali powoli, jak gdyby jasność i ciepło słoneczne usposabiało ich do snu. Piękny dzień! Wierzyć się nie chciało, że dopiero zbliżał się Wielki Tydzień. Zazwyczaj bowiem był to okres deszczów ulewnych i gwałtownych burz.
Niebo zalane światłem było blade. Jak koronka piany tworząca się przypadkowo, płynęły po niem kłaczki obłoków, z rozgrzanego zaś piasku unosił się opar, wskutek czego kontury oddalonych przedmiotów wydawały się drżące.
Na wybrzeżu panował spokój. W oczy rzucała się przedewszystkiem obora portowa, w której byki, używane do wyciągania barek na brzeg, przeżuwały swój pokarm. Była to olbrzymia masa o czerwonym dachu i całym szeregu błękitnych czworokątów w ścianach, panująca nad miastem ruchomem barek ze skrzyżowaniami ulic, podobnem do obozu greckiego z czasów bohaterskich, gdy ustawione na lądzie biremy stanowiły wały ochronne.
Maszty pochylone nieco ku przodowi wydawały się lasem lanc pozbawionych ostrzy. Nasmolone liny biegnące w różnych kierunkach były pnączami czepiającemi się pni. Pod zwieszającemi się na pokłady barek żaglami poruszały się niby dziwne jakieś twory, czerwone od słońca nogi i berety nasunięte na uszy, rybacy bowiem naprawiali sieci lub podsycali ognisko, by lepiej się mogła ugotować na niem pożywna zupa z ryby. Kile barek malowanych na czerwono lub błękitno, wyglądały jak brzuchy potworów morskich, wygrzewające się rozkosznie na oblanym promieniami słonecznemi piasku.
W tem mieście ruchomem, które mogło zniknąć tegoż jeszcze dnia i rozproszyć się po wstędze błękitnej kończącej się, jak się mogło zdawać, na horyzoncie, panował ład i symetrja nowoczesnej osady rozplanowanej pod sznur.
W pierwszym szeregu, tam gdzie piasek wzorzysty lizały kryształowe lśniące języki fal, znajdowały się barki najmniejsze, które służą do łowienia ryb przy pomocy licznych wędek umocowanych na linach. Niewielkie rozmiarami i zgrabne te łódki wydawały się niby małe kurczątka wobec barek większych ustawionych za niemi parami niby w zaprzęgu. Barki stanowiące poszczególne pary były identycznej wielkości oraz tegoż samego koloru.
W ostatnim szeregu znajdowały się weteranki żeglugi, stare barki o przedziurawionych kadłubach i widocznych szkieletach, czyniące wrażenie szkap z areny podczas walki byków. Mogłoby się zdawać, że są pogrążone w smutku na myśl o niewdzięczności ludzkiej, zostawiającej je w opuszczeniu na starość.
Rozwieszone na masztach powiewały schnąc na słońcu rudawe sieci, flanelowe koszule i wełniane spodnie, nad temi zaś tak okazałemi sztandarami unosiły się od czasu do czasu mewy, zataczając koła niby upojone promieniami słonecznemi, to znowuż spadając na błękitną powierzchnię morza o lekkich zmarszczkach lśniących przelewającym się blaskiem refleksów południowego słońca.
Proboszcz mówił o pogodzie, obserwując swym wzrokiem łagodnego wołu morze i brzeg.
Na zielonawej linji horyzontu śledził ruchy żagli zakończonych ostro u góry i przypominających skrzydła gołębi, po chwili zaś spoglądał na zakręt brzegu, tworzący zatokę o panoramie zielonych plam roślinności i białych grup domów. Wszystko było mu bliskie w tym krajobrazie: wzgórza Puig wyglądające niby obrzmienie niskiego brzegu, którym owłada morze w chwilach swego gniewu, zamek Sagunto ze swojemi falistemi wałami na szerokiej górze o zaróżowionej barwie, w głębi zaś zamykające horyzont czerwonawe pasmo zębatych granitowych szczytów, niby nieruchomych języków liżących niebo.
Pogoda już się ustaliła. Proboszcz mówił to z całą stanowczością, a wiedziano dobrze w Cabanal, że znajomości tych spraw nabył od swego chlebodawcy wuja Borrasca. Mogło być jeszcze kilka burz w najbliższym tygodniu, nie miało to już jednak najmniejszego znaczenia. Dzięki Bogu czas brzydki już minął i ludzie mogli teraz bez obawy wyruszyć już po zarobki.
Mówił powoli, żując czarną mieszankę z przemyconych liści tytuniowych i zatapiając się w ciszy majestatycznej wybrzeża. Chwilami do spokojnego szumu morskiego dołączał się daleki, niby pochodzący z głębi ziemi głos jakiejś dziewczyny nucącej piosnkę monotonną, albo też gromadny senny okrzyk młodzieńców dźwigających ciężki maszt: hop ha! Z pokładów barek matki niby ptaki krzyczące wołały na posiłek kotów przyglądających się bykom w oborze. Wreszcie słychać było regularne uderzenia młotów, któremi konopaczono szpary. Zdawało się, że wszystkie te odgłosy toną w majestatycznej ciszy otoczenia przesyconego światłem, że jakaś próżnia fantastyczna pochłania wszystko dokoła.
Tonet spoglądał na swego brata z pytającym wyrazem, czekając aż tamten objawi mu z całym spokojem swe plany.
Wreszcie Proboszcz przemówił krótko. Czuł się zmęczony powolnem zarobkowaniem, musiał jak inni zdecydować się na skok. Morze jest szczodrobliwe, gotowe każdemu dać pożywienie, nie wszyscy jednak potrafią należycie z tej szczodrobliwości skorzystać. Jedni spożywają chleb czarny zdobyty kosztem obfitych potów, inni zaś mają możność spożywać biały i smaczny, byle tylko mieli odwagę zaryzykować. Czyż nie tak?
I nie czekając odpowiedzi, wstał i skierował się ku przodowi starej barki, aby się przekonać, czy ktoś przypadkiem ukryty za nią nie podsłuchuje go.
Nie było nikogo. Wybrzeże było puste. Na plaży, gdzie latem dopiero ustawiano kabiny dla kąpiących się mieszkańców Walencji, nie było żywego ducha. W oddali widniał port, najeżony masztami o zwisających żaglach i krzyżujących się ze sobą rejach, pomalowanemi na czerwono i czarno kominami, wreszcie zaś pewną liczbą żurawi, przypominających wyglądem swym szubienicę. Molo wysunięte w morze wydawało się murem cyklopowym rudych głazów nagromadzonych przypadkiem podczas trzęsienia ziemi. Tło zatoki portowej stanowiły zabudowania Grao, gmachy, w których się mieściły magazyny, składy, biura agentów portowych, kantory bankowe, wreszcie inne urządzenia niezbędne dla arystokracji portowej. Za niemi ciągnął się zwężający się coraz bardziej ogon upstrzony mnóstwem barwnych dachówek. Można było rozróżnić Cabanal, Canamelar, Cap de Fransa. Bliżej znajdowały się piękne kilkopiętrowe domy o zgrabnych wieżyczkach, dalej zaś, tam gdzie się zaczynało już pole uprawne, widniały nędzne, białe chałupki o strzechach słomianych, skręconych niby czapeczki przez wiatry gwałtowne od strony morza.
Proboszcz upewniwszy się, że nikt go nie szpieguje, wrócił na opuszczone przed chwilą miejsce obok brata.
Żona poddała mu pewną myśl, którą po dostatecznej rozwadze uznał za możliwą do urzeczywistnienia. Należało się udać do Algieru, który się znajdował tuż niedaleko niby ten dom po drugiej stronie ulicy, nieustannie przez nich widziany. Nie chodzi tu tym razem o połów ryb, który nigdy nie daje tyle ileby się chciało, lecz o ładunek kontrabąndy, o taką ilość pakunków wspaniałej Trawki lub Kwiatu majowego, ile tylko barka uniesie... Na miły Bóg, to wspaniały interes! Przecież ojcu tyle razy to się udawało. Spróbować?
I poczciwy Proboszcz, zdawałoby się niezdolny do najmniejszego lekceważenia poleceń zwykłego policjanta lub innego jakiegoś funkcjonarjusza portowego, czuł się teraz uszczęśliwiony na samą myśl o ładunku tytoniu. Zdawało mu się, że już widzi na brzegu pakunki z osmolonej tkaniny. Jako prawdziwy syn wybrzeża uważał za bohaterstwo ryzykowne wycieczki swych przodków. Kontrabanda w jego rozumieniu była zupełnie naturalnem i zaszczytnem zajęciem rybaka, któremu dokuczyło już wreszcie łowienie ryb.
Tonet przytwierdził, że myśl jest doskonała. Brał już nawet parę razy udział w wycieczkach tego rodzaju, lecz jako prosty marynarz najemny. Teraz gdy w porcie o pracę jest trudniej i wuj Mariano mimo usiłowań nie może się wystarać o zajęcie dla niego, nie należało lekceważyć myśli towarzyszenia bratu, który począł rozwijać szczegółowiej swój plan.
Najważniejszą rzeczą było posiadanie barki. Mają już. Popłyną na Nadobnej.
Ponieważ Tonet usłyszawszy to wyraził swoje zdziwienie, Proboszcz wyjaśniał dalej. Tak, barka ta rzeczywiście była dziurawa, rozklekotana i wypaczona od góry do dołu, tak iż na morzu skrzypi jak stara gitara, on jednak, kupując ją, nie dał się bynajmniej oszukać, zapłacił bowiem tylko trzydzieści duros. Samo drzewo tyle kosztuje. Dla znawców morza, którzy potrafią je przebyć nawet w bucie, wystarczała aż nadto.
Zaznaczył jeszcze, mrugnąwszy żartobliwie okiem, że przynajmniej nie stracą wiele, skoroby nieszczęście chciało, by wpadła w szpony straży przybrzeżnej.
Ta myśl naiwna ostatecznie utwierdziła go w przekonaniu, że zamiar jego nie jest bynajmniej nierozsądny i nie zdawał sobie sprawy zupełnie z niebezpieczeństwa, na jakie narażał swe życie.
Załogę tworzyliby sami wraz z dwoma innymi zaufanymi ludźmi. Należało przedtem jednak porozumieć się jeszcze z wujem Mariano, który znał doskonale Algier, ponieważ sam niegdyś uprawiał podobne „zajęcie“.
I aby nie żałować zwłoki w urzeczywistnieniu zamiarów, uważał, że będzie najlepiej, jeżeli się udadzą natychmiast do szanownego ich wuja.
O tej porze wuja Mariano można było niewątpliwie znaleźć w kawiarni Carabina, tam więc obaj bracia skierowali swe kroki.
Znalazłszy się w pobliżu Obory portowej i spojrzawszy na barkę-traktjernię, poczerniałą już ze starości i zaniedbania, zwrócili się z pozdrowieniem: „Dzień dobry, matko!“ do wyglądającej przez otwór umieszczony nad ladą traktjerni, lśniącej twarzy okrytej chustką, niby welonem zakonnym.
Kilka owiec brudnych i chudych pasło się, skubiąc trawkę rosnącą na błotnistym gruncie wybrzeża. Zalegającą dokoła bagnisk ciszę przerywało monotonne rechotanie żab. Schnące porozściełane na piasku rude sieci o korkowych pływakach stanowiły teren walk dla kogutów, z których się sypały barwne pióra, rzucające na słońcu metaliczne refleksy.
Kobiety pochylone w postawie klęczącej nad brzegiem kanału gazowni poruszały się niespokojnie, piorąc bieliznę lub szorując naczynia w wodzie zepsutej, płynącej korytem błotnistem, pełnem szkodliwych wyziewów. Robotnicy, obchodząc dokoła zręby nowych barek, wyglądających jak szkielety potworów przedpotopowych, zatykali wszystkie szpary między spojeniami desek. Powroźnicy zaś opasani pakułami, cofając się w tył, snuli w zręcznych swych palcach długą nić przez nieustanne kręcenie.
Obaj bracia znaleźli się wnet w dzielnicy Cabanal zwanej Las Barracas, której ludność nędzą związana z morzem, musiała pełnić niewolnicze czynności.
Proste i regularne ulice nie pasowały do różnolitych budowli. Poziom chodników ułożonych z czerwonawych kostek granitowych, zmieniał się stosownie do tej lub owej wysokości, na której się znajdowały drzwi. Po obu stronach mętnego strumyka o głębokich śladach kół na błotnistych od niedawnych deszczów brzegach rosły szeregiem karłowate drzewa oliwkowe, uderzające przechodniów swemi zakurzonemi gałązkami. Od drzewka do drzewka poprzeciągane były liny ze schnącą bielizną, łopocącą jak sztandary na wietrze.
Małe chałupki bielały wśród wysokich kilkopiętrowych domów nowoczesnych, pomalowanych lśniącym pokostem dwubarwnym, jak barki, właściciele ich bowiem również i na lądzie nie wyzbywali się pojęć morskich. Fasady tych domów zdobiły płaskorzeźby o motywach znajdujących się na przodach barek. Wszelkie zresztą inne szczegóły budownictwa nadawały mu charakter jakby jakiejś floty lądowej.
Odpowiednie godła umieszczone na wysokich masztach u wejścia do niektórych domów, wskazywały, że mieszkali tam właściciele barek wypływających na morze parami. Maszty owe służyły również do zawieszania lżejszych przyborów rybaczych, które się kołysały jak sztandary. Proboszcz spoglądał na owe maszty z pewną zazdrością, wzdychając do figury Chrystusa w Grao, aby mu kiedyś dopomógł również wdrążyć maszt podobny przed drzwiami domu Dolores.
Minęli już kanał gazowni. Szli ulicami Cabanal, rezydencji letniej licznych mieszkańców Walencji. Małe wille o pękatych zielonych okratowaniach były puste i zamknięte. Dokoła rozlegało się dźwięczne echo kroków stawianych na szerokich chodnikach bezludnego letniska. Rozłożyste posępne wśród osamotnienia platany zdawały się tęsknie wyczekiwać letnich nocy, ożywionych śmiechem wesołym próżnujących mieszkańców i nieustannem graniem na fortepianie. Od czasu do czasu tylko można było zauważyć któregoś z nielicznych stałych mieszkańców w kończastym berecie, z rękami w kieszeniach i fajką w ustach, posuwającego się leniwie w kierunku tej lub owej kawiarni, jedynych miejsc, gdzie nie brakło życia i teraz.
W kawiarni Carabina było pełno gości. Nawet nazewnątrz pod daszkiem ciemniały liczne granatowe kurtki, bronzowe twarze i czarne, jedwabne berety. Niektórzy z gości grali w domino, do uszu bowiem dochodziły głuche — uderzenia przystawianych tabliczek. Powietrze mimo otwartej przestrzeni było przesycone alkoholem i mocnym tytoniem.
Tonet znał doskonale tę kawiarnię, w której wnet po ożenieniu się zasłynął ze swojej hojności. Wuj Mariano siedział przy stoliku czekając na alkada a może na inną jakąś wysoką osobistość. Z fajką w ustach słuchał od niechcenia wuja Gori, znanego na całem wybrzeżu starego cieślę, który od dwudziestu już lat był stałym gościem kawiarni, przychodząc tu codziennie popołudniu i czytając z trudem dziennik na głos od deski do deski. Rybacy w wolnych od pracy chwilach chętnie słuchali godzinami całemi wiadomości z posiedzeń Cortesów, przeplatanych własnemi jego uwagami.
— „Sesja się otwiera... Pan Sagcsta prosi o głos“.
I przerywając na chwilę, uprzedzał, bieg myśli.
— Oho! Ależ to łotr, ten Sagasta!
Poczem, bez bliższych wyjaśnień, poprawiwszy okulary, zaczynał znowu poruszać siwemi pożółkłemi od dymu tytoniowego wąsami i czytać powoli:
— „Panowie! W odpowiedzi na to co mówił wczoraj“...
I nie wymieniając jeszcze nazwiska mówcy, którego dotyczyły te słowa, odsuwał dziennik i spoglądając z pewną wyższością na swoich zaciekawionych słuchaczy, dodawał głosem energicznym:
— To łgarz!
Proboszcz niejedno popołudnie spędził na podziwianiu mądrości tego człowieka, teraz jednak nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, zmierzając ku stolikowi wuja, który raczył odjąć na chwilę fajkę, aby zawołać: „Ha, witajcie chłopcy!“ poczem łaskawie pozwolił siostrzeńcom usiąść przy sobie na krzesełkach zarezerwowanych dla swoich dostojnych przyjaciół.
Tonet zwróciwszy się ku sąsiedniemu stolikowi przyglądał się z ciekawością hazardownym graczom, układającym tabliczki kościane z czarnemi punkcikami. Często jednak podnosił wzrok obserwując wnętrze kawiarni pełnej dymu, który mu przeszkadzał przyjrzeć się dokładniej głównej ozdobie lokalu, córce Carabina znajdującej się za ladą. Na ścianie nad ladą wisiały oleodruki przedstawiające widoki morskie.
Pan Mariano zwany pozaocznie Callao, miał około lat sześćdziesięciu, mimo to jednak zdrów był zupełnie i trzymał się dobrze na nogach. Cała postawa tego mężczyzny o bronzowej cerze twarzy, o przypominających barwę tytoniu tęczówkach oczu, o szarych wąsach sterczących jak u kota, czyniła wrażenie zarozumiałego głupca, który ma w kieszeni kilka brzęczących monet.
Nadano mu przezwisko Callco dlatego, że opowiadał często o owych chwilach pamiętnych związanych z tą nazwą, gdy jako młody marynarz znajdował się na pokładzie walczącego do ostatnich sił statku Vumancia. Bohaterski admirał Mendez Nunez w tych jego wspomnieniach był nazywany poprostu don Casto, jak pierwszy lepszy przyjaciel, z którym łączyły go wtedy poufałe stosunki. Mimowoli ożywiali się wszyscy słuchając tych opowiadań o bitwie na Pacyfiku, w których pragnął naśladować huk salw sławnego okrętu: Buch! Bububuch!
Znano go jako człowieka, z którym należy załatwiać sprawy z pewną ostrożnością. Dawniej, w owym okresie szczęśliwym, gdy wszyscy byli ślepi, począwszy od komendanta aż do ostatniego żołnierza straży przybrzeżnej, sam zajmował się przemytnictwem, teraz jednak nie brał czynnego udziału w wyprawach, lecz skoro się nadarzała okazja, chętnie pełnił rolę wspólnika biernego. Głownem jego zajęciem była filantropia, polegająca na pożyczaniu rybakom lub ich żonom potrzebnych sum, za które pobierał miesięcznie dwadzieścia od stu. To mu dawało możność kierowania wśród walk politycznych stadem nędzarzy, które doznawszy na sobie podobnego rabunku, nie mogło już się wyzwolić z pod jego opieki, potulnie więc spełniało wszystko czego żądał.
Siostrzeńcy byli pełni podziwu dla wuja, który się znajdował w poufałych stosunkach z alkadami a nieraz nawet przywdziawszy swe lepsze ubranie, chodził do Walencji do samego gubernatora, aby się z nim rozmówić w charakterze delegata wybranego przez właścicieli barek.
Skąpy i bezwzględny umiał w odpowiedniej chwili wyjąć z kieszeni pesetę, za co zyskiwał niewolnicze poważanie rybaków. Siostrzeńcy nie mając względem niego innych zobowiązań jak tylko mglistą nadzieję odziedziczenia czegośkolwiek po nim, gdy umrze, uważali go za człowieka jednego z najbardziej pożytecznych i godnych szacunku. Mogli jednak na palcach policzyć ilość odwiedzin w jego pięknym domu przy ulicy de la Reina, gdzie mieszkał tylko ze służącą dość okazałej tuszy, starszą wiekiem, pozwalającą sobie na dość poufałe traktowanie go, a nawet, jak mówiono, znającą dobrze skrytkę, w której pan Mariano przechowywał swe skarby. Ten szczegół niebezpieczny bardzo niepokoił przyszłych spadkobierców.
Wuj Mariano słuchając co mówił mu siostrzeniec, przymknął oczy i zmarszczył brwi. Ha, ha! to nie zły interes. Lubił ludzi pracowitych i odważnych.
I skorzystawszy z okazji pochlebienia własnej próżności wzbogaconego ignoranta, zaczął opowiadać dzieje swej młodości z okresu, gdy po ukończeniu swej służby w marynarce wojennej powrócił nic nie mając w kieszeni. Nie chcąc być rybakiem, jak jego przodkowie, wyruszył z Gibraltaru do Algieru, aby się przyczynić choć w części do rozwoju handlu i dać ludziom możność palenia czegoś lepszego niż monopolowe śmiecie.
Dzięki własnym zabiegom i nieustannej bożej pomocy zdobył tyle, że będzie mógł żyć dostatnio na starość. Były to jednak czasy inne. Ludzie przystępowali do spraw niemal jawnie, gdy tymczasem dzisiaj strażnicy się znajdują pod rozkazami młodziutkich oficerów, dumnych ze świeżo ukończonej szkoły i mających wyciągnięte uszy na głosy donosicieli. I jakże tu można komuś wetknąć w rękę trochę złota, aby przez jakąś godzinę zechciał być ślepym?
Nie dawniej jak miesiąc temu schwytano w pobliżu przylądka Oropesa trzy barki tkaniny naładowanej w Marsylji. Należy czynić wszystko bardzo ostrożnie. Świat teraz zepsuty. Nie brak pochlebców... Skoro jednak siostrzeniec jest zdecydowany, wuj nie może mu odradzać, owszem cieszy się, że się znajdują w jego rodzinie młodzi ludzie, którym dokuczyła już nędza i pragną polepszyć swój byt. Szkoda, że również i ojciec siostrzeńców, biedny Pascualo, nie uczynił podobnie. Niestety, wolał być rybakiem. Wuj Mariano był jednak ciekaw, czego potrzebuje siostrzeniec dla urzeczywistnienia swego przedsięwzięcia. Może mówić bez najmniejszej obawy. W wuju ma drugiego ojca, który gotów jest mu dopomóc. Gdyby chodziło o sprawę rybaczą, nicby od niego nie dostał, nienawidzi bowiem tego wstrętnego zajęcia, które dając ludziom marne utrzymanie skraca im życie. Ponieważ jednak siostrzeniec ma inne zamiary, może żądać wszystkiego. Nie może mu w niczem odmówić, gdyż go samego podnieca myśl o tajemnych ładunkach.
Proboszcz zaczął jąkać nieśmiało w obawie, że prosi zbyt wiele. Wuj nie czekał jednak aż skończy.
Ponieważ posiadał już barkę, należało pomyśleć o innych rzeczach. Wuj tem wszystkiem się zajmie. Napisze do swych przyjaciół, właścicieli składu w Algierze, aby na jego rachunek wydali siostrzeńcowi wspaniały towar. Skoro zaś siostrzeniec potrafi sprytnie przewieźć ładunek, wtedy na miejscu już pomoże mu sprzedać.
— Bardzo jestem wdzięczny wujowi, — wybąkał Proboszcz ze łzami w oczach. — Wuj taki dobry!
Ha, co tam dobry! Coś musi przecież czynić dla swojej rodziny, chociażby zresztą ze względu na pamięć o Pascualo... Szkoda człowieka! Taki zdolny marynarz!... Ale byłby zapomniał o jednem... Zyski oczywiście będą wspólne. Trzydzieści od stu zostawi sobie, resztę zaś odda. Rodzina rodziną... interes zaś interesem. Proboszcz mimo wszystko nie posiadał się ze wzruszenia. Zgadzał się na tak przekonywujące go argumenty pochyleniem głowy.
Umilkli. Tonet w dalszym ciągu przyglądał się graczom odwracając głowę i nie zważając na cichą rozmowę wuja z bratem, wpatrzonych w siebie nawzajem.
Wuj musiał wiedzieć, kiedy siostrzeniec wyruszy. Czy zaraz? Napisze więc do składu o tem.
Proboszcz nie mógłby jednak wyruszyć przed Wielką Sobotą. Pragnąłby uskutecznić jaknajprędzej swój zamiar, lecz obowiązek przedewszystkiem. W Wielki Piątek bowiem miał uczestniczyć wraz z bratem w procesji dorocznej, zwanej Encuentro, na czele tłumu żydowskiego. Nie wypadało opuszczać przeznaczonej placówki, zajmowanej przez rodzinę od wielu lat ku wielkiej zazdrości innych. Odpowiedni kostjum odziedziczył po ojcu.
Wuj Mariano, mimo że uchodził za niedowiarka, nigdy bowiem nie dał ani pesety proboszczowi parafji, przyznał słuszność siostrzeńcowi poważnem poruszeniem głowy. Bardzo dobrze. Na wszystko jest czas.
Obaj bracia spostrzegłszy w tej chwili zbliżających się przyjaciół wuja, zerwali się z miejsca. A więc tak, wuj im dopomoże. Spotkają się kiedyś znowu i ostatecznie sprawę omówią. Nie głodny który z nich?... Tak? Obaj jeszcze nie jedli?
— A więc smacznego... Do widzenia, chłopcy!
Bracia oddalili się, idąc wolnym krokiem po pustym chodniku w kierunku dzielnicy Barracas.
— I cóż powiedział ci wuj? — zapytał Tonet obojętnie.
Widząc jednak, że brat porusza głową w sposób pozwalający domyślać się dodatniego wyniku rozmowy, ucieszył się. A więc podróż była już sprawą ostatecznie zdecydowaną? Doskonale! Może nareszcie brat się wzbogaci a wtedy również i jemu coś się dostanie.
Owo życzenie brata wzruszyło Proboszcza. Zadowolony po rozmowie z wujem, miał chęć uściskania Toneta.
Chłopak ten z piekła rodem miał jednak serce dobre. Widocznem było, że kochał go, zarówno jak Dolores i Pascualeta.
Poranek był pogodny, mimo to jednak słychać było w Cabanal niby jakieś grzmoty.
Mieszkańcy obudzeni tym nieustannym głuchym hukiem zrywali się szybko z łóżek. Rozczochrane kobiety o zaspanych oczach, w samej niemal bieliźnie podbiegały do drzwi, skąd mogły ujrzeć w słabem świetle świtania sprawców owego hurkotu. Tłum mający wyobrażać żydów posuwał się naprzód przy odgłosie nieregularnie uderzanych żałobnie huczących bębnów.
Z za rogów na skrzyżowaniach ulic wyłaniały się komiczne figury, co mogłoby dać powód do przypuszczeń, że w kalendarzu powstało jakieś zaburzenie i karnawał wypadł właśnie teraz w sam dzień Wielkiego Piątku.
Były to jednak tylko grupy miejscowej młodzieży w szczególnych strojach, gromadzącej się celem wzięcia udziału w procesji tradycyjnej zwanej Encuentro.
W przedniej kolumnie, czyniącej zdaleka wrażenie grupy czarnych owadów przesuwały się liczne postacie w długich szatach z zarzuconym na rękę trenem, w podniesionych na głowę kapturach szpiczastych, jak czapki astrologów lub inkwizytorów, w maskach podwiniętych na Czoło, z wielkiemi laskami hebanowemi w rękach. Niektóre z owych postaci chcąc zwrócić na siebie szczególniejszą uwagę uchylały kokieteryjnie wierzchniej szaty aby ukazać znajdującą się pod nią śnieżnej białości spódnicę fałdowaną z wstawkami. Wraz z tem jednak trudno było nie dostrzec podwiniętych spodni oraz nóg prostych, przyzwyczajonych do swobodnego chodzenia po piasku wtłoczonych zaś teraz z trudem w torturujące je trzewiki.
Dalej szli żydzi przypominający swym niemal potwornym wyglądem aktorów uboższych scen, grających sztuki z życia średniowiecza, w nędznych konwencjonalnych strojach, znanych wśród ludu pod ogólną i wygodną nazwą „ubioru wojaków“. Była to krótka, zdobna w hafty nieco sztywna podpasana tunika bez rękawów, opaski na rękach i nogach mające imitować ochronę pancerną, wreszcie hełm przystrojony kitą z piór kogucich. Najbardziej jednak karykaturalnemi były stroje „grenadjerów Najświętszej Panny“, przystojnych młodzieńców w olbrzymich mitrach podobnych do czapek żołnierzy Fryderyka Wielkiego i w czarnych uniformach ozdobionych galonami srebrnemi, czyniącemi wrażenie, że zerwano je z jakiejś trumny.
Było z czego się śmiać, stroje te bowiem miały wygląd bardzo dziwaczny. Któżby się jednak ośmielił wyśmiewać szczery zapał przejętych swą rolą młodzieńców o surowych, opalonych na słońcu twarzach?... Wyśmiewanie się z uzbrojonych oddziałów nie mogłoby ujść nikomu bezkarnie; żydzi oraz grenadjerzy Chrystusa lub Matki Najświętszej gotowi byli w każdej chwili wyjąć z pochwy broń sieczną, znaną od najdawniejszych czasów aż do chwili obecnej, począwszy od olbrzymiej szabli kawaleryjskiej, kończąc zaś na sztyleciku kapelmistrza wojskowego.
Mali chłopcy zabiegając ze wszystkich stron zachwycali się wspaniałemi strojami, gdy tymczasem matki, siostry oraz znajome młodzieńców, stojąc w drzwiach domów, podziwiały ich postawę: „Królowo najświętsza, jakież to zuchy!“ Oddziały te w strojach tak przypominających maskaradę, miały cel pobożny przypomnienia roztargnionej i grzesznej ludzkości o mającem się odbyć za jakąś godzinę na środku ulicy San Antonio tuż przed samą niemal traktjernią wuja Chulla spotkanie Jezusa z Matką Najświętszą.
Dniało coraz bardziej i blade światło zaczęło przybierać ciepłą barwę różową. Jednocześnie odgłosy bębnów, trąbek sygnałowych i muzyki stawały się z każdą, chwilą donośniejsze. Możnaby było przypuszczać, że wojsko jakieś przy dźwiękach marsza wkracza do Cabanal.
Uczestnicy ceremonji, tworząc poszczególne oddziały, szli w poczwórnych szeregach uroczystym i dziarskim krokiem wojennym w kierunku domu swego właściwego dowódcy, ażeby zdjąć umieszczony tam na dachu sztandar żałobny z czarnego aksamitu z wzbudzającem dreszcz wyhaftowanem wyobrażeniem Matki Pańskiej.
Proboszczowi z prawa dziedzictwa przysługiwała godność dowódcy żydów. O świcie więc jeszcze wstał z łóżka ażeby się ubrać na czas w piękny strój starannie przechowywany w kufrze przez cały rok i uważany przez rodzinę za najcenniejszy skarb w domu.
Boże, dopomóż! Jakże się trapił biedny Proboszcz co roku myśląc o tem, że coraz bardziej grubieje i teraz może już nawet nie będzie mógł się wtłoczyć w ciasny strój wojenny. Żona, w bieliźnie, z obnażoną dość okazałą piersią pomagała mu się ubierać obciągając na nim ze wszystkich stron poszczególne części stroju, tak by się mogły wcisnąć nareszcie nogi i brzuch, gdy tymczasem Pascualet siedząc na łóżku przyglądał się ojcu ze zdumieniem w oczach, jakgdyby go nie poznawał wcale w tej czapce z piórami, w której był podobny raczej do indjanina, i z tą straszną szablą kawaleryjską u boku, która przy najmniejszem poruszeniu zaczepiała o meble i ściany powodując hałas piekielny.
Z trudem trzymała się czapka na głowie. Niezbyt dobrze leżała, trzeba było już jednak pośpieszyć. Naciągnięte nierównomiernie spodnie tworzyły fałdy, które wyglądały niby guzy na nodze dowódcy żydów. Ciasny strój uciskał brzuch biednemu Proboszczowi tak, iż nawet zbladła mu twarz. Hełm nie mogąc się utrzymać na jego dużej głowie pochylał się od czasu do czasu na twarz i ugniatał górną część nosa. Trzeba było jednak przedewszystkiem zachować powagę. Wlokąc szablę po ziemi i imitując huczenie bębnów zaczął się przechadzać majestatycznym krokiem po mieszkaniu jakgdyby synek jego był księciem przed którym się prezentował.
Dolores spoglądając dziwnym wzrokiem turkusowych oczu na chodzącego po mieszkaniu tam i z powrotem męża z trudem się powstrzymywała od śmiechu, miał bowiem nogi krzywe i ruchy niedźwiedzia zamkniętego w klatce. Mimo wszystko wolała go jednak w tym stroju niż w osmolonem ubraniu w którem wracał zazwyczaj wieczorem do domu z wyrazem przygnębionego ze zmęczenia zwierzęcia.
Tymczasem dźwięki muzyki zbliżającego się oddziału stawały się coraz głośniejsze. Żydzi przybywali po swój sztandar.
Dolores zaczęła się ubierać pospiesznie, dowódca zaś wyszedł z mieszkania, aby stanąć na czele swego oddziału.
Podczas gdy miarowe uderzenia bębnów huczały już przed drzwiami, dzielny zaś oddział przestępując z nogi na nogę na jednem i tem samem miejscu kołysał się w marszu rytmicznym, Tonet wraz z dwoma innymi towarzyszami wszedł pełen powagi na drabinę, aby zabrać sztandar z balkonu.
Dolores ujrzawszy szwagra na drabinie w jednej chwili uczyniła porównanie między nim a swoim mężem. Wyglądał rzeczywiście jak wojskowy, powagą zaś swoją mógł dorównać jenerałowi. Różnił się stanowczo od innych. Tamci mieli krzywe nogi, byli śmieszni i niezgrabni, on zaś wchodził na drabinę z zadziwiającą zwinnością i był tak elegancki jak owi sympatyczni panowie don Juan Tenorio, Don Pedro. lub Henryk Lagardere, którzy wzruszająco umieli przemawiać i zgrabnie wywijać szabelką na scenie Teatru Marynarskiego.
Zabrawszy ze sobą czarne sztandary, wszystkie oddziały z muzyką na czele skierowały się w stronę kościoła. Pochód cały czynił wrażenie wielkiego przepelzającego z jednego miejsca na drugie mrowiska lśniących owadów.
Za chwilę miała się odbyć ceremonja Spotkania. Idąc różnemi ulicami zbliżały się ku sobie dwie procesje. W jednej niesiono eskortowaną przez żałobnych grenadjerów figurę pogrążonej w smutku głębokim Matki Jezusowej, w drugiej zaś zbroczonego krwawym potem samego Jezusa, z długiemi rozpuszczonemi włosami w ciemnej fjoletowej haftowanej złotem sukni, uginającego się pod ciężarem krzyża na skalistej drodze, którą wyobrażał postument o wyłożonej ostremi bryłami korkowemi powierzchni. Dokoła zaś jak gdyby w obawie, aby Jezus nie uciekł, tłoczyli się nielitościwi żydzi, usiłujący przybrać jaknajbardziej srogi wyraz twarzy, za którymi kroczyły postacie w kapturach i długich, ciągnących się po błocie szatach, tak ponurych i żałobnych, że aż dzieci wybuchały płaczem, chowając się w fałdy spódnic swych matek.
Głuche bębny huczały nieustannie, trąby zaś ryczały przeraźliwie, lub jęczały przeciągle jak młode bydlątka w rzeźni.
Wśród tłumu zgiełkliwego szły również starsze dziewczęta o policzkach ubarwionych różem, w strojach odalisek, jakie się widuje na scenach oper komicznych, z dzbankami pod pachą co miało przypominać biblijną Samarytankę. W uszach i na szyi miały lśniące ozdoby wzięte w pożyczce przez ich matki na dzień procesji, na odsłoniętych zaś nogach o silnie rozwiniętych łydkach trzewiki i pończochy w prążki.
Szczegóły te jednak bynajmniej nie wywoływały uwag bezbożnych.
— Panie!... Ach, Panie, Boże mój! — wzdychały płaczliwie stare handlarki ryb, spoglądając na krwawiące czoło Jezusa otoczonego przez tłuszczę niewierną.
Od czasu do czasu można było jednak zauważyć wśród tłumów przyglądających się procesji blade uśmiechnięte twarze o podsiniałych oczach. Nie brakło bowiem i teraz tych, którzy pragnąc się nieco zabawić, przybyli tu po nocy burzliwej z Walencji. W wypadkach, gdy wesołość zaczynała przybierać formy jaskrawe, zbliżał się wnet któryś z żołnierzy Piłata i wywijając groźnie szablą, ryczał z oburzenia:
— Łotry!... Niegodziwcy! Przyszliście tu się wyśmiewać?
Wyśmiewać się z tej uroczystości, którą obchodzono corocznie odkąd istnieje Cabanal!... Na Boga! Trzeba być mieszkańcem Walencji, ażeby się odważyć na coś podobnego!
Tłumy się gromadziły w miejscu Spotkania na skrzyżowaniu ulic. Na jednym z rogów ulicy San Antonio znajdowały się majolikowe Stacje Męki Pańskiej o dziwacznych figurach. Niespokojne, gburowate, napastnicze, okryte szalami w kratki i z chusteczkami na głowach, nasuniętemi niemal na oczy, handlarki ryb, rozpychały się energicznie łokciami, aby się przedostać w pierwsze szeregi widzów.
Rosario znajdowała się również wśród starszych handlarek, pomagając sobie kolanami i łokciami, aby jej nie zepchnięto z chodnika, z którego mogła doskonale widzieć wszystko.
Mówiła z uniesieniem o swoim mężu. Czy widzą go towarzyszki?... Niechże kto wskaże wśród mieszkańców Cabanal choć jednego tak przystojnego żyda, jak Tonet. Nie zdradzała się jednak, biedna, z tem, że dotychczas czuje jeszcze, jak ją pali twarz spoliczkowana przez brutalnego męża w wigilję uroczystości, podczas gdy mu pomagała przygotowywać ubranie.
Nagle ktoś ciężki i silny popchnął ją gwałtownie i stanął przed nią. Spojrzała, co za śmiałek pragnął w ten sposób zdobyć sobie miejsce. Któż to tak się rozpycha?... Oniemiała z oburzenia. Miejsce to zdobyła dla siebie Dolores, która tu się wtłoczyła z Pascualetem na ręku. Jak zwykle miała minę królowej i z pogardliwem wysunięciem dolnej wargi spoglądała na wszystkie inne kobiety mniej piękne od niej. Kwoka nadęta!... Czyż warta jest tego aby na nią zwracano uwagę?
Obie ku większemu zmartwieniu ciotki Picores spoglądały na siebie z nienawiścią przy każdem spotkaniu. Ich pojednanie się za jej pośrednictwem w kawiarence na Targu było jedynie chwilowem zawieszeniem broni, o którem pamiętały i dlatego pozdrawiały siebie nawzajem chłodno, wyraz ich oczu jednak pozwalał przypuszczać, że wybuch może nastąpić w każdej chwili.
Na spojrzenie Dolores, Rosario oburzona do głębi, odpowiedziała jedynie pogardliwym ruchem. Bezwstydna! Tak bezczelnie odpychać łokciami ludzi, którzy sobie znaleźli już miejsce! A jaka zarozumiała!... Z drogi wszyscy, bo królowa idzie! Ha! wiadomo zawsze co kto wart! Nie trudno poznać osoby bez wychowania!
Policzki drobnej, szczupłej i bladej kobietki upojonej własnemi słowami rozpalały się coraz bardziej. Towarzyszki jej zaś jeszcze bardziej ją ośmielały mrugając potakująco. I oto w pewnej chwili poruszyła się już nawet na dość grubej szyi głowa Dolores o wyrazie lwicy, której dokucza owad gryzący ją w plecy, tymczasem jednak ukazały się oddziały tworzące procesję i ciekawe tłumy zafalowały.
Z bocznych ulic wyłaniały się idąc naprzeciw siebie dwa pochody, zwalniając kroku lub przyśpieszając tak, aby we właściwej chwili stanąć w miejscu Spotkania.
Na ciemnofjoletową suknię Jezusa padały już promienie słońca ukazującego swą tarczę ponad lasem pióropuszy, hełmów i trzymanych na ramieniu szabli mieniących się oślepiającemi iskrami. Z przeciwka zbliżała się inna procesja, w której przechylała się to na jedną to na drugą stronę stosownie do miarowych poruszeń grenadjerów niesiona przez nich Matka Najświętsza ubrana w czarną aksamitną suknię i osłonięta żałobnym welonem, pod którym można było dostrzec na twarzy woskowej spływające łzy. Złożona obszyta koroneczkami chusteczka trzymana w nieruchomej ręce miała służyć niewątpliwie do ich otarcia.
Kobiety zwłaszcza skierowywały na tę figurę swój wzrok. Niektóre płakały ze wzruszenia. Ach, królowo święta i Pani! Spotkanie to przeszywało bólem serca pobożnych matek. Ujrzeć syna w podobnych okolicznościach! Mimowoli nasuwało się im porównanie, aczkolwiek mniej może właściwe: Jakżeby się czuły same, gdyby spotkały swego syna tak dobrego i nieskazitelnego, a jednak skazanego na śmierć!
Handlarki ryb wzdychały nieustannie do Matki bolesnej, lecz to nie przeszkadzało im bynajmniej zastanawiać się nad tem, czy za rok ostatni przybyły jakieś nowe ozdoby na niesionej figurze.
Wreszcie nastąpiła chwila spotkania. U stało huczenie bębnów, ucichły jęki trąb, zamarły dźwięki żałobne. Figury ustawiono naprzeciwko siebie i jakiś głos żałośny zaczął wyśpiewywać monotonną melodję strof, zawierających wzruszający opis spotkania.
Z przejęciem się słuchali wszyscy śpiewów pobożnych wuja Grancha starego aksamitnika, który co roku przybywał z Walencji na tę uroczystość, aby w niej wziąć żywy udział. A miał głos nie bylejaki! Do głębi serca zdołał przeniknąć. Nie dziw więc, że skoro w pobliskiej traktjerni wuja Chulla śmiano się zbyt głośno, szedł w tamtą stronę głos oburzenia pobożnie usposobionych tłumów.
— Cicho!... łotry!.
Podniesiono nieco w górę i znowu opuszczono figury, co należało sobie tłumaczyć, że w tej chwili odbyło się właśnie pełne boleści i smutku powitanie między matką a synem.
Dolores przez cały czas trwania ceremonji i śpiewów wuja Grancha, nie spuszczała oka z przystojnego i zuchwałego żyda, który tak bardzo się różnił od swego dowódcy o krzywych nogach.
Umyślnie stanęła tak, aby Rosario nie mogła kontrolować jej wzroku. Ta jednak doskonale czuła na kogo spogląda. Widzicie? Pożarłaby go oczami! Bezwstydnica! I nawet się nie krępuje wcale swego męża! I cóż to musi się dziać wówczas, gdy Tonet idzie do niej pod pretekstem zabawienia się z bratankiem i zastaje ją samą w domu!
Zazdrosna i niespokojna nie przestawała mruczeć pod nosem nawet gdy już obie procesje złączone ze sobą skierowały się w stronę kościoła. Miotała groźby i przekleństwa na pokaźne plecy, będące wspaniałą podstawą pięknej szyi porosłej u góry jasnemi złocistemi włosami.
Dolores w końcu nie mogła już znieść tego. Obejrzawszy się poza siebie pytała z gniewną wyniosłością: Czy to jej się tyczy to wszystko? Kiedyż nareszcie Rosario zostawi ją w spokoju? Czy zabroni jej patrzeć gdzie się jej podoba?
Zdawało się, że iskry piekielne pryskają z pięknych jej zielonawo turkusowych oczu.
Tak, to do niej były skierowane te słowa, do niej, do tej suki wściekłej, co pożera mężczyzn oczami!
Dolores uśmiechnęła się pogardliwie. O, ślicznie! Lecz każdy niech raczej siebie pilnuje! Czemuż nie strzeże swego skarbu? Czemuż nie potrafi zatrzymać męża przy sobie? A że inne nie są tak głupie... Nie wszystkie... Sprać ten pysk szkalujący!...
— Mamo, mamo! — zawołał Pascualet płacząc i czepiając się spódnicy Dolores, która już się pochyliła naprzód aby uderzyć Rosario. Przyjaciółki jednak zaatakowanej zasłoniły ją chudemi nerwowo potrząsanemi rękami.
— A cóż to znowu? Będzie kiedy temu koniec? — zaczęły wykrzykiwać głosy ochrypłe.
W tej chwili jednak stanęła między przeciwniczkami góra broniąca dostępu jednej do drugiej. Była to ciotka Picores. O! ona prędko załatwi się z niemi! Potrafi się zabrać do rzeczy aby uspokoić te warjatki!
— Ty, Dolores... do domu. A ty, języku djabelski milcz!
Szturchańce i groźby ciotki uspokoiły ostatecznie zaperzone kobiety.
— Ach, Boże, co za nieznośne stworzenia! Nawet w Wielkim Tygodniu w sam dzień Wielkiego Piątku i to podczas procesji Spotkania dawać takie zgorszenie! Piekielnice! Boże! Co za kobiety są teraz!...
Widząc jednak, że kuzynki oglądają się przygadując sobie nawzajem zdaleka, okazała postać starej czarownicy jeszcze raz pogroziła im, patrząc kiedy już wreszcie znikną z oczu w gronie swych przyjaciółek.
Wszyscy mieszkańcy Cabanal dowiedzieli się wnet ze zgorszeniem o zajściu.
Tonet wróciwszy do domu rzucił się z krzykiem na żonę i zanim jeszcze zdjął z siebie strój żyda uraczył ją kuksańcami, które miały być skutecznem lekarstwem na zazdrość.
Również i Proboszcz poruszył odrazu tę sprawę, Dolores jednak pośpieszyła ściągnąć zeń z wysiłkiem krępujący go strój, aby przywrócić jego członkom pełną rozkoszy swobodę.
Przykro mu to mówić, widzi jednak, że Rosario naprawdę jest warjatką. I chociaż brat jego bardzo jest lekkomyślny i lubi wypić, jednakże współczuje mu bardzo, że się związał z tą szkaradną kobietą.
Bądź jak bądź jest to rodzina. Nie może przecież zamknąć drzwi przed Tonetem dlatego, że Rosario jest taką a nie inną. A tembardziej teraz, gdy można będzie uczynić zeń człowieka, skoro los dopomoże.
Dolores, blada jeszcze ze zdenerwowania, potakiwała mężowi poruszeniem głowy.
Ostatecznie wszystko będzie dobrze, należy tylko jaknajrzadziej się spotykać z tą warjatką.
A teraz do roboty!...
Dopiero późnym wieczorem Nadobna dopłynęła do przylądka San Antonio.
Dokoła barki igrały niby ryby ogniste, czerwonawe refleksy latarni morskiej, rozbijane nieustannie przez fale.
Dojrzeć już można było olbrzymi klin przylądka wyrównany i wyszlifowany przez wichry i fale, dalej zaś w głębi wznoszące się i ciemniejące niby jakaś plama na błękitnem niezmierzonem tle wzgórza Mongo.
Latarnia morska jaśniejąca nad ciemną masą przylądka czyniła wrażenie ognistego oka cyklopa pilnującego żeglarzy.
Wiał słaby wietrzyk od brzegu i dlatego Nadobna musiała cały dzień płynąć ażeby nareszcie opuścić zatokę. Dopiero gdy się znalazła na pełnem morzu bracia doznali wrażenia, że się udają naprawdę do Algieru.
Proboszcz usiadłszy z tyłu przy sterze, spoglądał co chwila to na ciemną masę przylądka, to znowuż na zamglone rosą szkło starej busoli pożyczonej od wuja i umieszczonej pod jedyną na barce lampką, aby się możliwie lepiej orjentować w kierunku, który należało obrać.
Tonet siedząc obok niego dopomagał mu swemi radami, miał bowiem pewne doświadczenie, tembardziej, że był już w Algierze.
Niema obawy. Płynie się prosto, jakgdyby się jechało szosą. Od przylądka cały czas należy się trzymać kierunku południowo zachodniego. Skoro więc wiatr jest pomyślny, wystarczy aby Nadobna płynęła przed siebie.
Proboszcz ująwszy w obie ręce rączkę steru skręcił barkę, która zajęczała jak chory przewracany na łóżku. Łagodne fale, które dotychczas uderzały o jeden bok barki zaczęły teraz atakować ją z przodu, powodując lekkie jej kołysanie się. W ciemnościach bielała burząca się piana. Latarnia morska znajdująca się teraz za barką rzucała swe poszarpane i niespokojne czerwonawe refleksy na obfitujący w pianę ślad barki.
A teraz spać!
Tonet wyciągnął się pod masztem. Za poduszkę służyły mu liny, za kołdrę zaś kawałek brezentu. Brat miał pilnować steru aż do późnej nocy, on zaś potem do rana.
Po chwili Proboszcz tylko czuwał na pokładzie Nadobnej, mimo bowiem szumu fal morskich do uszu jego dochodziło już chrapanie reszty załogi uśpionej tuż u jego nóg.
Nigdy jeszcze, nawet gdy połów był zagrożony przez burzę, nie czuł takiego niepokoju na morzu, jak teraz. W osamotnieniu zastanawiał się, czy zdoła uchronić przed zgubą swą własność. Żałował już nawet, że się odważył na tak niebezpieczną wyprawę. Wszak nikt nie podzieli z nim straty. I czem się skończy to wszystko? Czy Nadobna uniknie burzy, czy też pochłoną ją fale morskie!... A czy nie zabiorą mu jej jeśli nawet zdoła dopłynąć z ładunkiem do brzegów Hiszpanji?...
Z niepokojem ojca, znajdującego się przy chorem kaszlącem, stygnącem niemal już dziecku, wsłuchiwał się w jęki bolesne zmurszałej Nadobnej doznając wrażenia, że to nie ona, lecz sam cierpi i stęka. Spoglądał również od czasu do czasu na jasny niby prześcieradło olbrzymi żagiel wklęsły, dotykający swym końcem szpiczastym sklepienia nieba o licznych lśniących otworach, przez które mrugając przeglądała wspaniałość nieskończoności.
Noc minęła spokojnie i wraz z jutrzenką zaróżowiły się na niebie obłoki, zwiastując ciepły niemal letni dzień.
Słychać było niby łopotanie skrzydeł przelatującego ptaka. Drgał żagiel lekko nadęty przez podmuch ciepławy muskający gładką nieruchomą i lazurową niby lustro weneckie powierzchnię morza.
Nie widać już było brzegu, z którego odpłynęła Nadobna. Można było dojrzeć natomiast po lewej stronie barki wśród mgły na horyzoncie dwie lekko zaznaczone plamy barwy różowej. Tonet wskazał je swym towarzyszom. Mijali Ibizę.
Nadobna płynęła powoli po rozległym kręgu spokojnego morza na którym ukazywały się od czasu do czasu ledwo dostrzegalne obłoczki dymu parostatków.
Powolnie posuwający się przód barki prawie nie pruł wcale wody, żagiel zaś zwisał zupełnie zamiatając dolnym rąbkiem deski pokładu.
Zdawało się, że wzrok sięga największych głębin wody spokojnej. Obłoki również jak i barka odbijały się w błękitnem zwierciadle niby tajemniczy miraż. Zwinne wyginające się wstęgi ryb mieniły się w wodzie metalicznym błyskiem; olbrzymie delfiny igrały niby psotne dzieci, ukazując od czasu do czasu na powierzchni wody swe dziwaczne głowy i czarne połyskujące grzbiety; ryby latające niby ważki morskie wymachiwały skrzydłami żyjąc przez kilka chwil życiem atmosferycznem, poczem pogrążając się znowu w tajemną głębię wód. Wszelkie zresztą inne najdziwaczniejsze stworzenia o kształtach fantastycznych i nieokreślonych barwach, to pręgowate jak tygrysy, to znowuż zupełnie czarne, olbrzymie i silne, małe i żwawe, o potwornej głowie i maleńkim tułowiu, albo też minjaturowej główce i pękatym brzuchu roiły się i pływały dokoła starej barki, niby bóstwa morskie towarzyszące okrętowi mitologicznemu.
Tonet wraz z dwoma innymi marynarzami korzystając z ciszy panującej dokoła zarzucił wędki. Kot doglądał ogniska, na którem się już gotowała smaczna południowa potrawa. Proboszcz zaś chodząc po wąskim pokładzie barki i wpatrując się w linję horyzontu niecierpliwił się narzekając na tę niepożądaną ciszę. Nadobna bowiem posuwała się naprzód bardzo powoli. Chwilami miał wrażenie, że jest przykuta i stoi na miejscu.
W dali utrzymywał się na powierzchni morza, nie poruszając się wcale z powodu ciszy zupełnej dwumasztowiec z opuszczonemi żaglami, zwrócony przodem w stronę Malty lub Suezu. Na samym zaś horyzoncie płynęły szybko zanurzone aż do linji wodnej dwa parostatki o wielkich kominach, tak zwane zbożowce odbywające drogę z Morza Czarnego ku przesmykowi Gibraltaru, zawierające w swem wnętrzu złoto roślinne południowej Rosji.
Słońce znajdowało się już u zenitu. Wody lśniły blaskiem pożaru, rozgrzana zaś atmosfera czyniła wrażenie lata. Na pokładzie barki skrzypiały stare wyschłe deski.
Posiłek był już gotów i gospodarz barki wraz z marynarzami usiadł na deskach pokładu pod masztem w cieniu żagla. Po chwili wszyscy zaczęli sięgać łyżkami do jednej misy.
Rozchełstani i spoceni czuli się przygnębieni zupełnie ową ciszą duszącą. Co chwila zwilżali sobie suche gardła przechylając dzban wędrujący z ręki do ręki i z zazdrością spoglądali na latające tuż nad samą powierzchnią wody ptaki, które zdawało się umyślnie unikały wznoszenia się wyżej w rozpaloną atmosferę.
Posiliwszy się, marynarze spoglądali dokoła błędnym wzrokiem i poruszali się leniwie niby pijani nie tak od wina ile raczej od słońca.
Zeszli na spód roztrzęsionej barki, aby rzuciwszy się na wilgotne deski usnąć spokojniej niżby to było możliwe na pokładzie.
Przez całe popołudnie i wieczór nic szczególnego nie zaszło. Dopiero o świcie następnego dnia zerwał się świeży wietrzyk i Nadobna, jak stary koń rasowy, pobudzony ostrogami, zaczęła się podnosić i kołysać na falach.
Około południa na horyzoncie ukazało się kilka plam dymu. Członkowie załogi Nadobnej dostrzegli wnet na zielonawym pasie wód maszty olbrzymie, niby wieże wieże kościelne wznoszące się na szerokich placach, lub baszty forteczne. I rzeczywiście były to fortece pływające, całe jakby miasta białe o licznej ludności i kapryśnem położeniu swych gmachów, to skupionych razem, to znowuż rozsypanych po horyzoncie, lub stado lewjatanów burzących wodę swemi niewidocznemi nazewnątrz płetwami.
Na Morzu Śródziemnem odbywały się manewry floty wojennej francuskiej. Brzegi Algieru były już niedaleko.
Cała załoga Nadobnej była pełna podziwu i jakby jakiejś trwogi. Czego też nie wymyślą ci ludzie? Najmniejszy nawet z tych statków, owa biała kanonjerka o podniesionych flagach i czarnych kulach, płynąca naprzód i dająca znaki innym niby komendant oddziału, mogła zetrzeć w proch barkę przy najmniejszem dotknięciu. A cóż dopiero mówić o tych rurach czarnych ukazujących się w otworach wież? Coby się stało z nimi wszystkimi gdyby te paszcze potworne zaczęły nagle kichać?...
Z pewną obawą i szacunkiem, przemytnicy spoglądali na statki manewrujące, podobnie jak to czyni opryszek, gdy mimo niego przechodzi oddział policji.
Pancerniki, oddalając się coraz bardziej, znikały z horyzontu zupełnie i tylko obłoczki dymu unosiły się jeszcze czas jakiś na błękitnem tle nieba, aż wreszcie i one się rozproszyły w przestrzeni.
Przed wieczorem zaczął się zarysowywać niby ciemny łuk grzbietu wieloryba we mgle. Widać już było ląd. Tonet przypomniał sobie ten występ brzegu, przylądek Mała Dona. Na lewo znajdował się Algier.
Wiatr wzmagał się coraz bardziej. Nadęty żagiel niemal się przewracał na pochylonym maszcie; przód barki pogrążał się w wodę, to znowuż wznosił się do góry, niby pozdrawiając z szacunkiem pieniącą się wodę, po której ośmiela się płynąć. Okryta pianą Nadobna skrzypiąc i kołysząc się posuwała się teraz szybko naprzód, jak dobywająca ostatnich sił i czująca bliskość stajni i wypoczynku znużona szkapa.
O zmierzchu zaczęły się wyłaniać niby z gęstej mgły nowe obrazy: wzgórza z białemi plamami domów. Barka płynęła teraz jeszcze szybciej. Zdawało się, że ląd ją przyciąga, a jednocześnie sam się oddala niby czarowna kraina w bajce przed podążającym ku niej wędrowcem.
Nadobna kierując się ku stronie południowowschodniej ominęła przylądek wraz z nadejściem nocy. Wkrótce żaglowała już wzdłuż wybrzeża unosząc się niby w tańcu wesołym na falach.
Na ciemno-niebieskiem tle nieba wyrastał grzebieniasty profil brzegu, z którego ciepły wiatr niósł jakąś woń przedziwną czarownych pałaców. Nad horyzontem lądu wypływał skrawek księżyca po nowiu, prawdziwego księżyca wschodniego o zakrzywionych rogach, jak godło Proroka umieszczone na minaretach. Tak, to była naprawdę już Afryka.
Z Nadobnej łatwo było rozróżnić fale rozbijające się o skały urwiste, światełka w osadach nadbrzeżnych, jak również okrzyki Marokańczyków, znajdujących się w polu. Dalej, w miejscu gdzie się zniżały kontury wzgórz i morze tworzyło zatokę o dziwacznych linjach brzegu, lśniły jasne czerwonawe światła.
Byli już prawie w Algierze. Po trzech godzinach jednak dopiero mogła stanąć tam barka.
Światła z każdą chwilą mnożyły się coraz bardziej niby rozrzucone na ziemi sznury robaczków świętojańskich o różnych stopniach jasności i różnych odcieniach. Setkami ciągnęły się niby wędrując z miejsca na miejsce po całem wybrzeżu. W końcu, gdy odpowiednio nastawiony żagiel pozwolił barce ominąć przylądek, ukazał się w całej swej wspaniałości port wschodniego miasta.
Z wyjątkiem Toneta wszyscy ze zdumieniem spoglądali na ten widok imponujący. Do djabła, naprawdę warto było puścić się w podróż, chociażby jedynie dlatego, aby to zobaczyć! Całe Grao wraz ze swoim portem nic nie jest warte w porównaniu z Algierem!
Znajdowali się w olbrzymiej zatoce portowej o ciemnej i nieruchomej wodzie. W głębi tej zatoki otwierał się port, którego wejścia strzegły zielone i czerwone latarnie. Za portem na wzgórzu wznosiło się tarasami miasto bielejące nawet w nocy wśród tysiącznych świateł. Cóż za rozrzutność gazu! W zwierciadle wody wiły się wężykowato czerwonawe wstęgi, niby ognie sztuczne rzucane przez rozbawione ryby. Również czerwonemi latarniami był gęsto oświetlony las maszt gładkich zupełnie, stosownie do skromniejszych wymagań marynarki handlowej, lub zaopatrzonych w gniazda bocianie i kartaczownice. W dolnej części miasta na bulwarach o czysto europejskim wyglądzie można już było rozróżnić wspaniale oświetlone kawiarnie, wielkie magazyny, tłumy przechadzającej się publiczności, szeregi powozów o białych płóciennych budach.
Aż do barki dochodziły splątane przez wiatr nocny echa muzyki kawiarnianej, pobudek wojskowych, gwaru ulicznego, krzyku arabów, całego wreszcie ruchliwego życia, charakteryzującego handlowe egzotyczne miasto, które po tylu dziennych łotrostwach popełnianych dla zdobycia franka oddaje się wraz z nadejściem nocy niepohamowanym zabawom.
Proboszcz ochłonąwszy ze zdumienia, zaczął myśleć o własnej sprawie. Przypomniał sobie wskazówki dane mu przez wuja i nie czekając, aż załoga zdejmie żagiel i uwiąże łódź, zapalił koniec osmolonej liny. Tą szczególnego rodzaju pochodnią miał okręcić dokoła głowy i schować ją trzykrotnie za kawał płótna trzymanego przez kota, co też po chwili uczynił.
Ponowił kilkakrotnie sygnał wpatrując się w najciemniejszą część brzegu, gdy tymczasem Tonet i inni członkowie załogi przyglądali się ciekawie tym jego ruchom. W pewnej chwili dostrzegł na ziemi czerwone światełko. Odpowiedziano mu ze składu. A więc ładunek niedługo nadejdzie.
Proboszcz wytłumaczył swym towarzyszom, dlaczego należy uważać podobny sposób postępowania za korzystniejszy dla siebie. Ładowanie w porcie było rzeczą do pewnego stopnia niebezpieczną. Wuj Mariano wiedział z doświadczenia, że tu nie brak donosicieli, gotowych telegraficznie podać do Hiszpanji nazwę i inne szczegóły dotyczące barki, aby tylko zagarnąć dla siebie część zdobyczy. Nic lepszego, jak naładować barkę na krańcu portu wśród nocnych ciemności, ledwo zaś świtać zacznie wyruszyć w drogę powrotną, a wtedy barka przybije do brzegu Walencji... i niechże kto zgadnie, co się kryje w jej wnętrzu, skoro nie będzie o tem zawiadomiony!
I poczciwy rybak śmiejąc się z własnej przebiegłości, podziwiał jednocześnie w duchu doświadczenie wuja, który mu dał tak dobrą radę.
Podczas gdy właściciel barki oczekiwał przybycia ładunku, spoglądając co chwila na światełko migające w jednym z najciemniejszych punktów wybrzeża, Tonet oraz inni towarzysze załogi usiedli na przodzie barki ze spuszczonemi nogami, aby się zachwycać zazdrośnie widokiem wspaniale oświetlonego miasta.
Mąż Rosario przypominając sobie chwile spędzone tu niegdyś, opowiadał swym towarzyszom zdumionym o wesołych wędrówkach po ulicach Algieru. Wskazywał im lokale o rzęsiście oświetlonych oknach, z których dochodziła muzyka hałaśliwa i wrzawa rojnego gniazda osiego. Ha! Jak tu się człowiek bawił! Kot słuchał tego wszystkiego z otwartemi szeroko ustami i lśniącemi z niezdrowej ciekawości oczami i zdawało mu się, że widzi zupełnie prawie nagie tancerki w olbrzymim kapeluszu tiulowym na głowie, skrzeczące na estradzie i demonstrujące taniec bioder i brzucha.
Ta prosta ulica na samym brzegu o długim szeregu arkad z jasnemi lampami, czyniąca wrażenie ciągnącej się bez końca nawy kościelnej, nosi nazwę bulwaru Republiki. Znajdują się tam wielkie kawiarnie, do których przychodzą oficerowie pragnący się napić absyntu, bogaci Marokańczycy w olbrzymich turbanach na głowie i kupcy żydowscy w brudnych jedwabnych długich płaszczach. Dalej szły inne ulice również z arkadami i pięknemi magazynami, plac ze wznoszącym się na nim białym meczetem głównym, do którego wierni wyznawcy Mahometa wchodzą zdjąwszy obuwie i dokonawszy wymaganego obmycia, aby tam się pokłonić przed resztkami jego stopy, gdy tymczasem w górze u samego szczytu wieżyczki, którą widać z barki, jeden z tych ludzi w turbanie chodzi dokoła i wykrzykuje jak oszalały. Przechadzające się kaczym krokiem panie w bogatych strojach roztaczają dokoła siebie cudną woń perfum, odpowiadając miłem merci na uprzejme słowa. Żołnierze w czapkach handlarzy daktylów noszą spodnie, które mogłyby zmieścić w sobie całą rodzinę. Spotkać tu można ludzi wszelkich krajów, młodzieńców z najlepszych rodzin, zmuszonych szukać ucieczki przed trybunałami królewskiemi. Co parę drzwi natrafić można na traktjernię ze stolikami na chodniku, do których podają absynt szklankami.
Tonet widział to wszystko i teraz opowiadając towarzyszom wymachiwał rękami i mrugał oczami. Niektóre wyrazy podkreślone przezeń odpowiednią mimiką wywoływały u kota wybuchy niepohamowanego śmiechu.
A wyższe części miasta, zamieszkałe przez Arabów! Do djabła! Naprawdę ciekawe! Wszyscy znają niewątpliwie ową wąską uliczkę w pobliżu targu w Grao, którą gdy się idzie, trudno nie otrzeć łokciami o mury... Jest to prawdziwa szosa wobec tych pokrzyżowanych wilczych gardzieli tak licznych w górnej części Algieru, zasłoniętych niemal zupełnie przez poddasza. Całe strumyki nieczystości płyną temi uliczkami niekiedy spadzistemi o brukowanych schodkach.
Trzeba nabrać sił nieco w kawiarenkach po drodze, ażeby móc przejść temi uliczkami z zatkniętym nosem przed sklepikami a raczej dziurami, w których siedzą przykucnąwszy na progu Arabowie, mówiąc niewiadomo co w psiej swojej gwarze.
Tu mógł żyć po ludzku i nasycić się tanim kosztem. Mając zdrowy żołądek nie wzdrygał się wcale widząc, że Arabowie biorą gotowane kuleczki z ciasta i miodu i wkładają je do ust rękami, któremi przed chwilą drapali brudne palce nóg, kupował za drobną monetę pełen talerz tego jedzenia, parę jaj farbowanych na czerwono, jak na Wielkanoc, pił kawę w filiżance tak małej, jak skorupka orzecha, wyciągnąwszy się na sofie kawiarenki arabskiej, gdzie w reszcie zasypiał przy tonach fletu z towarzyszeniem bębenków.
Mile spędzał tu czas. Chętne dla każdego poczciwe Arabki o twarzach umalowanych, paznokciach polakierowanych na kolor błękitny i piersiach tatuowanych cudacznie stojąc w drzwiach, zapraszały do siebie, murzynki znajdujące się w łaźniach uśmiechały się jak psy, okazując gotowość masowania swemi niezgrabnemi rękami, a pozatem inne... Do djabła!... Prawdziwe panie o twarzach zasłoniętych welonem, tak że tylko widać było nos i jedno oko. Miały na sobie szerokie spodnie kołyszące się przy chodzeniu, pod szalem staniczek haftowany złotem, na rękach całą niemal wystawę jubilerską, na rozwiniętych zaś piersiach liczne naszyjniki z monet i półksiężyców.
A co za oczy! co za kształty!... Jeszcze dotychczas pamięta bogatą murzynkę, którą kiedyś spotkał w jednej z uliczek tam właśnie w górnej części miasta. Cóż? Trudno. Takim już był. Nie było na to rady. Uszczypnął ją z tyłu w owe spodnie szerokie, które, zdawało się, były wypełnione ciałem, a tymczasem uczuł w palcach coś twardego jak kamień. Murzynka zapiszczała jak mysz i nagle rzuciło się nań kilku czarnych djabłów uzbrojonych w kije. W tedy on i dwaj jego towarzysze wyjęli swe noże marynarskie, gdy tymczasem nadbiegli żuawi, zabierając ich do aresztu, skąd dopiero po dwóch dniach na żądanie konsula zostali zwolnieni.
Marynarze słuchając tych opowiadań z zazdrością myśleli o wyższości Toneta, a przytem uzupełniali własnemi uwagami historję o murzynce.
Tonet tymczasem, siedząc ze spuszczoną głową, bąknął z wyrazem zmęczenia:
— O! wtedy miałem znacznie lepszy humor!
Nagle usłyszano głos właściciela barki znajdującego się z tyłu na pokładzie. Ktoś się zbliżał do barki. Czerwone światło zwiększało się coraz bardziej. Donosił się plusk wody jak gdyby do barki płynął pies. Był to stateczek składu. Na pokład Nadobnej wskoczył młodzieniec o jasnych wąsach i granatowej czapeczce, poczem w języku mieszanym portów afrykańskich, w którym można było rozróżnić wyrazy włoskie, francuskie, greckie i katalońskie oznajmił Proboszczowi o danem mu poleceniu.
Nadeszła właśnie wiadomość od mosiû Mariano z Walencji. Oczekiwali barki od nocy ubiegłej. Rozpoznali dawane sygnały i przygotowali ładunek, który należy zabrać jaknajprędzej, bo chociaż władze francuskie udają, że tego nie widzą, lepiej jednak załatwiać szybko podobne sprawy.
— Do roboty! — zawołał Proboszcz zwracając się do załogi barki. — Ładunek na statku!
I ze statku, którego komin ledwie się ukazywał ponad ładunkiem, zaczęły wędrować na barkę wielkie pakunki owinięte płótnem nasmolonem o silnym zapachu.
Barkę uwiązano do statku, bez trudności więc przeładowywano pakunki. Pochłaniało je otwarte wnętrze Nadobnej która coraz bardziej zanurzała się w wodzie, skrzypiąc. Czyniła wrażenie uginającego się pod zbyt wielkim ciężarem i stękającego jucznego zwierzęcia.
Blondyn przybyły na statku spoglądał na barkę z wzrastającem zadziwieniem. Czyż to możliwe, aby ten gruchot wytrzymał pod takim ciężarem? Proboszcz jednak zapewniał go, uderzając się w pierś dla wzmocnienia własnego przekonania:
— O, napewno wytrzyma! Wszystko można będzie zabrać! Jeśli Bóg i święta figura Chrystusa w Grao dopomoże, barka ze swoim ładunkiem przybędzie do Cabanal pojutrze w nocy.
Wnętrze barki było już zapełnione zupełnie. Pozostałe więc pakunki ułożono na pokładzie, umocowawszy je przy pomocy kawałków drzewa i lin tak, aby nie spadły do morza.
— Szczęśliwej drogi! — wybąknął blondyn, zdejmując czapkę i ściskając mocno rękę Proboszcza.
Stateczek odpłynął. Również i Nadobna, skoro żagiel został rozpięty, zaczęła się oddalać od miasta, którego oświetlenie coraz bardziej się zmniejszało.
Trwoga opanowywała Proboszcza gdy myślał o barce. Oby tylko Bóg był tak dobry i nie zesłał burzy! Nawet na spokojnem morzu barka mogła płynąć dzięki jakiemuś tylko cudowi, zanurzona bowiem była prawie zupełnie, kołysząc się ciężko i unosząc się powoli ponad fale, które choć bardzo niewielkie, opluskiwały pokład, niby podczas burzy.
Tonet, któremu obcem było uczucie niepokojącego się właściciela, żartował mówiąc, że barka wygląda jak torpedowiec, którego pokład jedynie ukazuje się na powierzchni morza.
O świcie z przylądka Mala Dona pozostała już tylko mała sylwetka. Przed barką otwierało się pełne morze.
Proboszczowi, który widział teraz tylko morze dokoła i ani skrawka lądu, ładowanie barki w pośpiechu wśród nocnych ciemności wydawało się snem. Wnet jednak wszelkie wątpliwości znikały. Poukładane na pokładzie pakunki, śpiąca załoga, przedewszystkiem zaś sama barka płynąca ciężko jak żółw, były aż nadto jawnym dowodem rzeczywistości.
Jedynie pogoda dodawała Proboszczowi otuchy. Wiatr był pomyślny i morze spokojne.
W tych warunkach Nadobna mogła dopłynąć do Walencji. Teraz dopiero właściciel barki zdał sobie sprawę ze swej lekkomyślności. Prawdziwie jakgdyby w bucie zamierzał płynąć po morzu. I mimo, że nie wiedział co to jest strach, wspomniał kilkakrotnie o swoim ojcu, dzielnym marynarzu, który pokpiwał z morza jak ze swego przyjaciela poczciwego. Lecz cóż? Wydobyto go w końcu z wody jako zniekształconego i rozkładającego się już trupa.
Barka płynęła długo bez żadnych przygód. Dopiero o świcie dnia następnego niebo sposępniało i fale zaczęły się wzmagać. Przylądek San Antonio okrył się mgłą i szczyt Mongo, niby odcięty od podstawy, zdawał się wisieć w powietrzu.
Nadobna przechyliwszy się w sposób niepokojący, tak iż pękaty żagiel dotykał nawet niekiedy wody, płynęła teraz bardzo szybko.
Właściciel jej z trwogą myślał o tem, że w nocy dopiero będzie mogła przybić do brzegu, tymczasem jednak wobec niepewnej pogody groziło jej niebezpieczeństwo zatonięcia.
Nagle się podniósł, wypuszczając ster z ręki. Na tle szarej masy przylądka spostrzegł żagiel. Przyjrzał się lepiej... Urok! Nie mylił się bynajmniej, znał bowiem tę łódź doskonale. Była to szalupa strażnicza z Walencji, żaglująca wzdłuż przylądka. Szpieg jakiś mógł donieść strażnikom w Cabanal, że Nadobna nie dla zwykłego połowu wypłynęła na morze.
Również i Tonet rozpoznał rodzaj łodzi i spojrzał niespokojnie na brata.
Mieli jeszcze czas. Należało czemprędzej skręcić znowu na pełne morze. Po chwili Nadobna przechyliwszy się nieco, zaczęła się oddalać od przylądka w kierunku północno-wschodnim. Wiatr sprzyjał tej zmianie, barka więc choć zanurzona w znacznej części płynęła dość szybko.
Szalupa strażnicza zoczywszy barkę zaczęła ją ścigać. Znajdowała się w dobrym stanie i była bardzo zręczna, ponieważ jednak przestrzeń dzieląca ją od Nadobnej była dość znaczna, Proboszcz się zdecydował uciekać możliwie najdalej, choćby nawet do samej Marsylji, o ile przedtem fale nie pochłoną tego starego pudła wraz z całym ładunkiem.
Około południa jednak, gdy barka się zrównała prawdopodobnie z Walencją, szalupa przestała ją ścigać, kierując się ku lądowi.
Proboszcz wiedział doskonale co to miało znaczyć. Pogoda była niepewna, strażnicy więc woleli pilnować brzegu w przekonaniu, że wcześniej czy później Nadobna będzie musiała szukać lądu celem złożenia ładunku.
— Dają nam wytchnienie. Dzięki i za to! Korzystajmy więc, chłopcy! Musimy szukać schronienia. Na pełnem morzu w tym kapciu nie możemy zostawać. Do Columbretas! Może tam przynajmniej znajdzie spokój człowiek uczciwy, który pragnie czegoś się dorobić. Handel nie jest zbrodnią! Do Columbretas! Tam tylu innym udało się uciec!
Morze podnosiło się i ciemniało coraz bardziej aż się roztańczyła na dobre, mimo zmordowania Nadobna na rozkołysanych falach i dopiero o dziewiątej wieczorem przy czerwonem świetle latarni morskiej weszła do Columbreta Mayor, wygasłego krateru o wyżartym przez wodę w wieńcu wysokich skał przesmyku, stanowiącego przejście do cichej niewielkiej zatoki, do której nie zaglądał wcale wiatr wschodni. Na jednym z końców owego skalnego łańcucha wznosiła się wieża, której jedynymi mieszkańcami byli latarnicy.
Wyspa ta bez najmniejszej grudki ziemi i bez źdźbła roślinności, której nie mpgłaby sprzyjać bynajmniej atmosfera przesiąknięta gazami, jest raczej murem zaokrąglonym dzikich wulkanicznych skał. Od czasu do czasu drobne ich odłamki poruszane przez gnieżdżące się pod niemi skorpjony wpadały do rozpadlin, w których, na znacznej nieraz wysokości, tam gdzie mogły tylko dosięgnąć rozszalałe wśród burzy fale morskie, bielały szkielety ryb. Dalej, z pośród porozrzucanych szeroko na morzu Columbretas menores uwydatnia się Foradada wyłaniająca się z fal, niby sklepienie jakiejś świątyni podwodnej. Inne natomiast są poprostu niedostępnemi olbrzymiemi skałami czyniącemi wrażenie wystających z wody palców mitologicznego kolosa zanurzonego w tajemnych głębinach.
Nadobna stanęła w zatoce, nikt jednak z wieży nie wyjrzał. Latarnicy bowiem byli przyzwyczajeni do tajemniczych odwiedzin żeglarzy, szukających w tym pustynnym archipelagu raczej samotności niż spotykania się z tymi, którzyby mogli na nich zwrócić uwagę.
Z pokładu barki widziano światło w oknach mieszkań latarników na wysuniętym cyplu wysepki, a nawet słyszano donoszące się wraz z wiatrem odgłosy rozmowy, załoga jednak nie przejmowała się tem bynajmniej, podobnie jak się nie przejmowała rozdzierającemi jękami mew, rojących się wśród skał. Dokoła urwistych skalnych gór wyspy ryczało morze wzburzone, fale jego jednak gwałtowne z początku, osłabiały się, przebiegając wzdłuż przylądka i nikły niemal zupełnie w obrębie zatoki.
Nazajutrz, skoro świtać zaczęło, Proboszcz wszedłszy po stopniach wydrążonych w skałach na najwyższy szczyt wyspy, długo się wpatrywał w stronę brzegu, przesłoniętego mgłą.
Nie dojrzał żadnego żagla dokoła. Mimo to był niespokojny. Obawiał się, że prześladowcy potrafią go znaleźć tu w tem znanem schronisku przemytników.
Szalupa strażnicza niewątpliwie zajrzy do Columbretas. Przeczuwał to i myślał ze ściśniętem sercem o dalszych losach barki. Nie brakło mu nigdy odwagi, lecz teraz się obawiał wypływać na morze. Barka była zbyt stara. Nie myślał o niebezpieczeństwie utraty życia. Chodziło mu o ładunek, który stanowił cały jego majątek.
Uczucie właściciela majątku przyspieszyło jego decyzję. Na morze! Niech lepiej tytoń się dostanie rekinom, aniżeli tym rabusiom, strażnikom żarłocznym, których nęci cudze dobro!
I ledwo tylko załoga zdołała zjeść naprędce posiłek, Nadobna opuściła zatokę wyspy z tąż samą tajemniczością z jaką tu weszła, bez słowa pożegnania, odprowadzana jedynie wzrokiem przez rodziny latarników znajdujące się na placyku przed wieżą.
Co za wstrętna pogoda! Fala napływała za falą i Nadobna podnosiła się niemal pionowo, wspinając się na czuby bałwanów, to znowu spadając gwałtownie na dół, gdzie może czekał już wir, by wtrącić ją w zdradliwe objęcia otchłani. Przy każdem uderzeniu fali o barkę woda się rozpryskiwała obficie skrapiając cały pokład. Koronki piany ześlizgiwały się po ceracie użytej do opakowania ładunku. Każdy z członków załogi przemokły od stóp do głowy, przykucnąwszy, strzegł się, by nie uniosły go fale.
Nawet Tonet był blady i szczękał zębami. Gdyby to była inna barka... ha, wtedy rozumiem... lecz jakże na tej można było się puszczać na rozszalałe morze z zatoki spokojnej? Wszak to naprawdę szaleństwo!
Proboszcz jednak nie zważał na to co inni mówili. Ten djabeł krępy urósł w obliczu niebezpieczeństwa. Nalana twarz jego uśmiechała się przy każdem silniejszem natarciu fal. Był czerwony jakgdyby wstał przed chwilą od stołu i wyszedł z traktjerni. Nie wypuszczał trudnego do trzymania steru z silnych swych rąk. Siedział mocno choć fale podrzucały wysoko Nadobną, wydającą jęki przedśmiertne.
Niegodziwiec wybuchał dobrodusznym swym śmiechem, który był powodem tylu żartów ze strony mieszkańców Cabanal.
Ależ to głupstwo! Do djabła! Czegóż się bać! A gdyby się nawet staruszka zmęczyła i przewróciła do wody. Cóż robić? Trudno! Na morzu trzeba być mężczyzną nie zaś wygodnisiem, któryby tylko przesiadywał w traktjerni... Uwaga!... Brrrum!... O, już niebezpieczeństwo minęło! A gdyby nie... W tedy pacierzyk do Chrystusa w Grao i żegnaj świecie na zawsze. Piekło jest tu na ziemi, a tam ani się je ani się pracuje. A zresztą każdy choćby żył najdłużej, musi w końcu umrzeć. Wolę, aby mię pożarły rekiny, aniżeli robaki, jak gnój. Uwaga! Znowu się zbliża!...
Proboszcz wykładał towarzyszom zasady swej filozofji nabytej od wuja Borrasca. Jedynym jednak pilnym jego słuchaczem był kot blady i drżący z przerażenia chłopak, trzymający się kurczowo masztu, i spoglądający nieustannie dokoła, jak gdyby się obawiał, że czegoś nie zdoła zobaczyć.
Zapadała już noc. Nadobna kołysząc się gwałtownie na falach płynęła, nie rozwijając zbytniej szybkości. Brak zapalonej latarni świadczył, że woli płynąć niepostrzeżona przez nikogo, choćby się miała nawet narazić na zderzenie.
Gdy tak płynęła około godziny wśród nocnych ciemności, właściciel jej dostrzegł skaczące na falach światełko. Zbliżała się jakaś barka.
Nie mogąc rozpoznać dokładnie spostrzeżonej barki, Proboszcz ani na chwilę nie wątpił, że jest to szalupa strażnicza, zmęczona bezskutecznem pilnowaniem brzegów i podążająca odważnie mimo niepogody ku wyspom Columbretas aby tam znienacka przyłapać przemytników w obranem przez nich schronieniu. W przekonaniu, że się wcale nie myli, uczynił parokrotnie ruch nieprzystojny, jako znak jego szyderczej pogardy:
— Macie na drogę!
O pierwszej, przed świtem, żeglarze ujrzeli oświetloną wieżę kościoła Matki Boskiej Różańcowej.
Znajdowali się na linji Cabanal. Noc była wymarzona dla wyładowania kontrabandy. Czy jednak oczekiwano ich?...
Dopiero teraz, zbliżając się ku lądowi, Proboszcz zaczynał coraz bardziej się niepokoić. Znał dobrze ten brzeg. Pozostać w oczekiwaniu parę godzin na morzu, znaczyło narazić barkę na łaskę i niełaskę wichru, a w końcu na rozbicie się jej o skały Levantu lub utknięcie na mieliźnie przed wybrzeżem Nazaret. Wracać zaś na pełne morze było niepodobieństwem. W pewnej bowiem chwili barka trzeszcząc wydała odgłos, który kazał przypuszczać, że już się zaczynała sączyć woda do jej naładowanego kadłubu. Skoroby musiała dłużej pozostać na morzu, rozleciałaby się niewątpliwie na drobne kawałki.
Tak czy inaczej trzeba było przybić do brzegu, choć i tam Nadobną mogło spotkać nieszczęście. Płynęła teraz ku czarnej masie lądu, popychana raczej przez fale niż wiatr.
Jakieś światełko mignęło trzykrotnie. Obaj bracia wydali jednocześnie okrzyk radości.
Na brzegu oczekiwał ich wuj. Dawał właśnie znaki. Jak nakazywał zwyczaj przemytników, osłonięty narzutką trzymaną za nim w ten sposób, aby światło mogło być widziane jedynie od strony morza, potarł jedną po drugiej trzy zapałki.
Nadobna rozwinęła teraz całą swą szybkość. Leciała z fali na falę, podnosząc się wysoko, to znowuż pochylając się na dół. Czyniła wrażenie konia, który co chwila gryząc wędzidła pochyla się naprzód, aby następnie znowu się wspiąć. Ryk morza wzmagał się gwałtownie, wnet jednak załoga barki podrzuconej w górę dostrzegła wyraźnie brzeg oraz poruszającą się na nim grupę czarnych sylwetek. Po chwili nagle nastąpiło straszne wstrząśnienie. Barka zatrzymała się gwałtownie. Rozległ się silny trzask. Jednocześnie wicher zerwał żagiel, fala zaś zalała pokład, przewracając żeglarzy i porywając pakunki.
Utknęli na mieliźnie zaledwie o kilka metrów od brzegu.
Gromada sylwetek rzuciła się jakby w ataku na barkę i nie odezwawszy się ani słówkiem do strwożonych żeglarzy, porwała pakunki, podając je z rąk do rąk wyciągających się w długim łańcuchu, którego koniec znajdował się na brzegu.
— Wuju, Wuju! — zawołał Proboszcz, wydostając się z wody, która sięgała prawie do piersi.
— Jestem — odezwał się glos z brzegu. — Prędzej! Spieszmy się!...
Widok był niezwykły, niby jakaś senna mara.
Morze ryczało wśród nocnych ciemności. Zarośla trzcinowe kołysały się na wietrze czyniąc wrażenie wystającej bujnej czupryny mitycznych olbrzymów wrośniętych w ziemię. Fale nacierały tak gwałtownie, jak gdyby chciały wchłonąć w siebie ziemię. Chmara czarnych djabłów krzątała się nieumęczenie w milczeniu, wydostając z barki pakunki, a gdy tam zabrakło, wyławiając z pieniącej się wody i przerzucając je niby piłki, póki nie znikły gdzieś na brzegu, jak gdyby się zapadły pod ziemię. W chwilach, gdy wicher nieco ustawał, do uszu dochodziło skrzypienie oddalających się wozów.
Proboszcz spostrzegł wreszcie wuja, który będąc w nieustannym ruchu, dawał tu i ówdzie głosem energicznym i naglącym różne zarządzenia. Na nogach miał olbrzymie buty nieprzemakalne, w ręku zaś trzymał rewolwer.
Nie obawiał się wcale, że przyłapią go na gorącym uczynku. Strażnikom znajdującym się na najbliższym posterunku „posmarował łapy“, uważali więc jedynie na to, aby go zawiadomić we właściwym czasie, gdyby zachodziła możliwość przybycia ich przełożonego. Większą uwagę musiał zwracać na gromadę ludzi wyładowujących w milczeniu pakunki, Niejeden mając ręce dość zwinne, mógłby skorzystać z zamieszania i rzec sobie, że kradnąc złodziejowi... O, to się nie uda! Z nim niema żartów! Do djabła! Niech się tylko ktoś waży ukryć choć jeden pakunek, kulka go nie minie!
Barkę wyładowano szybko jak we śnie. Proboszcz powoli zaczął się uspakajać, stwierdzając jednocześnie, że stłuczenia otrzymane w chwili gwałtownego wstrząśnienia na mieliźnie, przestają już boleć. Oddalał się już ostatni wóz. Sylwetki rozproszywszy się w różnych kierunkach, znikły jak cienie.
Żadnego pakunku nie brakło. Nawet z pogruchotanego dna barki, wrytej w piasek, wydobyto wszystkie.
Również Tonet oraz inni członkowie załogi ruszyli z żaglem na plecach i niewielką ilością sprzętów, które zdołano zabrać, a które mogły się przydać. Nikomu nic złego się nie stało, gdyż nawet kota wydobyto z wody w chwili, gdy zaczynał już tonąć, wypadłszy z pokładu przy wstrząśnieniu barki.
Proboszcz znalazłszy się z wujem, uściskał go. Ach, wuj Mariano! Teraz dopiero może mu opowiedzieć czego w tej podróży doświadczył, lecz dzięki Bogu wszystko minęło. Będą mogli uregulować swoje rachunki. Nikt nie powie, że nie jest odważnym. Słusznie mu się teraz wypoczynek należy. Idzie więc do swojej Dolores.
Zarobek Proboszcza otrzymany z wyprawy, wyniósł dwanaście tysięcy reales, które mu po kilku dniach wręczył wuj Mariano.
Wraz z tem jeszcze jednak coś zyskał małżonek pięknej Dolores. Wuj, ciesząc się, że mógł bez narażenia się na najmniejsze niebezpieczeństwo osiągnąć znaczną część zarobku, cenił go teraz jako zasługującego na zaufanie pożytecznego człowieka. Również i mieszkańcy wybrzeża, dowiedziawszy się o jego szczęśliwie zakończonej pełnej niebezpieczeństw podróży, łączyli podziw dla niego z pewnym szacunkiem. Wyślizgnięcie się w odpowiednim czasie z Columbretas było dowodem jego sprytu. Szalupa, naraziwszy się na niebezpieczeństwo zatonięcia ostatecznie nikogo tam nie znalazła.
Proboszcz czuł się oszołomiony swem szczęściem. Zarobek, osiągnięty z wypraw y łącznie z oszczędnościami dotychczasowemi, znajdującemi się w skrytce znanej jedynie jemu i Dolores, stanowił ładną sumkę, z którą można było „coś“ zrobić.
Wiedział już, że to „coś“ musiało być w związku z morzem. Nie miał przecie usposobienia swego wuja, który wyzyskiwał nędzę ludzką na lądzie.
O kontrabandzie nie należało nawet myśleć. Można było raz to uczynić dla zabawy, która na początek zawsze jest pomocna. Kuszenie jednak djabła jest niebezpieczne. Dla ludzi takich jak on, najlepszem zajęciem jest rybołówstwo, lecz oczywiście na własną rękę, nie dając się okradać przez zamożnych właścicieli barek, którzy nie pracują, a jednak ciągną z połowu olbrzymie zyski.
W ostatecznym wyniku swoich rozważań przeżuwanych przez noc całą, którą spędził przewracając się ciągle na posłaniu i niepokojąc Dolores swemi pytaniami czy pochwala jego projekty, zdecydował się użyć swego kapitału na kupno barki. Musiałaby to jednak być barka nie bylejaka, lecz możliwie najlepsza z pośród tych wszystkich, które się znajdowały na wybrzeżu przed Oborą portową.
Czas był najodpowiedniejszy, aby to uczynić. Do djabła! Nie ujrzą go już zwykłym marynarzem ani nawet zastępcą właściciela. Będzie sam właścicielem barki, jako zaś znak swojej godności wbije przed drzwiami domu maszt tak wielki, jaki tylko można będzie znaleźć, aby u jego szczytu rozwieszać potem schnące sieci.
— Czy wiecie, moi państwo? Proboszcz buduje barkę i piękna Dolores, zostawszy zamożną właścicielką, będzie teraz sprzedawała na Targu własną rybę.
Mieszkanki dzielnicy, opowiadając sobie o tem nawzajem w chwili przechodzenia przez kanał gazowni, zbliżały się ciekawie do szopy, pełnej robotników, by spojrzeć z pewną zazdrością na Proboszcza, który z cygarem w ustach spędzał dzień cały przy cieślach piłujących i tnących żółte, świeże i żywiczne deski, jedne proste i grube, inne zgięte i cienkie na budowę nowej barki.
Pracowano z całym spokojem, bez pośpiechu, bez pomyłek w planie. Nic przecie nie nagliło. Pascualo pragnął jednego tylko: aby jego barka była najlepszą w Cabanal.
Oddał się duszą i ciałem owej budowie, gdy tymczasem brat jego, Tonet, otrzymawszy od dobrego Proboszcza największą, jaka tylko była możliwa, sumę za wzięcie udziału w wyprawie, spędzał czas bardzo rozkosznie.
W starej ruderze, w której mieszkał z Rosario, darząc ją niezadowoleniem, szorstkością i cięgami, nie widać było wcale polepszenia dobrobytu po szczęśliwie odbytej wyprawie. Biedna kobieta w dalszym ciągu — dźwigała o wczesnym poranku swe kosze z rybą do Walencji, a niekiedy nawet do Torrente lub Bétera, piechotą dla oszczędności. W okresach nieodpowiednich dla targu spędzała dnie całe w swej norze wespół z nudą i nędzą. Tonet jednak wyglądał teraz lepiej niż przedtem. W nowem ubraniu, z garścią monet w kieszeni przesiadywał przeważnie w kawiarni, o ile nie był w tym czasie z przyjaciółmi w Walencji, ryzykując przegrać w karty nieco pesetów lub bawiąc się w dzielnicy rybaczej. Mimo to, skoro spotkał gdzie wuja Mariano, w obawie, aby nie utracić prawa dokuczania, potrącał w rozmowie o niewielkie zajęcie w porcie, o które się ubiegał w okresie niedostatku.
Kąpał się z rozkoszą w zamożności przelotnej, która przypominała mu szczęśliwy okres wnet po zawarciu małżeństwa. Nieprzewidujący, cynicznie lekkomyślny i dlatego właśnie lubiany przez niektóre kobiety, nie zastanawiał się wcale, co będzie czynił, skoro się wyczerpią uszczuplone już bardzo i podsycane jedynie odwzajemnieniem się przyjaciół i przypadkową wygraną w karty resztki sumy, otrzymanej od brata.
Późno w nocy wróciwszy do domu, układał się do snu w złym humorze i z przekleństwami na ustach, gotów odpowiedzieć pięścią na najmniejsze niezadowolenie okazane przez Rosario, Niekiedy nie widziała go żona w ciągu kilku dni z rzędu, choć przesiadywał dość często w domu brata. Skoro Proboszcz był nieobecny, wchodził do kuchni i tam rozmawiając z Dolores, wysłuchiwał pokornie z głową spuszczoną wyrzutów, które mu czyniła z powodu jego złego prowadzenia się.
Proboszcz wróciwszy w podobnej chwili do domu, podziwiał rozsądek swej żony. Dolores mówiła w ten sposób niewątpliwie dlatego, że kochała go i wolała powstrzymać jego brata od szaleństw, które dawały powód ludziom do różnych plotek. Krępego poczciwca, przekonanego o wielkim rozumie Dolores i widzącego w niej serce niemal matczyne dla tego kuzyna szaleńca, opanowywało wzruszenie... Siła wyższa!
W miarę wyczerpywania się reszty pieniędzy, Tonet coraz częściej przebywał w domu brata. Starał się korzystać z rad matczynych Dolores. Aby się jednak nie narażać zbytnio na plotki towarzyszył nieraz bratu, przyglądając się w szopie budowie barki, której szkielet wykładany po bokach deskami, zaczynał przybierać coraz piękniejsze kształty. Pracowały nieustannie młoty, piły i siekiery.
Przyszło wreszcie lato. Część wybrzeża znajdującego się pomiędzy kanałem Gazowni a portem, czyniła teraz wrażenie wielkiego obozowiska. Upał sprowadzał na brzeg piaszczysty licznych mieszkańców miasta, powstawała więc tu prawdziwa prowizoryczna osada. Kabiny kąpielowe o ścianach z płótna kolorowego i dachach trzcinowych, ustawione w linji prostej miały u szczytu jakiś znak odróżniający jedną od innych. Chorągiewki wszelkich kolorów, napisy dziwaczne, figurki śmieszne, małe barki i inne modele dawały dostateczną rękojmię uniknięcia pomyłki. Z tyłu za kabinami znajdowały się rozrzucone bez żadnego planu liczne jadłodajnie gotowe zaspokoić wzmożony na morskiem powietrzu apetyt. Niektóre z nich o wyglądzie bardziej pretensjonalnym miały schodki i tarasy. Wszystkie jednak były zbudowane z materjału tak lekkiego, że się mogły wydawać dekoracjami teatralnemi. Ową wiotkość budowy i tajemniczość kuchni wzmacniały pompatyczne nazwy: Restaurant de Paris, Fonda del Buen Gusto. Obok tych pełnych zarozumiałości letnich zakładów gastronomicznych znajdowały się również i zwykłe traktjernie o podcieniach utworzonych z mat, z powykrzywianemi stolikami, na których po środku stały dzbany do wina i piecykiem umieszczonym na wolnem powietrzu. Rzucające się w oczy błędy ortograficzne ich szyldów pobudzały do śmiechu. Najbardziej polecanem daniem od świętego Jana aż do września były ślimaki przyrządzone w sosie.
Przez owo miasto improwizowane, znikające corocznie wraz z nadejściem pierwszych burz jesiennych, przebiegały tramwaje i pociągi, ostrzegając gwizdem przechodniów przed przejechaniem; toczyły się wozy z powiewającemi jak sztandary czerwonemi firaneczkami u bud. Mrowie ludzkie poruszało się aż do późnej nocy z jakiemś jakby brzęczeniem owadów, w którem chwilami można było rozróżnić wołania handlarek biszkopcików, zawodzenia katarynek, dźwięki gitary, klaskanie kastanjetów i niemile tony nosowe harmonik, przygrywających do tańca dziarskim kawalerom z kędziorami na skroni, ubranym w białe bluzy. Po wewnętrznej ale bynajmniej nie wodnej kąpieli, zacni ci kawalerowie, wracając do Walencji, gotowi byli stanąć do walki na noże albo spróbować siły swych pięści na pierwszym napotkanym przedstawicielu miejscowych władz bezpieczeństwa publicznego.
Mieszkańcy wybrzeża przystając za kanałem Gazowni, obserwowali wesołych intruzów, sami jednak nie brali żadnego udziału w zabawach. Niech się bawią, ci, z miasta! Wiedzieli dobrze, że letni okres był dla całego Cabanal dojną krową, z której zyski osiągnięte musiały wystarczyć przez resztę miesięcy w ciągu roku.
Pewnego dnia w początkach sierpnia wykończono wreszcie barkę Proboszcza. Właściciel jej nie posiadał się z radości i mówił o niej z zachwytem jak dziadek, darzący pieszczotami swego ukochanego wnuczka. Drzewo najlepsze, jakie tylko można było znaleźć; maszt prosty, wypolerowany, bez najmniejszej skazy, kil najbardziej odporny na burzliwem morzu, a wraz z tem przód tak niemal ostry jak brzytwa; czarna, polakierowana, lśniąca jak but eleganckiego pana w górnej swej części, w dolnej zaś oślepiająco biała jak brzuch węgorza morskiego. Oto, jakie były zalety barki!
Brakło tylko jeszcze lin, sieci i innych dodatkowych części. Najlepsi jednak powroźnicy wybrzeża zaradzili temu i barka strojna i piękna jak panna młoda idąca do ślubu, mogła już się nareszcie ukazać wszystkim w połowie sierpnia.
Mówił o tem właśnie Proboszcz pewnego wieczoru w kole zgromadzonych u jego progu członków rodziny.
Zaprosił na kolację swoją matkę i siostrę Rosetę. Dolores znajdowała się tuż u jego boku. Nieco zaś dalej Tonet brzęczał na gitarze, siedząc na stołku plecionym opartym o drzewo oliwkowe. Z miną trubadura z oleodruku spoglądał na księżyc przez gałęzie o przyprószonych srebrzystym kurzem liściach.
Na chodniku o parę kroków od nich, skwierczała na rozłożonem ognisku ogromna patelnia pełna ryb. Dzieci sąsiadów wałęsały się brodząc po brudnej wodzie strumyka i goniąc za psami. Mieszkańcy innych domów również się grupowali przed drzwiami, pragnąc się oświeżyć na lekkim wiaterku wiejącym od strony morza. Do djabła! Jakże się muszą smarzyć mieszkańcy Walencji!
Tona postarzała się bardzo. Musiała już niedługo „wywrócić koziołka“, jak zwykła była mówić. Dobrze zakonserwowana o dość okazałej tuszy kobieta stawała się szybko staruszką. W bladem, błękitnawem świetle księżyca można było dostrzec, że głowę jej okrywały zbyt przerzedzone już siwiejące włosy, przez które jak przez siatkę, przeświecała zaróżowiona skóra. Twarz miała pomarszczoną o policzkach obwisłych. Czarne jej oczy, o których niegdyś tyle mówiono na całem wybrzeżu, posmutniały i zamgliły się. Obrzmiała oprawa oczu pomniejszała je coraz bardziej. Nic dziwnego, tak się wszystkiem przejmuje. Postępowanie zaś mężczyzn doprowadza ją do wściekłości. Uwaga ta miała dotyczyć Toneta, niewątpliwie jednak przychodził jej na myśl Martinez.
Zresztą sprawy się pogarszały. W traktjerni przybrzeżnej panowała już nędza. Roseta musiała chodzić teraz z koszyczkiem w ręku codziennie do Walencji do fabryki tytoniu, jak tyle innych zgrabnych i swobodnych dziewcząt o pełnych wdzięku ruchach i łopocących na wietrze spódniczkach. Atmosfera fabryki mieszczącej się w dawnej Komorze celnej, przepełniona pyłem tytoniowym, zmuszała je do nieustannego kichania.
Śliczną dziewczyną była teraz Roseta. Słusznie nosiła to imię. Matka, obserwując ją nieraz ukradkiem, stwierdzała, że była zgrabną jak pan Martinez.
I teraz miała wzrok skierowany na córkę, znajdującą się pod drzewem oliwkowem. Współczując jej, że i w zimie będzie musiała chodzić co rano tak wcześnie do fabryki, wpatrywała się w jej jasne rozwichrzone włosy, oczy zamyślone i cerę nie wrażliwą na słońce i wiatry morskie. Cień gałązek padający na twarz dziewczyny, czynił wrażenie dziwacznych deseni.
Roseta spoglądała to na Dolores to na Toneta swojemi spostrzegawczemi smutnemi oczami dziewczyny, która wie o wszystkiem. Słysząc zaś jakiemi pochwałami obsypywał Pascualo brata, coraz bardziej unikającego rozrywek i chętnie przebywającego w tym domu, gdzie może znaleźć spokój i dobre słowo prędzej niż w swoim, uśmiechnęła się sarkastycznie.
Ach, ci mężczyźni! Mówiły już o tem z matką nieraz, że jeśli który z nich nie jest gałganem jak Tonet, to napewno jest głupcem, jak Pascualo. I dlatego ku wielkiemu zdziwieniu mieszkańców Cabanal z pogardą odtrącała wszystkich, którzy się jej oświadczali. Nie chciała ani słyszeć o żadnym mężczyźnie. Zdawało się jej, że wciąż słyszy przekleństwa, które wychodziły z ust matki w chwilach jej rozgoryczenia. Nie szczędziła owych przekleństw mężczyznom, podczas gdy same przebywały w swej norze.
W pewnej chwili wszyscy umilkli. Ryba skwierczała na patelni, Tonet grał na gitarze wydobywając nieokreślone akordy, rozbawione zaś niesforne dzieci przystanąwszy na środku strumyka spoglądały na księżyc z takim wyrazem, jak gdyby nigdy przedtem go nie widziały, śpiewając monotonną starą piosenkę dźwięcznemi jak dzwonki srebrne głosikami:
Księżyc nie zdoła
skryć się za chmurę...
Możeby przestały już nareszcie! Aż się rozbolała już głowa Toneta. Poradźże co jednak z niemi!...
mama go woła,
tata da burę.
Również i wałęsające się psy łączyły z tym śpiewem dziecięcym swe ujadanie.
Proboszcz zaczął znowu mówić o barce. Wszystko już było gotowe na dzień piętnasty sierpnia. Nawet ksiądz przyrzekł, że przybędzie tego dnia popołudniu, aby ją poświęcić. Ale, do djabła!... byłby zapomniał! Przecież o jednej rzeczy nie pomyślał. Barka nie miała wcale nazwy. Jakże ją nazwać?...
Tak nieoczekiwane zagadnienie poruszyło wszystkich i nawet Tonet kładąc na ziemi gitarę, zamyślił się.
Trwało to tylko chwilę. Usposobienie wojownicze i wspomnienia z czasów służby w marynarce wojennej, nasunęły mu odrazu nazwę, Mitraljeza! Co? Niedobrze?
Proboszcz nie miał nic do zarzucenia nazwie podobnej. Wyprostował się dumnie krępy pokojowiec na samą myśl, że jego barka nosząca wojowniczą nazwę Mitraljeza będzie pruła fale morskie śmiało jak feluka portugalska.
Kobiety jednak się sprzeciwiły. Ależ, co za nazwa? Wszyscyby się z niej śmieli w Cabanal! Jakże można tak nazwać barkę rybaczą, która nie ma nic wspólnego z „mitraljezą“? Lepiej może niech będzie Wartka, jakby wolała matka. Tak się nazywała właśnie barka, w której śmierć znalazł Pascualo i która dała schronienie całej rodzinie.
Lecz i tym razem sprzeciwili się wszyscy. Nazwa podobna mogłaby przynieść nieszczęście. Wszak tamta zginęła!
Może więc dać nazwę, którą proponuje Dolores: Różyczka... Ślicznie! Żona ma gust! W tej jednak chwili Proboszcz przypomniał sobie, że istnieje już barka nosząca tę nazwę. Jaka szkoda!
W końcu również i Roseta milcząca dotąd i tylko grymasem okazująca niezadowolenie z tej lub innej nazwy rzuciła swój projekt. Niech będzie Kwiat majowy. Sama o tem dziś jeszcze myślała oglądając w domu etykietki znajdujące się na paczkach przewiezionego z Gibraltaru tytoniu, noszącego właśnie nazwę „Kwiat majowy“.
Zainteresował ją napis barwny nad znakiem fabrycznym wyobrażającym pannę w stroju tancerki z girlandą róż jak pomidory, na białej sukience i z bukietem kwiatów jak pęczek rzepy w ręku.
Proboszcz był zachwycony. Ależ oczywiście! Zupełnie słusznie! Barka będzie się nazywała Kwiat majowy, jak tytoń z Gibraltaru. Doskonale! Barka została zbudowana wyłącznie niemal za pieniądze otrzymane ze sprzedaży przemyconego tytoniu w tego rodzaju opakowaniu z uśmiechniętą panną, której sukienka była ozdobiona kwiatami. Miała słuszność siostra. Najlepsza nazwa: Kwiat majowy. Żadna inna nie brzmi tak pięknie. Kwiat majowy!
Również i innym członkom rodziny nazwa ta wydała się piękną i pełną słodyczy. Prosta ich wyobraźnia doznała jakby jakiejś poetyckiej rozkoszy. Nie przypuszczali nawet, że tajemniczą tę i pociągającą nazwę nosił już niegdyś historyczny statek, na którym prześladowani purytanie angielscy dopłynęli do brzegów Ameryki, dając w ten sposób początek największej Republice świata.
Proboszcz był rozpromieniony, podziwiając jednocześnie zdolności Rosety.
— A teraz możemy już zasiąść do kolacji!...Wypijemy przytem za pomyślność Kwiatu majowego.
Mały Pascualet, spostrzegłszy, że patelnia z rybą powędrowała wraz z całą rodziną do mieszkania, opuścił czemprędzej chór dzieci, rezygnując ze śpiewania w dalszym ciągu monotonnej piosenki: Księżyc nie zdoła skryć się za chmurą.
Dzięki łatwości z jaką się rozchodzą w małych osadach wszelkie nowiny, również i w całem Cabanal dowiedziano się wnet o tem, że barka Proboszcza nosi nazwę Kwiat majowy. Piękny ten błękitny napis można było oglądać na barce w przeddzień jej poświęcenia, wtedy to bowiem zawleczono ją na brzeg przed oborę portową.
Następnego dnia popołudniu dzielnica Las Barracas przybrała wygląd niezwykły. Nigdy jeszcze nie widziano podobnej uroczystości. Ojciec chrzestny barki, bogaty pan Mariano, zwany Głazem, mający zazwyczaj dłoń tak mocno zaciśniętą, teraz był gotów z życzliwości dla swego siostrzeńca rzucać pieniądze całemi garściami. Na wybrzeżu zbierano cukierki i wychylano kieliszki jak dary, któremi darzyło Niebo.
Proboszcz wiedział dobrze, co należy czynić i jak się zachować. Wraz z całą swoją załogą udał się na plebanję, aby towarzyszyć księdzu w drodze stamtąd do barki. Don Santiago przyjął go z uśmiechem, którym witał dobrych parafjan. Co? Już czas?... Każe więc zawołać zakrystjana, aby przygotował kociołek i kropidło. Sam zaś będzie gotów za chwilę. Chodzi tylko przecie o jedną komżę, nic więcej.
Pascualo się jednak obruszył. Jakto? Tylko komżę? Nie. Również i kapę, najlepszą ze wszystkich. Chrzest jego barki nie jest sprawą małej wagi. Zresztą zapłaci za wszystko ile będzie potrzeba.
Don Santiago się uśmiechnął. Dobrze, kapa jest wprawdzie zbyteczna przy tej ceremonji, uczyni to jednak dla niego, ponieważ jest dobrym parafjaninem i postępuje ze wszystkimi uczciwie.
Wreszcie wszyscy wyszli z plebanji: zakrystjan naprzód z kropidłem i wodą święconą w kociołku, za nim zaś Don Santiago w towarzystwie właściciela barki oraz innych członków jej załogi. Ksiądz w jednej ręce niósł swój modlitewnik, drugą zaś podtrzymywał chroniąc od zabłocenia starą wspaniałą białą kapę, zdobną w ciężkie złote o zielonawem odcieniu galony haftowane z wyskubaną już w niektórych miejscach osnową.
Dzieci podbiegały gromadami całemi ocierały zasmarkane swe nosy o rękę świętą, zmuszoną za każdym razem wypuszczać kapę. Kobiety pozdrawiały uśmiechem Ojca duchownego człowieka o wesołem usposobieniu, wyrozumiałego, sprytnego, umiejącego się przystosować do zwyczajów swego stadka. Nieraz widziano go, jak się zatrzymywał na drodze, aby zadośćuczynić prośbie spotkanej handlarki ryb i pobłogosławić kosze oraz wagę, którą miało to zabezpieczyć przed niespodziewaną kontrolą władz miejskich.
W chwili, gdy orszak stanął na brzegu, zaczęły bić dzwony kościelne łącząc radosny swój gwar z szumem fal morskich. Ze wszystkich stron ludzie spieszyli na brzeg, aby się nie spóźnić na początek ceremonji. Biegli wpatrzeni w stojącą opodal na brzegu odseparowaną od innych barkę z rojącym się dokoła niej czarnym tłumem ciekawych. Słońce złociło kształtne boki Kwiatu majowego. Na lazurowem tle nieba odbijał się pochylony z wdziękiem maszt, na którego szczycie znajdowało się godło właściwe: wiązanka ziół oraz kwiatów sztucznych, mająca tam pozostać aż póki nie zerwie jej wiatr.
Proboszcz na czele załogi torował drogę księdzu wśród tłumów otaczających barkę. Przy sterze znajdowali się rodzice chrzestni: Tona w nowym szalu i spódnicy oraz wuj Mariano w kapeluszu i z laską w ręku, ubrany po pańsku, jak wówczas gdy szedł do Walencji do gubernatora.
Cała zresztą rodzina wyróżniała się wśród zgromadzonych. Dolores miała na sobie wspaniały strój różowego koloru, bogatą chustkę jedwabną na szyi i liczne pierścionki na palcach. Tonet stał dumnie na pokładzie w nowej kurtce i pięknym berecie włożonym na bakier, podkręcając wąsy z zadowoleniem, że może być na podwyższeniu obserwowany przez piękne młode kobiety. Na dole obok Rosety stała Rosario, która ze względu na tak niezwykłą uroczystość pogodziła się z Dolores i również włożyła na siebie najlepszy swój strój. Proboszcz jak sam o sobie mówił, „miał wygląd Anglika“ w niebieskiem wełnianem ubraniu, nabytem w Glasgow przy pomocy maszynisty pewnego statku, z przewieszoną po raz pierwszy w życiu na kamizelce pozłacaną dewizką, przypominającą grubą lilię.
Cały się spocił w tem zimowem ubraniu, odpychając łokciami napierający na księdza i chrzestnych rodziców tłum.
— Ależ, moi państwo! Proszę o chwilkę spokoju. Chrzest barki to przecie nie śmiech. Potem będzie zabawa!
I pragnąc dać przykład skupienia niesfornemu tłumowi zdjął poważnie czapkę, ksiądz zaś tymczasem również spocony pod ciężką swą kapą przewracał kartki rytuału, szukając modlitwy: Propitiare, Domine, supplicationibus nostris, et benedic navem istam...
Rodzice chrzestni wpatrzeni ze skupionym wyrazem twarzy w ziemię stali po obu stronach księdza. Zakrystjan wsłuchiwał się pilnie w słowa modlitwy, aby we właściwej chwili odpowiedzieć amen. Tłum uspokojony nareszcie i jakby zawieszony nad ziemią, bez czapek, czekał czegoś niezwykłego.
Don Santiago znał dobrze swych parafjan. Odmawiał niedługą modlitwę powoli, rozwlekając wyrazy i wytrzymując uroczyście przerwy wśród panującej dokoła ciszy, Proboszcz zaś, którego wzruszenie graniczyło niemal z obłędem, kiwał się przy każdem zdaniu modlitwy, jak gdyby rozumiał wszystko co mówił ksiądz po łacinie, zwrócony twarzą do jego Kwiatu majowego.
Domyślił się znaczenia jednego zdania: Arcam Noe ambulantem in diluvio i napełnił się dumą, że widocznie barka jego została porównana do najbardziej znanego przez chrześcijan okrętu i w ten sposób również i sam jest jakby współtowarzyszem miłego patrjarchy, pierwszego na świecie marynarza.
Tona podniosła chusteczkę do oczu pragnąc wstrzymać nabiegające łzy.
Skończywszy modlitwę, ksiądz wziął do ręki kropidło.
— Asperges...
I rzucił w stronę barki pęk rozpylonej wody, której cząstki prześlizgnąwszy się zwilżyły swe ślady na świeżo malowanych deskach, poczem kropiąc w dalszym ciągu i odmawiając modły łacińskie obszedł dokoła barki, poprzedzany przez jej właściciela torującego mu drogę. Nieodłączny zakrystjan pilnował swego amen.
Proboszcz nie mógł się pogodzić z, tem, że ceremonja teraz już miałaby być skończona. Należałoby pokropić barkę i wewnątrz: pokład i luk. Don Santiago będzie łaskaw jeszcze się pofatygować! Wszystko się ureguluje jaknajlepiej! Ksiądz spojrzawszy z uśmiechem na minę błagalną właściciela barki zbliżył się ku przygotowanym schodkom i wszedł po nich na pokład w niewygodnej swej kapie, która w świetle zachodzącego słońca wyglądała zdaleka jak lśniący pancerz pełzającego owada.
Skończywszy wreszcie pokropienie, ksiądz się oddalił. Towarzyszył mu teraz jedynie zakrystjan. Tłum tymczasem znowu otoczył barkę ciasnem kołem. Zdawało się, że pragnął ją zdobyć w ataku.
Cała zgraja rozczochranych wałęsających się zazwyczaj na brzegu dzieci mieszkańców Cabanal znajdowała się również przy barce, atakując chrzestnych rodziców ochrypłą i wrzaskliwą swą śpiewką:
— Cukierków, słodyczy...
Pan Mariano uśmiechał się pobłażliwie stojąc na pokładzie. Teraz dopiero wszyscy zobaczą! Nie żałował pieniędzy. Niech wiedzą wszyscy o jego życzliwości dla siostrzeńca.
Pochylił się nad koszami stojącemi u jego nóg i zanurzył w nich ręce.
— Uwaga!
I pierwszy pocisk cukierków twardych jak kule, rozsypał wśród wrzaskliwej zgrai, która się rzuciła na piasek tarzając się i wydzierając sobie nawzajem słodycze. W tem zaś zamieszaniu nieraz się ukazało przeświecające przez rozerwane ubranie czerwone ciało jakiegoś włóczęgi przybrzeżnego.
Tonet tymczasem odkorkowywał jałowcówkę, zapraszając przyjaciół protekcyjnem poruszeniem głowy, jak gdyby to był własny jego poczęstunek. Arak z trzciny cukrowej rozlewano z dzbanów. Wszyscy się spieszyli, aby się napić; strażnicy z karabinami na ramieniu, starzy właściciele barek, nieobuci marynarze z innych barek, w żółtych flanelowych ubraniach, wyglądających jak kostjum pajaca, wreszcie chłopcy z zatkniętemi pretensjonalnie za pas nie wiele mniejszemi od nich nożami.
Na pokładzie Kwiatu majowego rozlegało się ożywione tupotanie niby po podłodze sali balowej. Atmosfera traktjerni panowała dokoła masztu. Dolores zachęcona wesołością osób znajdujących się na górze, również i sama postanowiła tam wejść. Wspinając się zaś ze stopnia na stopień strofowała przysiadających na piasku chłopców, pragnących obejrzeć czerwone pończochy dumnej kobiety, wyrzucając im nieprzyzwoite zachowanie się.
Żona Proboszcza tryumfowała w duchu znalazłszy się na górze wśród tylu mężczyzn, pożerających ją oczami, pełnemi podziwu dla jej urody. Stawiała mocno kroki na własnych deskach i wiele kobiet spoglądało na nią z dołu z zazdrością. Rosario była wściekła.
Pascualo nie odstępował swej matki. W tak uroczystym dla niego od tak dawna oczekiwanym dniu doznawał potrzeby wylania synowskiego uczucia tak dalece, że nawet nie zwracał uwagi na żonę ani na Pascualeta, który zajadał się cukierkami. Widział przed sobą jedynie matkę, — Właściciel barki!... Właściciel barki!
Tulił się do matki, całując nabrzmiałe powieki jej oczu nabiegających wciąż łzami.
Wróciły wspomnienia w pamięci Tony. Na widok barki, której uroczystość święcono, stawała przed nią cała jej przeszłość: nienawistna przygoda ze strażnikiem, długie lata wdowieństwa oraz wzgardy dla mężczyzn. Wydało się jej wreszcie, że widzi swego Pascualo, młodego i dzielnego, jakim był wówczas, gdy się zdecydowała wyjść za mąż. Płakała więc teraz niepocieszenie, jak gdyby go przed chwilą straciła po raz drugi.
— Synku mój! Synku mój! — jęczała ściskając Proboszcza, w którym widziała żywe podobieństwo jego ojca.
Proboszcz przynosił zaszczyt całej rodzinie. Przez swoją pracę pozwolił jej zdobyć znowu utracony szacunek. Płakała teraz, gdyż doznawała wyrzutów sumienia. Nie kochała go przedtem tak jak na to zasługiwał. Rozczuliła się bardzo, ogarniał ją bowiem lęk... Ach, Boże!... lęk, że biedny jej Pascualet ulegnie podobnemu losowi jak ojciec. Wyrażając zaś szlochaniem swoje obawy, spoglądała zdaleka na zniszczoną już ze starości barkę-traktjernię, kryjącą w swem wnętrzu straszliwą tragedję męczennika pracy.
Uczynione przez Tonę porównanie między nową barką, wspaniałą i kształtną, a owem pudłem, które z braku gości stawało się coraz smutniejsze i bardziej sczerniałe, napełniło bólem jej serce. Zdawało się jej, że widzi już Kwiat majowy rozbity wśród burzy i wywleczony na brzeg jak barka, w której łonie znajdowały się zwłoki biednego Pascualo.
Nie, nie mogła być wesołą jak inni. Drażnił ją gwar panujący dokoła. Z morzem niema żartów. Teraz szemrze łagodnie i przymila się jak kot fałszywy, skoro jednak Kwiat majowy odda mu się z zaufaniem, pokaże wtedy do czego jest zdolne.
Lękała się o swego syna, tak teraz dla niej drogiego, jak gdyby go odnalazła po długiem szukaniu. Jest wprawdzie dobrym marynarzem, lecz cóż to pomoże? Wszak ojciec jego również kpił sobie z rozszalałych fal! Ach! przeczuwa coś niedobrego jej serce. Morze tylko czyha na to, aby wygubić jej rodzinę i pochłonąć również i nową barkę, jak to uczyniło ze starą.
Nie należało jednak mówić w ten sposób. Proboszcz wyrzucał to matce. Czyż nie miała nic innego do powiedzenia w dniu tak radosnym? Matkę jednak musiało gryźć sumienie, że nie pamiętała wcale przez długie lata o swoim mężu nieboszczyku. Wartoby było wspomnieć o duszy marynarza, który może dotąd jeszcze cierpi i zapalić grubszą jakąś świecę woskową. Nie należy się smucić! Co zaś do niego, nie lubi, aby źle mówiono o morzu. Morze zasługuje w zupełności na miano przyjaciela. Gniewa się wprawdzie niekiedy, jednakże daje niemałe korzyści dzielnym marynarzom i utrzymanie biednym rodzinom.
— Napijemy się jeszcze, Tonet!... Bawmy się wesoło! Kwiat majowy musi być należycie ochrzczony!
Wychylił kieliszek. Matka jednak zwrócona w stronę barki, w której wyrosły jej dzieci, nie przestawała jęczeć.
Rozgniewało to wreszcie Proboszcza. Pocóż te jęki? W podobnym dniu jak dzisiejszy wspominać o tem, że morze ma swoje kaprysy!... Ha! Skoro nie chciała, aby był narażony na tyle niebezpieczeństw, trzeba go było wykształcić na biskupa! Najważniejszą rzeczą dla uczciwego człowieka jest praca, a reszta, co będzie, to będzie. Na to się rodzi. Morze daje mu utrzymanie, więc je ssie nieustannie. Trzeba jednak wiedzieć, że morze daje zarówno gorycz burz, jak i słodycz obfitych połowów. Ktoś musi przecież narazić się na niebezpieczeństwo, aby ludzie mogli jeść ryby. Praca ta jest jego przeznaczeniem, na morze więc idzie i teraz jak to czynił od chłopca.
Proboszcz częstował. Nie żałował pieniędzy, byłoby więc mu przykro, gdyby tam znalazł się ktoś, ktoby nie pił aż do utraty przytomności. To nic, że później, około północy, będzie pochrząkiwał jak wieprz, leżąc na piasku, gdy będą go zabierali z brzegu do domu.
Proboszcz spędził kilka godzin popołudniowych w Walencji. Wracając do domu zatrzymał się na placu Glorieta przed gmachem dawnej Komory celnej.
Była godzina szósta. Słońce rzucało światło pomarańczowe na szczyt olbrzymiego gmachu, czyniąc mniej ponurym zielonawy odcień poczerniałych od deszczów wentylatorów. Na tle przezroczystego błękitnego nieba uwydatniał się zdobiący ów szczyt posąg Karola III. Przez barjery balkonów donosiła się wrzawa pełnego pracowitych pszczół ula, wołania, przytłumione śpiewy oraz zgrzyt metalowych nożyc branych i odrzucanych znowu co chwila.
Wreszcie w szerokich drzwiach gmachu ukazała się chmara robotnic wychodzących z bliższych pracowni. Niby fala perkalowych spódnic chlusnęła na plac. Z koszykami na rękach o podwiniętych rękawach dziewczęta podskakiwały jak wróbelki nawołując się i tworząc grupy przed gmachem na placu, na którym znajdowało się kilka budek z napojami chłodzącemi. Przestrzeń między owemi budkami mierzyli przechadzający się strażnicy.
Proboszcz stanąwszy na chodniku wśród sprzedawców gazet, przyglądał się wesołym dziewczętom w białych chustkach nasuniętych na czoło, w których wyglądały niby zbuntowane zakonnice o bezwstydnem spojrzeniu. Niektóre bowiem z nich mierzyły swym wzrokiem mężczyzn od stóp do głowy, jakgdyby chciały obedrzeć ich z ubrania.
Dostrzegł Rosetę, która odłączywszy się od jednej z grup zbliżała się ku niemu. Towarzyszki jej czekały na inne robotnice ze znajdujących się dalej pracowni. Silą rzeczy musiały wyjść na plac później. Czy wracał do domu? A więc dobrze; pójdą razem. Nie ma najmniejszej chęci dłużej tu czekać.
Ruszyli w kierunku Grao. Proboszcz stąpając ciężko i w dodatku, jako marynarz, niepewnie, nie mógł nadążyć za zwinną dziewczyną, nie umiejącą iść inaczej jak szybko, pełnym wdzięku krokiem przy jednoczesnem łopotaniu fałd spódnicy jakby jakiejś flagi na statku.
Brat chciał wziąć od niej koszyk, aby jej ulżyć. Podziękowała mu jednak. Była przyzwyczajona do noszenia koszyka na ręku i inaczej nie potrafiłaby chyba iść.
Nie doszedłszy jeszcze nawet do mostu Proboszcz zaczął mówić o swej barce, o ukochanym Kwiecie majowym dla którego zapominał prawie o istnieniu Dolores i Pascualeta.
Nazajutrz rozpoczynano połów w zaprzęgu na który wypływały wszystkie barki. Teraz dopiero zobaczą wszyscy co warta jest jego barka! Przecież była najlepszą ze wszystkich!... Spuszczono ją wraz z innemi zawczasu na wodę. Stała więc z niemi teraz w porcie. Jakże się jednak różniła od reszty! Wyglądem swoim zwracała na siebie uwagę, jak panna strojna z miasta wśród brudnych dziewcząt wybrzeża.
Był w Walencji celem zakupu przyborów, mających usunąć drobne braki w wykończeniu szczegółów dodatkowych barki. Mógłby się założyć, że nikt z pośród najbogatszych właścicieli, owych, którzy zjadali sami, co połów dał najlepszego, nie narażając się na najmniejsze niebezpieczeństwo, nie przybrał barki tak pięknie jak on.
Wszystko jednak ma koniec. Również więc i hymn pochwalny śpiewany przez Proboszcza o zaletach nowej barki musiał się skoczyć. Umilkł przed Hutą Figuetes, słuchając teraz z kolei utyskiwań Rosety na nikczemne postępowanie dozorczyń fabrycznych.
Jedną z robotnic doprowadziły do tego, że musiała potargać im włosy. Dobrze, że Roseta i matka zadawalały się małem. Lecz niektóre z robotnic były naprawdę nieszczęśliwe! Musiały bowiem pracować jak murzynki, aby wyżywić leniwego męża i stadko małych dzieci, których usta nieustannie pochłaniały dawany im chleb...
Zdawałoby się rzeczą niemożliwą, aby te kobiety wśród nędzy podobnej chciały się jeszcze bawić...
Z poważną miną i umiarkowanemi gestami jasnowłosa, dumna i nieprzystępna, choć wychowana wśród łobuzów wybrzeża, dziewczyna, zaczęła opowiadać swemu bratu historję drastyczną, używając przytem wyrażeń jaskrawych, jak kobieta, która wie wszystko; mowa jej tak była jasna, że najbardziej ordynarne wyrazy ześlizgiwały się po czerwieniejących jej wargach nie zostawiając śladu po sobie żadnego. Mówiła o jednej z pracownic, znanej ze złego prowadzenia się, która teraz nie mogła pracować mając rękę złamaną. Pobił ją mąż przyłapawszy z jednym z licznych jej przyjaciół. Taka bezwstydna! A ma przecież czworo dzieci!...
Proboszcz uśmiechnął się dziko. Ręka złamana! Do djabła! To jeszcze nic wielkiego! Głupstwo! Z taką kobietą należy się obchodzić ostro. Życie z podobną żoną, to istna męczarnia. Tacy jak on, niech Bogu dziękują, że mają żony uczciwe, w domu zaś spokój!...
— Tak, rzeczywiście, tacy mają za co dziękować, — odrzekła Roseta, spoglądając na brata z ironiczną pobłażliwością. Słowa te jednak były wypowiedziane w ten sposób, że Proboszcz nie dostrzegł w nich złośliwości.
Aż się mienił na twarzy z oburzenia, słuchając opowiadania o złem prowadzeniu się kobiety, zupełnie mu nieznanej, której nieszczęśliwemu mężowi również nieznanemu nawet z imienia współczuł z głębi serca. Podobne bezeceństwa doprowadzały go do wściekłości. Bo i jakże? Mąż upada pod ciężarem pracy, ażeby zarobić na chleb dla żony i dzieci, potem zaś, wracając do domu, zastaje niewierną w objęciach kochanka! Czyż to nie może doprowadzić do zbrodni, za którą ostatecznie człowiek pokutuje do końca życia? Nieraz już twierdził, że zgubą mężczyzn są kobiety. Tak, szkaradne kobiety! Wnet się jednak poprawił, żałując tak kategorycznego twierdzenia. Wszak Dolores i Roseta stanowiły wyjątek.
Oświadczenie to jednak niewiele mu pomogło, siostra bowiem korzystając z poruszonego tematu, tak ulubionego przez nią i jej matkę, zaczęła mówić w uniesieniu ze drżeniem w głosie:
— Ach, to mężczyźni, mężczyźni są winni wszystkiemu!
Nieraz z matką mówiły, o tem, że każdy z nich jest gałganem albo głupcem. Że kobiety są takie a nie inne, to tylko wina mężczyzn. Bo i któż gorszy młode dziewczęta? O, wie coś o tem dobrze z własnego doświadczenia! Gdyby była głupią i uwierzyła któremu z nich, kto wie, coby z nią teraz było? A kto psuje mężatki? Także mężczyźni. Gałgan potrafi je namówić do złego, głupiec zaś, nie widząc nic, nie może złemu zapobiec póki czas. Wystarczy spojrzeć na Toneta.Czyż nie byłaby usprawiedliwioną Rosario, gdyby chciała postępować źle chociażby dlatego tylko, by się odemścić swojemu mężowi za jego łajdactwa?... Co zaś do głupców, to nawet nie potrzeba dawać przykładu. Przecież w Cabanal znają wszyscy tych mężów, którzy sami są winni, że ich żony źle się prowadzą.
Mówiąc zaś to, przybrała taki wyraz twarzy, że Proboszcz mimo swej prostoduszności spojrzał na pytającym wzrokiem. Wnet jednak oddalił od siebie wszelką myśl podejrzliwą, tłumacząc łagodnie siostrze, że ludzie zazwyczaj przesadzają we wszystkiem co mówią. Wśród ludzi bowiem nie brak złych języków. Z każdej rodziny potrafią zażartować. Wyśmieją wierność żony i powagę męża. W sposób najgorszy zakłócą spokój w rodzinach. Wszystko to jednak czynią bynajmniej nie dlatego aby komuś zaszkodzę, lecz tylko aby się zabawić. Nie mają Boga w sercu, jak powiada don Santiago.
— Czyż możnaby było żyć w spokoju, słuchając wszystkiego co mówią? Czyż nie posądzają nawet Dolores? I cóż?... Jak myślisz? O co posądzają? Czy uwierzysz? Tonet bywa za często z nią razem. Wszak to śmiechu jest warte! Czyż można przypuszczać choć na chwilę, aby tak dobra żona mogła popełnić jakąś niewłaściwość? I z kimże, w dodatku? Z Tonetem! Z Tonetem, który ją szanuje jak matkę!
I Proboszcz mimo, że się czuł pokrzywdzonym przez posądzenia niesłuszne dotyczące jego żony, zaśmiał się na ich wspomnienie z wyrazem pogardy i głębokiej wiary pobożnego prostaczka, wobec którego ktoś się ośmiela zaprzeczyć mocy cudownego obrazu Najświętszej Dziewicy znajdującego się w jego miejscowości rodzinnej.
Roseta spojrzała pilnie na Proboszcza zwalniając kroku. Jej oczy głębokie zastanawiały się nad tem, czy śmiech jego był szczery... Trudno było jednak w to wątpić. Śmiał się zupełnie naturalnie. Był daleki od wszelkich podejrzeń.
Spostrzeżenie to rozgniewało ją tak dalece, że odruchowo, nie zastanawiając się co z tego może wyniknąć, zawołała z przejęciem:
— Mówię: każdy mężczyzna jest albo gałganem albo głupcem!
I zdawało się, że spojrzeniem swem pragnęła zaliczyć Proboszcza do owej drugiej kategorii mężczyzn.
W końcu mimo swej prostoduszności Proboszcz zaczynał rozumieć. Jakto?... Ktoż to był głupcem? Może on?... Czy Roseta to miała na myśli?... A więc niech w takim razie mówi wszystko... wyraźnie!
Byli już na pół drogi. Przystanęli na chwilę przed krzyżem. Proboszcz blady gryzł grube swe stwardniałe o przytartych paznogciach palce marynarza.
— Powiedzże więc wszystko wyraźnie!
Roseta jednak nic nie mówiła. Zaniepokoiła ją bladość i wyraz odrętwiały dobrodusznej twarzy jej brata. Mając dobre serce, zaczęła żałować, że może powiedziała za wiele.
Nie, nic nie wiedziała, dochodziły ją tylko plotki niepotrzebne. Dobrzeby było jednak unikać tego i starać się, o ile to jest możliwe, aby Tonet jaknajmniej przebywał w jego domu.
Proboszcz słuchał słów Rosety przychyliwszy usta do krana studni znajdującej się w pobliżu krzyża i pijąc łapczywie, jakgdyby pragnął zagasić ogień palący jego wnętrze.
Otarłszy niezgrabną ręką ociekające wodą usta ruszył dalej. Nie, to niemożliwe! Miałby być tak nieuprzejmym dla brata? Cóż biedny Tonet jest winien, że ludzie są tak bezczelni? Zamknąć drzwi przed nim, znaczyłoby to pragnąć jego zguby. Jeżeli się bowiem ustatkował nieco w ostatnich czasach, to tylko dzięki dobrym radom Dolores, o której mówią źle jedynie z zazdrości. Tak, jedynie z zazdrości!
Wyraził swe oburzenie na nieprzyjaciółki Dolores takim tonem i z takim naciskiem, jakgdyby również i Rosetę zaliczał do rzędu zazdrośnic.
Niech mówią, aż się wreszcie zmęczą! Skoro sam jest spokojny, może się śmiać ze wszystkiego. Toneta zaś uważa niemal za swego syna. Przypominał sobie doskonale, jak go niańczył i układając się razem z nim do snu w komórce barki zwijał się w kłębek zostawiając mu więcej miejsca na sienniku. Mogłoby się zdawać, że to było wczoraj. Czyż łatwo się zapomina o czemś podobnem?...
Prędzej się zapomina chwile szczęśliwsze, chwile wesołości, spędzone w traktjerni wraz z przyjaciółmi. Lecz skoro chodzi o głód, nawet gdy minie, do djabła! zawsze się myśli o towarzyszu niedoli... Biednego Toneta tak godnego współczucia należało uratować od zguby i uczynić zeń statecznego człowieka. Brat nie żałuje wysiłków. Tymczasem powiadają o nim, że jest głupcem!... Tak?... Dobrze! Ma jednak serce, które się nie może pomieścić w piersi...
Mówiąc zaś to uderzał się tak mocno, że się rozlegało dokoła jakby echo bębna.
Szli potem minut dziesięć nie rozmawiając wcale ze sobą. Roseta żałowała, że wszczęła podobną rozmowę, Pascualo zaś z pochyloną głową i zamyślony marszczył od czasu do czasu brwi i zaciskał pięści, jakgdyby zamierzał uczynić coś złego.
Doszedłszy do Grao skierowali się ku Cabanal.
Pierwszy przemówił Proboszcz czując potrzebę ulżenia swej duszy i podzielenia się swojemi ciężkiemi myślami, które się uwidoczniały w męczący go sposób w postaci zmarszczek na czole.
Dobrze, że ludzie tak mówią jedynie dla rozrywki, bo gdyby to było prawdą o, do djabła! nikt go jeszcze nie zna w okolicy. Sam siebie się boi w niektórych wypadkach. Lubi spokój i unika wszelkich nieporozumień. Nieraz ustępował innym na brzegu, był bowiem ojcem i nie chciał być awanturnikiem. Lecz niechże się nikt nie waży ruszyć tego co do niego i tylko do niego należy: pieniędzy i żony. Ze zgrozą przypominał sobie, że wówczas gdy wracał z Algieru z ładunkiem, był gotów w razie spotkania się z szalupą strażniczą stanąć pod masztem swej barki z nożem w ręku i przeszyć nim każdego kto się zbliży, chyba że sam musiałby paść wreszcie na pakunki zawierające jego fortunę. Co zaś do Dolores, zastanawiając się nad jej dobrocią, pięknością i postawą prawdziwej pani, za którą mogłaby słusznie uchodzić, myślał nieraz — dlaczegożby miał o tem nie powiedzieć? — myślał nieraz, że gdyby ktoś mu ją zabrał, udusiłby go w jednej chwili, potem zaś biegałby ulicami gryząc wszystkich jak wściekły pies. O, tak, niech nie myślą, że on zawsze jest łagodnym jak oswojony pies; gdy się wścieknie, wtedy biada całemu światu! Chyba że sam legnie... Lepiej jednak niech mu nie zakłócają spokoju i szczęścia zdobytego ciężką pracą.
Pascualo wymachiwał rękami nie spuszczając oczu z Rosety, jakgdyby to ona miała mu zabrać Dolores. Nagle jednak umilkł czyniąc ruch niezadowolenia, że może powiedział za wiele w chwili uniesienia. Krępowała go teraz obecność siostry. Z zadowoleniem więc rozstawał się z nią gdy już doszli do miejsca, gdzie się rozchodziły ich drogi do domu, polecając jej by nie zapomniała pozdrowić matki.
Aż do późnej nocy Proboszcz nie mógł zapomnieć o tem spotkaniu. Dopiero gdy załoga Kwiatu majowego przybyła do niego celem otrzymania jego zarządzeń, o niczem już więcej nie wiedział. O niczem! Wśród członków załogi znajdował się również i Tonet, nie zdradzający najmniejszego zmieszania. Proboszcz nie wątpił więc, że wszystko, co o nim mówiono, było nieprawdą. Serce mu nic nie mówiło, więc też o nic go nie mógł podejrzewać.
O niczem nie pamiętał, mówiąc o wyruszeniu nazajutrz na morze. Kwiat majowy musiał iść w parze z mną barką wynajętą przez niego. Skoro Bóg pozwoli, nie omieszka zbudować podobnej do Kwiatu majowego.
W jednego ze swych marynarzy wierzył jak w wyrocznię. Był to wuj Batiste najstarszy rybak w Cabanal. Siedemdziesiąt lat życia zawartych w tym szkielecie obciągniętym pergaminem przemawiało przez cuchnące tytoniem czarne usta, wydając zań rady praktyczne i przepowiednie morskie. Młody właściciel barki przyjął go, wiedząc, że nie będzie mógł wiele pomóc bezsilnemi rękami, liczył jedynie na jego doskonałą znajomość morza i brzegów.
Od przylądka San Antonio aż do Canet, jak olbrzymią była zatoka Walencji, nie było miejsca, któregoby nie znał wuj Bathie i gdyby się mógł zamienić w stynkę, pływałby przy samem dnie, wiedząc zawsze gdzie się w danej chwili znajduje. Nawet powierzchnię morza, tak niemą dla innych, umiał odczytywać, zgadując co się pod nią kryje.
Zdawało się, że z pokładu barki widział wszelkie nierówności dna morskiego. Rzuciwszy tylko okiem mógł z całą pewnością powiedzieć, czy płynie ponad zwartą masą wodorostów, czy też nad tajemniczemi wzgórzami, których unikają starannie rybacy w obawie, że się zaczepią o nie i porwą sieci. Znał doskonale kręte głębiny nadające się do ciągnienia sieci. Ciągnął też je w owych labiryntach nie natrafiając nigdy na skały podwodne ani wodorosty, które tak łatwo mogą zniszczyć sieci i pozbawić korzyści z połowu. Wśród ciemnych nocy, gdy nic nie było widać dokoła i nawet światło barki nikło wśród mgły, wystarczało mu liznąć sieci językiem, aby rzec z całą pewnością, w jakiem miejscu znajduje się barka. Możnaby było myśleć, że to jest djabeł, który spędził siedemdziesiąt lat w towarzystwie barwen i polipów.
Posiadał również wiele innych wiadomości: ten kto wyrusza na połów w dzień zaduszny naraża się na zagarnięcie w swe sieci zwykle jakiegoś topielca, ten zaś, kto w uroczystość doroczną pomaga nieść krzyż święty z Grao, może być pewien, że nigdy nie utonie.
Sam też dlatego żył tak długo i czuł się zdrów mimo swych siedemdziesięciu lat nieustannego niemal przebywania na morzu. W dziesiątym roku życia już miał odciski pod pachą, ciągnął bowiem liny jak wół. A nietylko się zajmował rybołówstwem. Ze dwanaście razy był w Hawanie. Nie było to jednak to samo, co teraz. Chłopcy usługujący jako lokaje lub robotnicy na olbrzymich jak miasto statkach nazywają siebie marynarzami! Wtedy się pływało na innych okrętach mniejszych wprawdzie, dumniejszych jednak niż Barcelona, załadowanych winem, które miało być wymienione na cukier na Kubie. Właściciele zaś ich w płaszczach i w kapeluszach wysokich zasługiwali na jaknajwiększy szacunek. Prędzejby się świat skończył, niż miałoby zabraknąć na pokładzie lampki przed obrazkiem Chrystusa z Grao. Umiano też zawsze odmawiać różaniec przy zachodzie słońca.
— O! zupełnie inne były wtedy czasy! I ludzie byli lepsi, — powtarzał zazwyczaj wuj Batistet poruszając poważnie głową o pomarszczonej twarzy z koźlą bródką i wyrzekając na bezbożność i zarozumiałość czasów obecnych. Na potwierdzenie zaś słów dodawał zwykłe swoje zaklęcie marynarskie.
Proboszcz słuchał go zawsze z zadowoleniem. Stary ten marynarz przypominał mu wuja Borrasca, dawnego jego mistrza. Niekiedy zaś zdawało mu się nawet, że słucha słów swego ojca. Inni jednak członkowie załogi, Tonet, dwóch marynarzy i chłopak, śmieli się ze starego, mówiąc, że nie powinien już pływać, lecz objąć stanowisko zakrystjana, które napewno dla niego zarezerwuje don Santiago.
Ach łotry! Zobaczą go na morzu. Nieraz jeszcze nadarzy mu się sposobność nazwania ich tchórzami.
Nazajutrz ożywiła się cala dzielnica Barracas. Wieczorem miały wypłynąć na morze parami barki z ludźmi zdobywającymi na nich chleb swój codzienny.
Co roku wyruszali mężczyźni na podobną wyprawę, mimo to kobiety przeważnie się niepokoiły, myśląc o niepewności, której miały doznawać w ciągu długich okresów.
Właściciele zmęczeni ostatniemi przygotowaniami oglądali w porcie swe barki. Próbowali, czy dobrze funkcjonują bloki, naciągali liny, podnosili, to znowuż opuszczali żagle, mierzyli głąb luku, układali zapasowe płótna i liny, liczyli kosze i naprawiali sieci, wreszcie zanosili dokumenty do urzędów portowych, ażeby dumni i wiecznie niezadowoleni panowie raczyli je podpisać.
Około południa Proboszcz wracając do domu na obiad, zastał w kuchni matkę rozmawiającą o czemś z Dolores ze łzami w oczach.
Na kolanach trzymała jakieś zawiniątko. Ledwo ujrzała syna, zwróciła się do niego z wyrzutami.
Czyni tak jakgdyby nie był wcale ojcem. Dowiedziała się o tem, że również i jej wnuczka Pascualeta zabierają na Kwiat majowy jako kota, aby się przyzwyczajał do morza. Czy to możliwe? Więc jakże to? Dziecko ośmioletnie, które mogłoby jeszcze się trzymać spódnicy matczynej, albo się bawić w norze swej babki, ma wyruszyć z mężczyznami, narażając się na trudy i niewiadomo jakie niebezpieczeństwa?...
Stanowczo się sprzeciwiała. Nie należy chłopca tak męczyć. Ponieważ zaś matka milczy a ojciec ma dzikie zachcianki, ona jako babcia musi wmieszać się w sprawę, musi przeszkodzić popełnieniu tej zbrodni.
— Chodź, Pascualet, babcia cię woła!
Djabelski jednak chłopak odziany w nowe żółte ubranko flanelowe, bosy, jak wymagało jego zajęcie, z pasem szerokim sięgającym piersi, w berecie czarnym nasuniętym na ucho, w bluzie nadętej jak kula, chodził dumnie naśladując starego wuja Batiste i robił miny do swej babci niezadowolony z obrazy jakiej doznał z jej strony, skoro mogła żądać pozostawienia go na lądzie.
Nie, za nic nie poszedłby do babcinej traktjerni. Babcia i sama będzie mogła zjadać swe podwieczorki. On jest mężczyzną i wyruszy na morze wraz z drugim kotem na Kwiecie majowym.
Rodzice się śmieli z małego zuchwalca. Zuch Pascualet! Mógłby zacałować go ojciec.
Tona tymczasem płakała jakby bliskim był śmierci, aż się oburzył Proboszcz, Lepiejby było, żeby matka nie jęczała tak głośno. Mógłby ktoś myśleć, że mordują chłopaka... Nie dzieje się przecież nic niezwykłego. Pascualet wyruszał na morze jak to było z jego ojcem i dziadkiem. Czyż babcia wolałaby aby się wałęsał? Ojciec pragnąłby ażeby synek był dzielny i pracowity, jak również ażeby się nie bał wody, z której się ma utrzymanie. Niech syn ma tyle, aby mógł dobrze żyć po śmierci ojca. Nic się nie stanie złego chłopcu na morzu, ale gdy będzie wiedział, co to jest barka, nikt go nie oszuka. Nieszczęście każdemu się może przytrafić. Tak, ojciec utonął, to prawda, nie znaczy to jednak, że każdy rybak koniecznie musi również skończyć w ten sposób.
— Dosyć już, dosyć! Nie należy się ośmieszać!
Tona jednak nie mogła się uspokoić. Wszyscy chyba w tym domu poszaleli. Ciągnęło ich przeklęte morze, aby wygubić całą rodzinę. Nie będzie mogła żyć spokojnie. Ach, gdyby opowiedziała te straszne sny! Cierpiała na samą myśl o niebezpieczeństwach, na jakie narażony był syn, a teraz nie dosyć jeszcze tego: musi myśleć o wnuczku.
Proboszcz słuchając obojętnie matki, usiadł przy stole na którym się znajdowała już parująca patelnia. Niepotrzebne te strachy!
— Siadaj jeść, Pascualet!...
Ojciec pragnął aby syn jego był najlepszym marynarzem zpośród mieszkańców Cabanal. Aby zaś skończyć wreszcie rozmowę, którą uważał za niepożądaną, zapytał co matka trzyma na kolanach w zawiniątku.
Tona rozpłakała się znowu. Przyniosła upominek nasuwający może przykre myśli... Zgromadziła niewielkie swe oszczędności, ażeby móc kupić synowi pas ratunkowy przy pomocy przyjaciółki pewnego maszynisty ze statku angielskiego.
Wyjęła z zawiniątka szeroki bardzo giętki pancerz korkowy. Proboszcz uśmiechnięty przyjrzał się mu bliżej. Dobry! Czegóż też nie wymyślą ci ludzie! Słyszał o podobnych pasach i chciał nawet mieć jeden u siebie, mimo, że sam pływa jak tuńczyk i nie potrzebuje żadnych przyrządów do pływania.
Cieszył się z otrzymanego podarunku jak dziecko i przerwawszy obiad zaczął przymierzać pas, który był tak szeroki, że zapierał mu oddech. Śmiał się sam z siebie. Wyglądał jak foka.
Podziękował matce. Utonąć w tym pasie rzeczywiście trudno, lecz zato można się udusić .Weźmie jednak z sobą.
Rzucił go tymczasem na ziemię. Skorzystał z tego Pascualet i włożył z wielkim trudem na siebie pas, z którego wyglądała tylko głowa i kończyny. Mógłby uchodzić za żółwia okrytego pancerzem.
W chwili, gdy kończono już obiad, wszedł Tonet z owiniętą szmatami ręką. Uderzono go wczesnym rankiem. Mówił zaś o tem w ten sposób, że brat nie śmiał dopytywać się bliższych szczegółów. Nie zwrócił też uwagi na dziwny jakiś wzrok Dolores. Znowu musiał popełnić jakieś szaleństwo. Widocznie pokłócił się z kimś w traktjerni.
Z ręką bezwładną nie mógł się przydać na barce. Zostanie na lądzie i dopiero po paru dniach brat go zabierze. Nie przypuszcza aby dłużej jeszcze dokuczała mu ręka. Brat już zresztą będzie wiedział czy połów jest dobry i czy jego pomoc potrzebna.
Podczas gdy Proboszcz w odpowiedzi na to, mówiąc powoli, wyrażał żal z tego powodu, że brat nie może mu teraz towarzyszyć na Kwiecie majowym. Tonet i jego bratowa pochyliwszy głowy unikali nawzajem swego wzroku, jakgdyby czemś zawstydzeni.
Przed wieczorem zaczęto czynić bliższe przygotowania do wyprawy barek w zaprzęgu.
Około stu barek z górą uszykowało się w podwójnym szeregu z pochylonemi masztami, wyglądającemi jak najeżone lance oddziału wojskowego. Wierzchołki ich kołysały się nieustannie z pewnym wdziękiem. Barki z wyglądu przypominały do pewnego stopnia starożytne galery, zbrojną flotyllę Aragonji, albo też małych statków Rogera de Lauria, siejących postrach na Morzu Sródziemnem.
Rybacy z miną odważną i z narzędziami na plecach tworzyli poszczególne grupy niby wojsko gromadzące się na brzegu Salou, celem wyruszenia na podobnych a może gorszych jeszcze barkach na zdobycie Majorki. Widok mnóstwa prostych barek miał w sobie coś legendarnego. Możnaby było myśleć, że są to okręciki średniowiecznej Aragonji o trójkątnych żaglach, niosące trwogę Maurom Andaluzji, jak również ukazujące się groźnie pod uśmiechniętem niebem Grecji.
Cała ludność podążyła na brzeg. Kobiety i dzieci biegały po piasku, szukając wśród mnóstwa maszt, lin i kadłubów połączonych w pary, barki, na której się znajdowali ojcowie lub inni członkowie ich rodzin. Co roku odbywała się podobna wyprawa w głąb morskiej pustyni. Mimo grożącego niebezpieczeństwa zdobywano w ten sposób chleb codzienny w tajemniczych głębinach, które niekiedy dają swe bogactwa życzliwie, niekiedy zaś buntują się, grożąc śmiercią marynarzom odważnym.
Po deskach ułożonych pochyło i łączących barki z brzegiem wędrowały tam i z powrotem nogi nieobute, spodnie żółte, twarze ogorzałe od słońca, a raczej nędzne stado rodzące się i umierające na brzegu i nie znające zazwyczaj innego świata jak tylko błękitne bezkresy. Owi ludzie na których nie czyniło żadnego wrażenia grożące im niebezpieczeństwo, narażeni nieraz nawet na śmierć, wyruszali na morze dlatego, by inni mogli zasiąść przy stole nakrytym białym obrusem i zastawionym półmiskami pełnemi jakby jakichś klejnotów koralowych, albo ryb pożywnych pływających w smacznym sosie.
Nędza nie obawiała się niebezpieczeństw, aby tylko zadośćuczynić wymogom dostatku.
Zaczynało zmierzchać. Ostatnie w okresie letnim moskity pękate i olbrzymie brzęczały w powietrzu roziskrzonem światłem jak pyłkiem złota. Morze nawet poza obrębem portu aż do samej linji horyzontu, na której się zarysowywał jak słaby obłoczek szczyt Mongo, było zupełnie spokojne.
Wsiadano bez przerwy na barki. Mężczyźni znikali coraz bardziej z brzegu. Kobiety rozmawiały z ożywieniem o pogodzie, o zapowiadającym się szczęśliwie połowie, o związanych z porą roku nadziejach zdobycia chleba poddostatkiem. Chłopcy nieobuci, w ubraniach przesiąkniętych zapachem smoły, biegali po brzegu wypełniając ostatnie zarządzenia właścicieli barek i zabierając przygotowane uprzednio suchary i baryłki z winem.
Wraz z nadejściem wieczoru wszystkie załogi znajdowały się na pokładach swych barek.
W ogólnej liczbie wyruszało na morze tysiąc osób z górą. Barki nie mogły jeszcze odpłynąć do chwili zakończenia przez dumnych urzędników odpowiednich czynności biurowych. Tłumy zgromadzone na brzegu niecierpliwiły się, jakby w oczekiwaniu na opóźnione przedstawienie.
Od niepamiętnych czasów panował pewien zwyczaj w chwili odbijania barek od brzegu.
Wszystkie kobiety wybiegały na brzeg, aby złorzeczyć mężczyznom znajdujących się na sprzężonych barkach. Szyderstwa i żarty dojmujące wymieniano pomiędzy brzegiem a opuszczającemi port załogami, nie w złej, lecz raczej w dobrej intencji. Zwyczaj nakazywał, trzeba więc było powiedzieć coś tym chłopom wyruszającym spokojnie na połów i zostawiającym w osamotnieniu swe żony.
Zwyczaj ten był tak zakorzeniony wśród ludności rybaczej, że mężczyźni zawczasu przygotowywali całe kosze kamieni, których rzucaniem z barki odpowiadali na złorzeczenia pożegnalne idące ku nim z brzegu.
Była to zabawa dzika, godna mieszkańców wybrzeży Levantu, gdzie żarty na temat dobroduszności mężów i niewierności żon opowiadano sobie nawzajem z pewną prostotą.
Zajaśniał różaniec latarni niby girlanda ognista, ciągnąca się wzdłuż wybrzeża portu. Wnet całe smugi świateł zalśniły ponad spokojną taflą wody. Latarnie zawieszone na szczytach masztów migotały jak gwiazdy zielone i czerwone. Na popielatem tle nieba i wody uwydatniały się czarne plamy poszczególnych przedmiotów. Również cały port, budynki i statki czyniły wrażenie rysunków wykonanych tuszem chińskim na szarym papierze.
— Odpływają! Odpływają!...
Rozpięte żagle przepuszczały światła znajdujące się poza niemi przy końcu molo, jak naciągnięta krepa lub delikatne skrzydła czarnych motyli.
Zgraja łobuzów podążyła na koniec molo ażeby pożegnać odpływających. Cóż to była za zabawa! Należało tylko nieraz dobrze się przychylić aby uniknąć pocisków rzucanych z barek.
Pierwsza para wypłynęła z portu powoli na słabym jeszcze wietrze kołysząc się jak byki leniwe zmuszane do biegu. Mimo ciemności rozpoznawano poszczególne pary i tych, którzy się znajdowali na ich pokładach.
— Żegnajcie! — wolały żony rybaków. Szczęśliwej podróży!
Łobuzy tymczasem podnieśli wrzask straszny, wyzywając.
— Ależ i języczki! — podziwiały dosadność wyrażeń znajdujące się za ową zgrają kobiety, śmiejąc się jak szalone, mimo że i same od czasu do czasu były obsypywane zniewagami.
Wszystko to czyniło wrażenie zbyt swobodnej karnawałowej zabawy, w której się łączyła rzeczywistość z udaniem.
— Bydlaki! Więcej jeszcze niż bydlaki! Wyruszają na morze, zostawiając żony samotne!... Biedny ksiądz będzie musiał opiekować się w szystkiemi. Muuu! muuu!....
Łobuzerja naśladowała ryczenie byków wśród wybuchów śmiechu zgromadzonych na molo tłumów. Zadość czyniąc niedorzecznemu zwyczajowi żegnano zniewagami mężczyzn udających się już może w objęcia śmierci. Ci zaś ze swej strony odpowiadali na to śmiechem i niemniej barbarzyńskiem dopełnieniem zwyczaju zanurzając ręce w koszykach z przygotowanemi uprzednio kamykami, które co chwila świstały w powietrzu jak kule i odbijały się od barjery kamiennej, nie mogąc ugodzić chowających się za nią rozigranych urwisów.
Piekielna wrzawa wzmagała się za każdem zbliżeniem się nowej pary barek ku wąskiemu ujściu portu.
Skoro zaś ochrypłe głosy umilkły na chwilę ze zmęczenia nieustannem ryczeniem, załogi wywoływały nowe wrzaski. Przykro było marynarzom, że para ich płynęła wśród ciszy. Zazwyczaj więc w podobnym wypadku ktoś z członków załogi rzucał przezornie głosem łagodnym pytanie:
— A cóż nam nic nie mówicie?
O! na to są zawsze gotowi! Znowu rozlegał się wrzask, który w pewnej chwili zagłuszał jedynie ryk rożków, dochodzący z barek. W ten sposób chłopcy znajdujący się na pokładach poszczególnych par dawali sobie nawzajem znak, aby się nie zgubić wśród innych barek płynących w tym samym kierunku.
Dolores stała wśród wrzeszczącej gawiedzi, jakgdyby się nie obawiała wcale rzucanych z barek kamyków. Nie były tak odważne inne jej przyjaciółki, które wolały zostać z tyłu. Nie długo jednak czuła się osamotnioną. Ktoś się zbliżał powoli ku niej z udaną nieuwagą aż wreszcie się prawie otarł o jej ramię.
Był to Tonet. Dolores czuła jak się jej podnoszą włosy na karku od pieszczotliwego oddechu szwagra. Odwróciła głowę, szukając wśród mroku oczu Toneta, pałających gorączką pożądania, i uśmiechnęła się zadowolona z tego niemego uwielbienia.
Po chwili po jej talji lekko przesunęła się drżąca ręka, ta sama, którą Tonet, jak to sam mówił przed kilku godzinami, nie mógł poruszyć, by nie odczuć bólu.
Wzrok obojga mówił to samo. Nareszcie mogli się cieszyć zupełną swobodą. Nie będą już zerkali na siebie ukradkiem, trwożliwie, z myślą o grożącem im niebezpieczeństwie. Będą sami, zupełnie sami przez jedną noc i drugą i może trzecią... aż póki nie wróci Proboszcz z synem. Tonet będzie spał na łóżku brata, jakgdyby był panem domu.
Uczucie występne, zakazana miłość, z którą się łączył podstęp wobec brata, budziły w nich obojgu dreszcz pożądania. Ciała ich przytulone do siebie drgały zwierzęcą rozkoszą, którą potęgowało poczucie popełnianej zbrodni.
Nowy wrzask łobuzów obudził ich z ekstazy miłosnej.
— Proboszcz! Proboszcz!... O, płynie już, płynie Kwiat majowy.
Poczciwy Pascualo musiał być należycie uczczony podczas tak wielkiej uroczystości. Do wrzeszczących łobuzów przyłączyli się również i starsi mężczyźni pozostali na lądzie, a nawet kobiety nienawidzące Dolores.
— Bydlak! Skoro wyląduje, trzeba będzie zbliżyć się do niego z płaszczem ną ręku i przesłonić mu oczy, jak to czyni torero! — krzyczały tłumy.
I gorsze jeszcze rzeczy mówiono w szalonem uniesieniu z niezachwianą pewnością, że cios wymierzony nie padnie w próżnię. W stosunku do Proboszcza żart był zbyteczny. Mówiono mu prawdę, nic więcej.
Tonet drgnął w obawie, że będzie musiał usłyszeć coś bardziej jeszcze niedyskretnego od bandy dzikusów. Dolores jednak nie przejmowała się tem wcale i śmiała się bezwstydnie na cały głos, zadowolona z obelg rzucanych jej brzuchaczowi. Była nieodrodną córą wuja Paella.
Kwiat majowy wypływał powoli z portu. Właściciel barki zadowolony z tak niezwykłego pożegnaniie mu zgotowano, zawołał z pokładu:
— Cóż jeszcze? Mówcie, mówcie coś więcej!
Wyzwanie to rozdrażniło tłumy.
— Żąda, aby mu powiedzieć coś więcej? A więc dobrze! Teraz z pewnością umilknie ten głupiec.
Drgnęli kochankowie. Tuż bowiem przy nich głos jakiś zawołał w odpowiedzi na wyzwanie:
— Płyń bez obawy. Tonet zostaje, on zaś potrafi pocieszyć Dolores.
Proboszcz wypuścił ster z ręki i zerwał się z miejsca gwałtownie.
— Łotry — zaryczał. — Bydlęta!...
Tego roku Bóg błogosławił biedakom.
Tak przynajmniej twierdziły ubogie mieszkanki Cabanal gromadząc się na brzegu popołudniu w parę dni po uroczystem wyruszeniu barek na morze.
Wracały już pary przy pomyślnym wietrze. Wyraźna linja horyzontu usiana była licznemi parami niby gołębich skrzydeł złączonych ze sobą wstążeczką i posuwających się po powierzchni wody.
Nawet najstarsze z tych kobiet nie przypominały sobie tak szczęśliwego połowu. Ach, Boże kochany! Zdawałoby się, że straszne masy ryb czekały cierpliwie, aż zagarną je sieci, aby ulżyć w ten sposób nędzy biedaków!...
Wspaniałą zdobycz ustawiono w olbrzymich koszach trzcinowych na brzegu. Barweny o grzbiecie koloru jasnego cynobru rzucały się w skurczu agonji, lepkie mięczaki i polipy poruszały splątanemi swemi mackami czyniącemi wrażenie gęstych zarośli, płaskie i cienkie flądry przypominały podeszwy trzewików, płaszczki drżące ociekały śluzem, wreszcie przezroczyste jak kryształ krewetki, których ilość w tym roku była poprostu przerażająca, lśniły w poczerniałych koszach delikatnemi tonami perłowej macicy.
Barki zwijały olbrzymie swe żagle, nie przestając kołysać się na falach o kilka metrów od brzegu.
Wraz z przybyciem tej lub owej pary, gromady czekających na brzegu rzucały się naprzód, zatrzymując się w miejscu, do którego sięgały fale. Kłębiły się w zamieszaniu brudne perkalowe spódnice, czerwone twarze i rozczochrane włosy kobiet, podnoszących krzyk i kłócących się ze sobą, o to komu należało brać rybę. Chłopcy tymczasem skacząc z barek do wody sięgającej do pasa, znosili kosze napełnione rybą na brzeg, gdzie żony właścicieli barek odbierały im je, skoro stanęli bosemi nogami na suchym piasku.
Przestrzeń między brzegiem a barkami zapełniająca się powoli tłumem czyniła wrażenie lądu. Chłopcy biegali z dzbanami na ramieniu do studni znajdującej się przy Gazowni, aby zaczerpnąć świeżej wody dla członków załogi, którym już dokuczyła ciepła z baryłek. Dziewczęta podnosząc obstrzępione spódnice i obnażając swe nogi czekoladowego koloru, nie krępowały się wcale i brodziły po wodzie. W ten sposób pragnęły schwycić niepostrzeżenie przy sposobności z koszy trochę mniejszych ryb. Niektóre pary musiały pozostać do dnia następnego, należało więc je wyciągnąć na brzeg. Używano do tego wołów, które były własnością Związku rybaków. Piękne te okazy o jasnej sierści, olbrzymie jak mastodonty, poruszały się majestatycznie, kołysząc olbrzymiem podgardlem. Imponujący ich wygląd przypominał patrycjuszy rzymskich.
Woły sprzężone parami, wgniatając kopytami piasek, wyciągały na brzeg największe nawet barki. Kierował niemi chłopak chorowity i garbaty o pomarszczonej twarzy kobiecej. Mógł liczyć sobie od piętnastu do trzydziestu lat. Miał na sobie nieprzemakalny żółty płaszcz, z pod którego ukazywały się małe czerwone nogi tak wychudzone, że się uwydatniały uwypuklenia i spojenia poszczególnych kości. Zwano go poprostu Garbuskiem.
Dokoła barek wynurzających się coraz, bardziej z wody, kręciło się mnóstwo obdartych łobuzów z rozczochraną czupryną, ukazujących z wody górną tylko połowę swego ciała, jak orszak nereid i trytonów towarzyszących okrętom mitologicznym. Domagali się wrzaskliwie, by im rzucono garść wybiórków.
Tuż na brzegu na poczekaniu odbywał się targ wraz z krzykiem, wymachiwaniem rękami i obelgami rzucanemi nawzajem.
Żony właścicieli barek stanąwszy za swojemi koszami pełnemi ryb, targując wykłócały się z wrzaskliwym tłumem handlarek, które miały nazajutrz odprzedawać rybę w Walencji. Lecz skoro już nawet się zgodzono na cenę, powstawały nowe kłótnie o ładniejsze sztuki ryb, gdy na wagę kładziono drobne. Dwa kosze wiszące na sznurku i kilka dużych kamieni stanowiły wagę i gwichty. Nie brakło przytem chłopców piśmiennych, którzy chętnie pełnili urząd sekretarzy żon właścicieli barek, pisząc im rachunki na skrawkach papieru.
Kosze popychane nogami kupujących były pilnie obserwowane przez łobuzów wybrzeża.
Skoro jakaś ryba wypadła z kosza, znikała wnet jakby wchłonięta przez piasek. Poczciwych mieszkańców przybyłych z Walencji i oglądających kosze z rybami popychał i niemal deptał tłum niespokojny, który jak trąba morska zmieniał nieustannie miejsce wraz z przybyciem nowej barki.
Dolores czuła się u szczytu dumnych swych marzeń. W ciągu długich lat kupując na brzegu rybę, jak zwykła handlarka, pragnęła bardzo zostać właścicielką barki, wymyślającą innym i górującą nad szarym tłumem. Teraz spełniły się już jej marzenia. Pociągając dumnie kształtnym nosem stanęła wśród koszy przed chwilą wyładowanych gdy tymczasem Tonet przygotowywał wagę, zamierzając jej pomóc w sprzedawaniu i pisaniu rachunków.
Kwiat majowy kołysząc się poważnie na płytkiej wodzie czekał cierpliwie, aż woły wyciągną go na brzeg.
Proboszcz pomagając swej załodze zwijać żagiel, spojrzał kilkakrotnie na żonę, wykłócającą się z handlarkami i ustalającą ostateczną cenę, którą Tonet skrzętnie notował na papierku. Wyglądała jak królowa! Poczciwiec czuł się zadowolony, że Dolores wszystko to zawdzięcza jemu tylko i nikomu innemu.
Maleńka postać Pascualeta stojącego na samym przedzie pokładu, czyniła wrażenie rzeźbionego ornamentu barki. Bosy i brudny miał na sobie koszulę wypuszczoną na spodnie, tak iż silniejszy powiew wiatru odsłaniał jego czerwony brzuch, niby jakiejś figurki terakotowej. Z zazdrością mu się przyglądała, stojąc nieruchomo przed barką banda małych włóczęgów o nagich niemal, ogorzałych na powietrzu morskiem, wychudzonych z braku odpowiedniego pożywienia ciałach. Poszczęścił los Proboszczowi! Barka była pełna. Samych skorupiaków było tyle, że licząc po dwie pesety funt... zliczże tu! zlicz! I mali nędzarze wytężali wzrok, jak gdyby widać już lśniące pesety płynące całą rzeką.
Garbusek przyprowadził parę wspaniałych wołów i Kwiat majowy skrzypiąc przesuwał się powoli po grubych deskach na brzeg.
Proboszcz opuściwszy barkę zbliżył się ku Dolores, spoglądając z błogim uśmiechem na jej fartuch podwinięty i napęczniały od wrzucanych całemi garściami pieniędzy, tak iż się miało wrażenie, że za chwilę się przerwie. Wspaniały dzień! Jeszcze kilka takich a ładna sumka się zbierze... To zaś bardzo możliwe, gdyż stary, którego wziął ze sobą zna się doskonale na tem, w jakiem miejscu może być połów najlepszy.
Wśród owych zachwytów spojrzał na ręce brata. Bandaże już znikły. A więc czuł się już dobrze? Wspaniale! Weźmie udział przynajmniej w drugiej wyprawie i zobaczy jak to jest przyjemnie, gdy się wyciąga pełne sieci z taką łatwością. Myśli odpłynąć nazajutrz o świcie. Należy wykorzystać pomyślne okoliczności.
Dolores kończąc swą sprzedaż, zapytała męża czy idzie do domu. Proboszcz jednak sam o tem nie wiedział z całą pewnością. Nie chciał zostawiać barki. Członkowie załogi byli gotowi pójść do traktjerni, skoroby tylko odszedł, a przecież tylu złodziejaszków czyha tylko na to, aby porwać cokolwiek co może się im przydać. Miał zresztą dużo roboty. Jeżeli więc około dziewiątej wieczorem nie przyjdzie do domu, będzie musiała sama nocować.
Tonetowi polecił porozumieć się z Rosario i przygotować niezbędne do zabrania ze sobą rzeczy. Przed świtem musiałby być już na brzegu. Dłużej trudnoby było czekać na niego.
Dolores zamieniwszy ukradkiem spojrzenie ze szwagrem, pożegnała się szybko z mężem.
Pascualeta również zamierzała wziąć ze sobą, chłopak jednak się uparł, mówiąc, że zostanie na barce u boku swego ojca. Poszła więc sama do domu, obaj zaś bracia odprowadzali wzrokiem jej dumną, zmniejszającą się coraz bardziej w miarę oddalania się, postać o pełnych wdzięku ruchach.
Tonet został na brzegu do późnego wieczora, rozmawiając z wujem Batiste i innymi rybakami o niespodziewanie pomyślnym połowie. Odszedł dopiero, gdy chłopak zaczął przyrządzać kolację na pokładzie Kwiatu majowego.
Pascualo pozostawszy sam, chodził po brzegu tam i z powrotem, założywszy ręce za pas.
Nieprzemakalne spodnie jakie miał na sobie, szelestem swym przypominały suchy pergamin.
Brzeg cały był pogrążony w ciemności. Na pokładach niektórych barek pod ustawionemi kociołkami płonęły ognie, które zasłaniały niekiedy ciemne sylwetki członków załogi. Morze, dające się dostrzec jedynie od czasu do czasu w chwilach fosforycznego błysku, szumiało cicho. Od strony lądu donosiło się z ciemności ujadanie psów oraz śpiew dziecinny chłopców podążających do Cabanal, prawie zamierający z powodu dalekiej przestrzeni.
Proboszcz z pewnym niepokojem wpatrywał się w czerwonawą smugę światła, widoczną jeszcze na horyzoncie za grupą dachów w miejscu, gdzie się ukryło słońce. Nie podobał mu się ten odblask. Wiedział z doświadczenia, jako marynarz, że pogoda nie była zbyt pewna.
Nie przejmował się tem jednak. Wolał myśleć o sprawach, z któremi związane było jego szczęście. Nie mógł się uskarżać na swój los. Miał spokój w domu, dobrą żonę, zarobki, które mu pozwalały na wybudowanie w ciągu roku drugiej barki, mogącej stanowić parę wraz z Kwiatem majowym, wreszcie zaś syna, który był godny swego ojca, okazywał bowiem wielkie ukochanie morza i z czasem mógł zostać największym bogaczem w Cabanal. Słowem mógł się uważać za najszczęśliwszego z pośród śmiertelników. I nawet nie brakło mu przecież koszuli jak owemu szczęśliwcowi z bajki. Miał z górą dwunastkę, a to zapewniało mu kawałek chleba na starość.
Podniecony temi myślami o własnem szczęściu, zaczął mimo ociężałych swych ruchów chodzić przyspieszonym krokiem, zacierając z zadowolenia ręce. W tej jednak chwili spostrzegł opodal wyłaniającą się z mroku i zbliżającą się powoli ku niemu postać kobiecą. Może to była, przypuszczał, jakaś żebraczka, która chodząc od barki do barki prosiła, aby jej dano wybiórki. Ach, Boże, jacyż to nędzarze są na tym świecie! I jakby pragnąc podzielić się swem szczęściem z całym światem, sięgnął do kieszonki w pasie, gdzie brzęczało trochę monet.
— Pascualo! — odezwała się kobieta cichym głosem nieśmiało! — Czy to ty, Pascualo?
Chryste Panie! Jakże mógł jej odrazu nie poznać?... Wszak to Rosario, jego bratowa! Cóż to? Szukała swego męża? W takim razie niepotrzebnie tu szła. Mąż jest już niewątpliwie w domu i oczekuje kolacji.
Dowiedziawszy się jednak, że Rosario nie szukała wcale Toneta, Proboszcz uczuł się zakłopotany. Cóż więc czyniła tu w takim razie?... Chciała z nim pomówić? Zdziwiło go to bardzo. Widywał się rzadko z żoną Toneta, nie mógł więc wcale odgadnąć czego potrzebowała od niego. Mogła zresztą powiedzieć, co sobie życzy.
Skrzyżowawszy ręce i zwróciwszy się w stronę barki, na której Pascualet dreptał wraz z drugim kotem dokoła kociołka, czekał odpowiedzi Rosario, która stojąc z opuszczoną głową milczała jak cień.
Skoro miała mu coś do powiedzenia, słuchał.
Rosario wyprostowała się. Chciałaby powiedzieć wszystko naraz i w ten sposób jaknajprędzej zakończyć rozmowę. Utkwiła w oczach Proboszcza roziskrzony swój wzrok.
Chciała mu powiedzieć, że nie może już więcej wytrzymać... Śmieją się z niej i Proboszcza w całem Cabanal.
Jakto? Śmieją się?... Z niego się śmieją?... Ależ dlaczego?...
Właściciel Kwiatu majowego ani na chwilę nie chciał przypuścić, by się śmiano z niego. Przecież nie był małpą.
— Pascualo, — rzekła przyciszonym lecz zarazem zdecydowanym głosem. — Pascualo... Dolores cię zdradza.
Co?... Żona go zdradza?... O, Chryste! A to dobre! I jak wół uderzony kijem pochylił nagle głowę. Wnet jednak się ocknął z odrętwenia. Wiara tego człowieka była tak wielka, że mógł znieść większe jeszcze ciosy.
— Kłamstwo! Kłamstwo!... Precz, plotkarko!
Gdyby ciemności nie były tak gęste, Rosario przeraziłaby się ujrzawszy wyraz twarzy Proboszcza.
Tupnął nogą, jak gdyby rzucone oszczerstwo wylęgło się w piasku i pragnął zmiażdżyć je nogą. Pogroził gwałtownie rękami. Z ust jego wychodził bełkot stłumiony. Zdawało się, że się dławił w przystępie wściekłości.
Nędznica! Myśli, że się nikt na tem nie pozna... Zazdrość, zazdrość! Nic więcej!... Nienawidząc Dolores, kłamała aby wyrządzić jej krzywdę. Drażni ją to, że nie potrafi rządzić swoim Tonetem, próbuje więc oszkalować Dolores, która jest niemal jak święta!... Tak, święta. I Rosario nie warta nawet podeszwy jej trzewika.
— Precz! Precz! — zaryczał, — bo cię zabiję!
Mimo jednak tej groźnej postawy Proboszcza Rosario nie ruszała się z miejsca, jakby zdecydowana na wszystko. Nie lękała się gróźb swego szwagra.
— Tak, Pascualo, ona cię zdradza, — powtórzyła rozwlekle z rozpaczą w głosie: — zdradza z Tonetem!
Do djabła! Również i jego brata chce oczernić? Oburzył się do najwyższego stopnia.
Oszczerstwo mu się wydało tak potworne, że brakło mu tchu. Zdołał jedynie powtórzyć:
— Precz! Precz, Rosario, bo cię zabiję!
Był straszny. Schwyciwszy bratową za ręce i ścisnąwszy ze wściekłością, odepchnął ją tak gwałtownie, że biedna kobieta się zlękła. Uwolniwszy ręce swe z jego dłoni zaczęła się oddalać.
Odchodząc jednak odezwała się jeszcze. Przyszła tu dla jego własnego dobra, aby uchronić go przed pośmiewiskiem ludzkiem, skoro jednak sam tego chce, może być dalej głupcem.
— Głupiec!... Baran!
I wypluwszy z siebie na pożegnanie tę podwójną obelgę Rosario pobiegła. Proboszcz tym czasem stał nieruchomo ze skrzyżowanemi na piersiach rękami.
Taka jędza! Jakże nieszczęśliwym musiał być brat z taką żoną!
Słusznie się oburzył na to co mówiła Rosario. Zazdrośnica usłyszała od niego to co się jej należało. Niechże teraz jeszcze kiedy przyjdzie z podobnemi plotkami...
I poszedł brzegiem stąpając po piasku opłókiwanym przez fale. Czuł wilgoć przesączającą się przez skórę jego prostego obuwia.
Pochwalał w duchu swoją energiczną postawę wobec plotkarki. Mimo to jednak zaczęło coś niepokoić jego umysł i serce. Chwilami doznawał wrażenia, że trwoga jakaś śmiertelna dławi mu gardło.
Bo i czemuż nie mogłoby być prawdą to co mówi Rosario?... Tonet był przecież narzeczonym Dolores. Wówczas nawet przez niego poznał obecną swą żonę. W okresie narzeczeństwa Tonet i Dolores widywali się często, rozmawiali godzinami całemi, podobali się sobie nawzajem... Chryste! A on nic nie podejrzewał, nie spodziewał się wcale hańby... Jakże muszą się śmiać teraz z niego wszyscy!
Deptał piasek z wściekłością, zaciskając pięści i klnąc tak strasznie, jak to mu się zdarzało jedynie podczas burzy.
A jednak nie; to niemożliwe. Jakżeby się śmiały złe języki, widząc, że doprowadza go do wściekłości to wszystko, co mówią i czemu tak łatwo wierzy, jak młody chłopak! Bo i cóż powiedziała Rosario? Nic nowego. Przecież w ten sam sposób dokuczali mu jego przyjaciele... Rybacy jednak czynili to jedynie dla żartu, aby się pośmiać, gdy tymczasem Rosario mówiła to wszystko ze złośliwym zamiarem zakłócenia spokoju w małżeństwie. Kłamie, nic więcej. Czyż Dolores mogłaby go zdradzić?... Taka dobra żona... i matka Pascualeta, którego tak kocha!...
Nie, to niemożliwe. I aby jeszcze bardziej siebie przekonać i oddalić od siebie męczącą go trwogę, zaczął chodzić stawiając szybsze kroki i mówiąc do siebie głosem tak zmienionym, że się mu samemu wydał obcym:
— Kłamstwo, kłamstwo! Wszystko to kłamstwo!
Uspokoiło go to nieco. Słowa te przynosiły mu ulgę. Zdawało mu się, że przekonuje niemi również i morze i ciemności i barki, które były świadkami tego co mówiła Rosario. Niestety! Wróg jego ukrywał się w nim samym. Choć bowiem język powtarzał nieustannie: kłamstwo! w uszach dźwięczały mu słowa ostatnie wyrzeczone przez bratowę:
— Głupiec!... Baran!
Do djabła! Wszystko tylko nie to! Znowu zacisnął pięści na myśl, że choć część prawdy mogłaby się znajdować w tem, co mu mówiła Rosario. Przypomniał sobie rozmowę, jaką miał z Rosetą przed paru dniami, gdy szedł z nią do Grao. Zdawało mu się, że wszyscy są teraz jego wrogami: i Tonet, i Dolores, a nawet synek.
Czemuż miałby nie wierzyć słowom Rosario?... Gdyby jedynie zazdrość była ich przyczyną, mogłaby plotkować wśród swoich sąsiadek. Skoro zaś zdecydowała się iść na poszukiwanie męża Dolores i oznajmić mu straszną wiadomość, mu siała przedtem się przekonać o swojem nieszczęściu.
Żałował teraz, że postąpił tak brutalnie z bratową. Powinien był wysłuchać wszystkiego, wyjaśnić całą gorzką prawdę. Największy nawet ból z powodu strasznej pewności, jest łagodniejszy od wiecznego niepokoju.
— Tata!... tata!... — zawołał dźwięczny głosik z pokładu Kwiatu majowego.
Pascualet wołał ojca na kolację. Nie obchodziło go to jednak. Jakże mógł teraz jeść, gdy coś dławiło mu gardło i przygniatało go całego?
Zbliżywszy się ku barce rozmawiał z załogą głosem szorstkim i władczym. Mogli się zabrać do kolacji, on zaś pójdzie do Cabanal i jeżeli zaraz nie wróci, niech śpią do świtu, aż trzeba będzie wyruszyć na morze.
Oddalił się nie spojrzawszy nawet na syna. Jak mara przesuwał się po ciemnym brzegu w prostej linji, natrafiając niekiedy na stare barki, lub na kałuże powstałe po ostatnich burzach.
Uspokoił się teraz, idąc aby się zobaczyć z Rosario. Nie dźwięczały mu w uszach wśród strasznego szumu ostatnie obelżywe słowa, jakie mu rzuciła jego bratowa. Nie wżerały się w jego mózg czarne myśli. Zdawało mu się, że czaszkę ma pustą zupełnie. Piersi nie przygniatał ciężar. Szedł lekko niemal podskakując i nie dotykając ziemi. Czuł jeszcze w gardle jedynie jakby kość dławiącą i smak gorzki jakby po wypiciu w ody morskiej, Szedł aby się dowiedzieć o wszystkiem. Tak, o wszystkiem. Jakże to jednak smutne, że czuje tego potrzebę. Czyż mógł przypuszczać kiedy, że w nocy będzie podążał brzegiem jak szalony, w kierunku domu brata, unikając dróg zwykłych 1 jakby się wstydząc ludzi.
Ach! Umiała mu zadać ranę Rosario! Jakże straszną moc musiały mieć jej słowa, jeżeli zdołały zamienić go w szaleńca!...
Skręcił wbiegłszy niemal w uliczkę zamieszkałą przez ubogich rybaków, zaczynającą się od samego brzegu. Uliczka ta wysadzona karłowatemi drzewami oliwkowemi nie miała innych chodników jak tylko ziemię ubitą. Jedynemi zaś jej zabudowaniami były nędzne chałupki ogrodzone dokoła staremi deskami.
Pchnął tak gwałtownie drzwi mieszkania swego brata, że aż uderzyły o ścianę wewnętrzną. Przy slabem światełku lampki oliwnej ujrzał siedzącą na stołku Rosario z twarzą ukrytą w dłoniach. Jej wygląd rozpaczliwy harmonizował doskonale z tem nędznem wnętrzem izdebki pozbawionej krzeseł i wszelkich ozdób oprócz dwóch oleodruków na ścianie, starej gitary i zniszczonych sieci. W chałupie, jak mówiły sąsiadki, panowały jedynie głód i bijatyki.
Rosario podniósłszy głowę ujrzała w drzwiach krępą postać Proboszcza. Na twarzy jej ukazał się gorzki uśmiech.
— Ach, to ty!...
Oczekiwała go. Nie wątpiła, że przyjdzie. Mógł wejść. Nie miała do niego urazy za to, że tak z nią postąpił na brzegu. Ach! Każdy mógłby się unieść w podobnym wypadku! Sama również nie wierzyła, nie chciała nawet słuchać, gdy po raz pierwszy mówiła jej przyjaciółka o mężu i jego niewierności. Zwymyślała ją, a potem... potem poszła do niej i zaklinała ją na Boga, aby powiedziała jej wszystko, tak jak teraz właśnie on tu przychodzi, mimo, że ją odpędził od siebie na brzegu.
Tak czynią zazwyczaj ci, którzy kochając bardzo dowiedzą się o zdradzie: z początku uniesienie gwałtowne, oburzenie na to co uważają za kłamstwo, potem zaś chęć dowiedzenia się o wszystkem, choćby kosztem największego bólu.
— Ach, Pascualo!... Nieszczęśliwi jesteśmy oboje!
Proboszcz zamknąwszy drzwi za sobą zbliżył się ku Rosario ze skrzyżowanemi na piersiach rękami. Spojrzał na nią nieprzyjaznym wzrokiem tego, którego odarto ze złudzeń.
— Mów... mów! — odezwał się Proboszcz, jak gdyby pragnąc nie przedłużać niepotrzebnej rozmowy. — Mów prawdę!
Nieszczęśliwy chciał usłyszeć całą prawdę. Niecierpliwość jego była groźna. W duchu jednak pragnął, aby minuty były wiekami i aby nigdy nie mógł usłyszeć owej prawdy od Rosario.
Rosario jednak zaczęła już mówić... Czy wystarczy mu sił, aby wysłuchać to wszystko do końca? Czy zdoła znieść ten cios? Sprawia mu przykrość, tak, to prawda, prosi go jednak, aby się na nią nie gniewał za to, co musi mu powiedzieć. Sama także cierpi bardzo i jeżeli mówi cośkolwiek, to tylko dlatego, że nienawidzi teraz Toneta i jego szkaradną bratowę, Proboszczowi zaś jako towarzyszowi niedoli szczerze współczuje.
Dolores go zdradza bynajmniej nie od dnia wczorajszego. Występne te jej stosunki ze szwagrem zaczęły się dość dawno, od samej niemal chwili, gdy Rosario wyszła za mąż za Toneta. Niegodziwa Dolores widząc, że Tonet należy do innej kobiety, zaczęła go bałamucić, aż wreszcie zdradził z nią swoją żonę.
— Udowodnij to... udowodnij! — ryczał Proboszcz patrząc na nią strasznym, piorunującym wzrokiem pożółkłych oczu.
Rosario uśmiechnęła się z wyrazem współczucia. Pragnie dowodów?... Mogli mu je dać w każdej chwili mieszkańcy Cabanal, którzy już przeszło rok wyśmiewają się z tego co się dzieje. Chce usłyszeć całą prawdę? A więc dobrze. Otóż nawet koty i młodzi marynarze, w rozmowie ze sobą nazywali tych, których żony zdradzały, w znak najwyższej pogardy, większymi głupcami niż Proboszcz.
— Do djabła! — ryczał Pascualo, zaciskając pięści i tupiąc nogami.— Rosario... zważaj co mówisz. Jeżeli to nieprawda, zabiję cię!
Zabije ją!... A cóż jej po takiem życiu? Uczyniłby jej łaskę ten, ktoby ją zabił. Jest przecie samotna, bez dzieci, żyje jak zwierzę, umiera prawie z głodu, aby tylko oddać ostatni pieniądz swemu panu i władcy i uniknąć w ten sposób chłosty. Cóż może ją trzymać na tym świecie?
— Spójrz, Pascualo, spójrz!
I odsłoniwszy ramię, pokazała mu na bladem, wychudłem ciele zsiniałe ślady, jak gdyby od szczypców. Ach, gdybyż tylko tyle!... Na całem ciele mogłaby pokazać znaki podobne, skutki pieszczot, jakiemi obdarzał ją mąż, gdy mu wyrzucała jego przestawanie z Dolores. Nawet tegoż jeszcze dnia pozostawił jej sińce przed udaniem się na brzeg, gdzie się miał spotkać ze swoją bratową, aby pomagać w sprzedawaniu ryb, jak gdyby własnej żonie... Jakże się wyśmiewali wszyscy z Proboszcza.
Czy trzeba jeszcze więcej dowodów?... Czemuż Tonet pozostał na lądzie podczas pierwszej wyprawy? Czy tak było źle z ręką, przynajmniej póki Kwiat majowy nie wypłynął z portu? Nazajutrz wszyscy widzieli go już bez oszukańczych bandaży.
I gdy biedny Pascualo na morzu dla zdobycia chleba musiał znosić wszelkie niewygody, prawie nie śpiąc i narażając się na łaskę lub niełaskę fał i wiatru, żona jego, Dolores, drwiła w duchu z niego. Również i Tonet rozkoszując się w ciepłem i wygodnem łóżku jak jego właściciel, śmiał się z głupiego brata. Mówiąc to, bynajmniej nie kłamie; może jej wierzyć bez najmniejszego wahania. Podczas jego nieobecności Tonet wcale nie nocował w domu jak również i dzisiaj nie będzie. Niedawno wyszedł właśnie wziąwszy ze sobą worek z rzeczami i rzucając jej niby przed wyruszeniem w drogę słowa pożegnania.
Ach, Pascualo, Pascualo!... Żona jego i brat nie wątpiąc, że będzie nocował na pokładzie barki teraz może się układali już do snu wygodnie...
— Chryste, Panie — wybąknął Proboszcz strapionym głosem podniósłszy głowę ku niebu, jakgdyby z wyrzutem, że będąc człowiekiem uczciwym, musi doświadczyć podobnego nieszczęścia.
Nie mógł się jednak pogodzić z tą myślą. Mając charakter uczciwy i dobry buntował się w duchu przeciwko tak niesłychanej potworności. Nie miał żadnej podstawy aby nie wierzyć tym przeszywającym serce słowom, mimo to krzyknął groźnie:
— Kłamstwo... kłamstwo!
Rosario się oburzyła. Kłamstwo?... Ślepemu najoczywistsze dowody nic nie pomogą. Czemuż tak się rozkrzyczał? Czy zamierza ją zjeść? Naprawdę, jest godnym politowania kretem, który nie widzi nic więcej prócz swego nosa. Inny na jego miejscu dawnoby już spostrzegł co się dzieje. On zaś tymczasem... ach, co za ślepota! Nawet nie zdaje sobie sprawy, do kogo podobny jest synek Dolores.
Był to cios najokropniejszy. Twarz Proboszcza mimo brunatnej swej opalonej cery pobladła. Zakołysał się ciężko, jakgdyby prawda waliła go z nóg. Oszołomiony wybełkotał:
— Synek!... Pascualet!... A do kogoż mógł być podobny? Mów zaraz, ty, bydlę przeklęte!
Synek był jego. Nikt nie śmiał w to wątpić. Do niego też podobny, do nikogo innego.
Czemuż jednak się śmieje ta piekielnica? Cóż śmiesznego widzi w tem jego twierdzeniu?
Z przerażeniem słuchał tego wszystkiego co mówiła Rosario. Gdyby chłopak był jego synem, byłby podobny do niego, jak on do swego zmarłego ojca, wuja Pascualo. A tymczasem było inaczej. Pascualet był podobny do swego wuja. Miał te same oczy, tę samą figurę, tę samą żywość usposobienia. Ach, biedny Proboszcz! Ślepy baran! Gdyby się przyjrzał lepiej, zobaczyłby, że syn jego jest żywym obrazem Toneta z okresu jego dzieciństwa, gdy był jeszcze u boku matki w traktjerni i wałęsał się jak inne łobuzy na brzegu.
Proboszcz rzeczywiście nie mógł temu zaprzeczyć. Otworzyły mu się oczy. Ujrzał teraz w jasnem świetle świat cały, przedmioty i ludzi, wszystko miało teraz kształty określone, kontury wyraźne. Czuł się jak ślepy, który nagle przejrzał. Tak, to była prawda. Pascualet łudząco przypominał Toneta. Sam nawet nieraz przyglądając się mu, miał wrażenie, że kogoś mu przypomina, nie zdawał sobie jednak z tego wyraźnie sprawy.
Podniósł kurczowo ręce ku piersi, jakgdyby usiłował ją rozedrzeć i wyjąć z niej coś co go paliło. Po chwili uczynił ruch gwałtowny uderzając się w czoło.
Zaklął jęczącym ochrypłym głosem, aż się przeraziła Rosario. Po chwili jęknął ponownie:
— Chryste Najświętszy z Grao!...
Chwiejąc się na nogach jak pijany uczynił kilka kroków i pochyliwszy się upadł całym ciężarem swego ciała aż zadrżała ziemia. Nogi za drgały kurczowo w powietrzu.
Przyszedłszy do przytomności zdał sobie sprawę, że leży na wznak. Jednocześnie uczuł, że coś ciepłego łechce jego policzki, niby przesuwający się po twarzy mały ogrzany płaz.
Otarł twarz ciężkim ruchem ręki. Na dłoni zaczerwieniła się krwawa plama. Doznawał bólu nosa. Zrozumiał, że padając uderzył się twarzą o ziemię, co spowodowało sączenie się krwi.
Rosario klęczała tuż przy nim ocierając mu twarz wilgotną szmatką.
Spojrzawszy na wystraszoną twarz Rosario, Proboszcz przypomniał sobie ostatnie jej słowa. Wzrok jego zapałał gniewem.
Mogłaby mu wcale nie pomagać. Sam potrafi się podnieść. Jest jej bardzo wdzięczny za to co już mu uczyniła. Nie potrzebuje go przepraszać. Jest zadowolony!... Podobne wiadomości bywają niezapomniane. Bardzo dobrze się stało, że nieco krwi upłynęło, inaczej bowiem mógłby kiedyś wyzionąć ducha na środku placu, gdyby nagle dostał ataku apopleksji... Ach, jakże cierpiał!... Ale to nic! Jest już zadowolony! Za długo był dobrym. Zmęczyło go to wreszcie. Czyż musi marnować swe siły, i oddawać uczciwy zarobek rodzinie? A tymczasem nie brak włóczęgów i djablic pragnących zguby rzetelnego człowieka. Ale to nic. To dobrze! Zapamięta sobie Cabanal Proboszcza, tego słynnego głupiego barana.
Wyrzekając i grożąc ochrypłym niewyraźnym głosem otarł wilgotną szmatką obolałą twarz. Ulżyło mu to widocznie.
Skierował się pewnym krokiem z założonemi za pas rękami ku wyjściu. Rosario jednak gwałtownym ruchem zagrodziła mu drogę, jakgdyby w tej chwili wezbrało w jej sercu szalone uczucie dla Toneta. Na twarzy jej malowało się przerażenie, życiu bowiem jej męża mogło grozić niebezpieczeństwo.
Zachęcała teraz Proboszcza by się uspokoił i czekał. Kto wie? A może to rzeczywiście nieprawda, może to jej przywidzenia, plotki ludzkie? Tonet przecież był jego bratem.
Proboszcz jednak uśmiechnął się boleśnie. Teraz już może nic więcej nie mówić. To co powiedziała wystarczy. Serce mu mówi, że tak jest rzeczywiście. Nawet sama trwoga Rosario utwierdza go w tem przekonaniu. Obawiała się o Toneta? A więc go kocha? On również kocha mimo wszystko Dolores i niech się niewiadomo co stanie, nie potrafi chyba już nigdy o niej zapomnieć. Lecz trudno! Rosario oraz wszyscy mieszkańcy Cabanal zobaczą teraz do czego jest zdolny głupi baran.
— Ależ, Pascualo, — błagała Rosario, czepiając się jego rąk, — zaczekaj... Nie teraz... innym razem!
O! wiedział dobrze co to znaczy! Rosario nie wątpiła, że mąż jej znajduje się w danej chwili u boku Dolores. Może być jednak spokojna. Dzisiejszej nocy nic złego się nie stanie. Zresztą nie zabrał ze sobą noża, a przecież nie będzie gryzł zębami niegodziwej pary...
— Z drogi! Tu można się udusić!
I odepchnąwszy gwałtownie bratowę, wybiegł na ulicę.
W pierwszej chwili doznał rozkosznego uczucia, jakgdyby się wydostał z jakiegoś pieca na świeże powietrze, którem mógł teraz dowoli oddychać.
Nic dojrzał żadnej gwiazdki na zasnutem niebie. Mimo swego usposobienia nie omieszkał, jako wytrawny marynarz, zbadać dokładniej stan nieba. Wyczuł zapowiadającą się burzę.
Wnet jednak zapomniał o morzu i niebezpiecznej pogodzie, idąc w ciąż dalej i dalej, bez określonego celu, bezwolnie przebierając nogami i o niczem nie myśląc. Czuł tylko echo swych kroków w pustej, jak się zdawało czaszce.
Był tak nieczuły, jak wówczas, gdy nieprzytomny leżał w chałupie Toneta. Idąc spał zmęczony bólem. Mimo odrętwienia jakiego doznawał przesuwał szybko nogami. Nie zdawał sobie jednak sprawy jak idzie i gdzie idzie.
Jedynem jego wrażeniem było uczucie bolesnego zadowolenia, że może iść wśród ciemności ulicami, na którychby się nie odważył ukazać przy świetle dziennem.
Cisza panująca dokoła była dla niego tem, czem jest samotność zbiega, który się znalazł w pustyni, zdala od ludzi.
Wtem ujrzał opodal przed sobą smugę światła wychodzącego z otwartych drzwi jakiejś traktjerni. Drżąc z przerażenia, jakgdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, zaczął uciekać.
Gdyby go ktośkolwiek teraz zobaczył, umarłby ze wstydu. Pragnąłby uniknąć spotkania n«awet z najprostszym chłopcem do posług. Szukał ciemności i ciszy. Szedł szybkim krokiem nie czując wcale zmęczenia. Lęk go nie opuszczał ani na chwilę zarówno w zamarłych ulicach Cabanal, jak i na brzegu. Do djabła! Jakże się będą śmiać z niego rybacy! O, wszystkie barki znają już nie jedną o nim rozmowę i skrzypiąc również i same się wyśmiewały ze ślepoty właściciela Kwiatu majowego.
Niejednokrotnie już się budził z owego snu, wśród którego błąkał nieumęczenie.
Oprzytomniał na chwilę, gdy się znalazł przed własną barką, to znowuż przed samemi drzwiami swego domu w chwili gdy sięgał już ręką kołatki... Dobrze, że można było jeszcze uciec. Pragnął, póki miał czas, nieco spokoju i ciszy. Chwile zastanowienia przywracały mu poczucie rzeczywistości.
Nie cofnie się, nie! Niech wiedzą wszyscy, do czego jest zdolny! Jednocześnie jednak gdy mówił to sobie, wynajdował przyczyny osłabiające winę Dolores. Bo jakże się wychowała? Przecież była córką rodzoną wuja Paella tego pijaka, który woził rozpustnice z dzielnicy rybackiej, w domu zaś rozmawiał z Dolores w ten sam sposób jak z niemi. Czegóż mogła się nauczyć od swego ojca? Bezeceństw tylko, nic więcej i oto dlaczego jest taką a nie inną. Sam zawinił, żeniąc się przez swoją głupotę z kobietą, która się zmienić przecież nie mogła.
Matka mu dobrze mówiła... Znała ją doskonale i dlatego się oburzała, że córka wuja Paella ma zostać jej synową. Tak, Dolores była złą żoną, to prawda, ale czyż on teraz może wrzeszczeć na całe gardło, skoro sam dobrowolnie się z nią ożenił.
Tembardziej jednak znienawidził Toneta. Tyle hańby przysporzyć swemu bratu! Czyż widział kto kiedy coś podobnie potwornego? Musi zginąć!
Strasznej jednak zapowiedzi jego zemsty przeciwstawił się wnet głos krwi. Brzmiały mu jeszcze w uszach słowa Rosario, że Tonet jest jego bratem. Jakże można zabić swego brata? Jedynie Kain, o którym ksiądz mówił z takiem oburzeniem z ambony w Cabanal, ważył się na podobny krok... A zresztą, czyż Tonet był winien?... Bynajmniej. Sam winien. Widział to teraz bardzo jasno. Przecież ożenił się z narzeczoną biednego Toneta. Dolores i Tonet kochali się przedtem jeszcze gdy on nawet nie myślał o tem, by choć słówkiem napomknąć o ożenieniu się z córką wuja Paella. To było właśnie jego szaleństwo, że chciał mieć za żonę narzeczoną swego brata.
Cierpiał teraz, bo wiedział, że to wszystko musiało się stać. Czyż winni są oboje, że obcując ze sobą jako spokrewnieni, nie spostrzegli się nawet jak się obudziło w nich dawne uczucie?
Zatrzymał się chwilę, jakby oszołomiony ciężarem swej winy, do której się w duchu przyznawał. Otrząsnął się pragnąc zdać sobie sprawę, gdzie się znajduje. Stał na brzegu o kilka kroków zaledwie od traktjerni swej matki.
Widok starej, ponurej barki i ogrodzenia trzcinowego dokoła niej wywołał w nim wspomnienia przeszłości. Ujrzał siebie małym chłopcem gdy dreptał tu po brzegu, nosząc na ręku swego brata, tego kapryśnego djabełka, który mu nie dawał spokoju. Wzrok jego przeszył nawet stare deski barki i dotarł aż do wnętrza komórki. Wydało mu się, że czuje jeszcze ciepło pod kołdrą, którą byli przykryci obaj, on troskliwy opiekun, i tamten, towarzysz jego niedoli, tulący małą swą główkę do jego policzką.
Rosario miała słuszność. To jego brat, a nawet więcej jeszcze, niemal syn, gdyż on częściej się zajmował miłym bębnem, niż matka. Był gotów na wszelkie jego rozkazy, jak przywiązany niewolnik.
I miałżeby go teraz zabić?... Ach, Boże mój, Boże!... Któżby mógł przypuścić nawet coś tak strasznego? Nie, przebaczy mu lepiej. Bądź jak bądź, był przecież chrześcijaninem i wierzył bez zastrzeżeń wszystkiemu, co mówił don Santiago, tak życzliwie usposobiony dla niego.
Cisza panująca na brzegu, ciemność zasłaniająca wszystko, a jednocześnie brak wszelkiej żywej istoty budziły w jego zapamiętałej prostej duszy drzemiącą łagodność i chęć przebaczenia.
Czuł się, jakby się na nowo urodził i zdawało mu się, że to ktoś inny myśli za niego. W cierpieniu umysł jego wysubtelniał.
Nie widział go teraz nikt, prócz Boga, przed którym musi zdać sprawę. A cóż Bogu na tem zależy, czy żona zdradza swego męża, czy też nie? To przecież drobnostka, jedna z marnych spraw robaczków pełzających po ziemi. Więcej zależy Mu na tem, aby człowiek był dobry i nie odpowiadał na niewierność popełnieniem nowej zbrodni.
Proboszcz wracał powoli do Cabanal. Doznał pewnej ulgi. Świeże powietrze przenikało do jego rozpalonej piersi. Jednocześnie osłabł znacznie. Od samego bowiem rana nic nie jadł a prócz tego paliła go twarz.
Gdzieś daleko zegar wybijał godzinę... Druga! Jakże niepostrzeżenie mijał czas! Do rana jeszcze jednak było daleko.
Wszedłszy w jakąś uliczkę usłyszał śpiew chłopięcy. Widocznie jakiś kot szedł już na brzeg. Rozróżnił w ciemnościach jego sylwetkę idącą chodnikiem z dwoma wiosłami pod pachą i zwiniętemi sieciami w rękach. Spotkanie to zwróciło jego myśli w innym kierunku.
Walczyło w nim teraz dwóch ludzi, rozumiał to dobrze. Jeden, zwykły, pracowity, dobry i łatwowierny, kochający swoich najbliższych, drugi zaś, to ów zwierz, którego wyczuwał w chwilach gdy myślał o samej możliwości zdrady, a który teraz wobec zdrady stwierdzonej trząsł się z wściekłości.
W ciemnościach rozległ się szalony ostry śmiech Proboszcza. I któż to mówi o przebaczeniu? Co za głupota! Śmiał się teraz sam z tego głupca, który tak się rozczulił patrząc na traktjernię swej matki. Baran! Tchórz!... Wszystkie te jego szlochania, to tylko dowody jego tchórzostwa, braku odwagi do zemsty. Niech sobie przebacza don Santiago i inni, którzy umieją mówić tak ładnie. On jest marynarzem, silnym jak byk i kto go drażni, do djabła! musi mieć brzuch przebity. Baran! Tchórz!...
I zawstydziwszy się swojej słabości, wyrzucał ją sobie teraz zapamiętałem biciem się w piersi, jakgdyby w ten sposób mógł ukarać łagodność swego charakteru.
Przebaczyć!... Mógłby to jeszcze uczynić, gdyby przebywał w pustyni, ale wśród ludzi, którzy go znali... Przed chwilą szedł chłopak, a niedługo temiż ulicami będą szły setki osób, które widząc go, będą się trącały łokciami i śmiały: „Patrzcie, idzie Pascualo, ten głupi baran“. Ach, lepiej umrzeć, niż myśleć o tem. Matka nie wydała go przecież na świat dlatego, aby się śmiano z niego jak z małpy. Zabije Toneta, Dolores, wymorduje połowę mieszkańców Cabanal, jeżeli będą mu przeszkadzali, a wtedy niech się dzieje, co chce. Czekają go ciężkie roboty, jak innych skazanych za krewkość charakteru, lecz nawet coś gorszego przyjąłby z rezygnacją. Czy umrze na pokładzie swej barki, czy też zawiśnie na szubienicy, tak czy inaczej spadnie na deski... Do djabla! Zobaczą teraz, do czego jest zdolny.
Zaczął biec z rękami na piersi i pochyloną głową, rycząc jakby miał napaść w tej chwili na wroga. Od czasu do czasu uderzał się o rogi ulic, któremi przebiegał. Jakaś wewnętrzna potrzeba zniszczenia zawiodła go aż pod własny próg.
Chwycił ręką za kołatkę i zaczął szarpać nią tak silnie, że aż zaskrzypiały drzwi. Chciał krzyczeć, kląć aby mu otworzono, wyrzucać z ust straszne groźby, które kotłowały mu w czaszce, lecz nie mógł. Czuł, że głowa odrętwiała zupełnie, całe zaś życie koncentrowało się w sile rąk, które zdawało się chciały oderwać kołatkę, i nóg walących w drzwi, tak, że aż pozostawiały na nich ślady gwoździ, któremi było nabite obuwie.
To było mało. Należało uczynić coś więcej by nastraszyć znajdującą się w domu niegodziwą parę. Pochyliwszy się, porwał z ulicy kamień i rzucił nim jak pociskiem w drzwi, aż się dom cały zatrząsł.
Wśród ciszy, która zaległa wnet po owem gwałtownem uderzeniu, Proboszcz usłyszał szmer otwieranych przez sąsiadów okien. Pragnął zemsty, ale nie szyderstw mieszkańców Cabanal.
Zrozumiał śmieszność swej sytuacji, skoro go ujrzą bijącego w drzwi własnego mieszkania, w którem się znajdował ktoś inny. Przerażony możliwością nowych szyderstw uciekł czemprędzej kryjąc się za najbliższy róg ulicy.
Usłyszał szepty i śmiechy, poczem okna znowu się zamknęły i na ulicy zapanowała cisza jak przedtem.
Proboszcz mając wzrok marynarza, przyzwyczajony do ciemności, widział zza rogu drzwi swego domu. Postanowił czekać tu aż do wschodu słońca, gdyby było potrzeba.
Czekał, aż wyjdzie brat... Łotr, nie brat!... A gdy wyjdzie... Jaka szkoda, że nie ma ze sobą noża. Lecz i bez noża zabije. Ściśnie go za gardło, albo roztrzaska mu głowę pierwszym lepszym kamieniem z ulicy. Potem zaś wbiegnie do domu i rozpruje brzuch Dolores nożem kuchennym, albo czemś innem. Zobaczymy! Może czekając tu wymyśli jakieś inne mądrzejsze okrucieństwo.
I stojąc tak za rogiem zastanawiał się nad obraniem rodzaju męczarni; z zadowoleniem przypominał sobie to co kiedykolwiek słyszał o torturach i wnet zastosowywał je w duchu do nikczemnej pary. Z jakążby rozkoszą zapalał stos z ułożonych na brzegu starych barek i przyglądał językom płomieni, powoli ochwytującym kochanków.
Uczuł chłód silny. Po szalonem uniesieniu w jakie wpadł z chwilą spotkania chłopaka, nastąpiło znużenie, zupełny bezwład. Wilgoć przenikała do kości, żołądek zaś kurczył się z głodu. Ach, Boże, Boże! To są właśnie skutki rozczulenia. Jakże się czuje teraz źle!... I dlatego należy zamordować kochanków, albo w przeciwnym razie oni go doprowadzą do śmierci swem postępowaniem.
Dopiero wieczorem dowiedział się o swojem nieszczęściu, a już czuje, że się postarzał i opadł z sił.
Wybiła trzecia. Jakże powoli płynęły godziny! Stał nieruchomo, czując, że odrętwienie opanowywało powoli jego umysł.
Nie planował już strasznych kar, nie myślał o niczem i kilkakrotnie zadawał sobie pytanie, co tu właściwie robi. Cały wysiłek swej woli skupił we wzroku, którego ani na chwilę nie odrywał od drzwi.
Minęło dosyć czasu od chwili, gdy zegar wybił pół do czwartej, gdy Proboszczowi się wydało, że drzwi jego domu zaskrzypiały. I rzeczywiście postać jakaś ukazała się w ciemnych drzwiach i zatrzymawszy się chwilę obejrzała się na prawo i na lewo, aby stwierdzić, czy nikt się nie przytaił na ulicy.
Proboszcz skostniały niemal od wilgoci czekał z zapartym oddechem, drzwi skrzypnęły znowu zamykając się.
Odpowiednia chwila się zbliżała. Wybiegł nagle zza rogu ku zbliżającej się postaci, która jednak spostrzegłszy to i mając dobre nogi odskoczyła w tył i zaczęła szybko uciekać. Sąsiedzi obudzeni przysłuchiwali się leżąc jeszcze w łóżkach szalonemu tupotaniu nóg, od którego drżały cegły chodnika.
Zdyszani pędzili obaj w ciemności. Proboszczowi z jednej strony ułatwiała pościg jasna plama, jakby zawiniątko, które uciekający miał na plecach, z drugiej zaś, mimo wysiłków, czuł, że wkrótce straci ją z oczu, gdyż przestrzeń między biegnącymi coraz bardziej się zwiększała. Nogi marynarza mogły się trzymać mocno podczas burzy, ale nie biec, tembardziej, że były zdrętwiałe niemal z wilgoci. Wiedział też doskonale jak zwinnym i lekkim był brat od dzieciństwa.
Na jednym z zakrętów stracił go z oczu. Możnaby było sądzić, że się mara rozwiała. Nie mógł dojrzeć Toneta w żadnej z rozchodzących się ulic. Wszelki ślad po nim zaginął. Co za nogi ma ten łotr!
Zaczynały już się otwierać niektóre drzwi. Pracowici rybacy wychodzili z domu na brzeg. Proboszcz obawiając się świadków skrył się czemprędzej z widoku.
Pościg był daremny. Proboszcz stracił już nawet wszelką nadzieję zemsty. Skierował się na brzeg drżąc z zimna. Nie mógł skupić ani woli ani myśli, godząc się z losem.
Dokoła barek zaczynał się ruch. Marynarze po przespaniu się chodzili po brzegu z latarenkami w ręku, czyniącemi wrażenie robaczków świętojańskich.
Proboszcz ujrzał światło w traktjerni matki. Roseta uchyliła okiennicę drewnianą, zamykającą z zewnątrz dostęp do lady, poczem senna jeszcze, otuliwszy się szalem, usiadła w głębi. Z pod jedwabnej chusteczki na głowie wyglądały jasne, wijące się loczki. Nos miała zaczerwieniony, był bowiem wczesny chłodny poranek.
Czekała na pierwszych gości. Na ladzie stały już przygotowane szklanki i butelki. Matka spała jeszcze w swojej komórce.
Zanim Pascualo zdał sobie sprawę z tego co czyni, stanął przed ladą...
— Szklaneczkę!
Roseta zamiast mu usłużyć, spojrzała nań wzrokiem przenikającym zdawałoby się do głębi duszy. Proboszcz drgnął... Co za sprytna dziewczyna! Wszystko musiała odgadnąć!... Aby ukryć zmieszanie zawołał brutalnie:
— Cóż to u djabła? Czyś nie słyszała? Chciałem szklaneczkę.
Musiał się ogrzać nieco, przemarzł bowiem strasznie. Zawsze tak trzeźwy pragnął teraz pić aż do odurzenia, pragnął utopić w alkoholu odrętwiałą świadomość.
Wypił... zażądał znowu i znowu!... A gdy tak wychylał odrazu jednym łykiem szklaneczkę jedną po drugiej, siostra wpatrywała się pilnie w jego twarz, jakgdyby czytając na niej wszystko, co się zdarzyło.
Pascualo poczuł się teraz lepiej. Alkohol go wzmocnił. Wydało mu się, że jest już nieco cieplej w powietrzu. Również i po ciele jego rozchodziło się ciepło. Przypominał sobie niemal ze śmiechem ściganie brata, które go tak zmęczyło. Budziło się w nim uczucie dobroci, pragnął kochać świat cały, począwszy od tej dziewczyny, od siostry, która nie przestawała wpatrywać się w niego. Oświadczał to głośno. Roseta była chlubą rodziny, nie tak jak inni, zwłaszcza on, Świnia... O, Roseta tak sprytna, tak potrafi mówić ostrożnie, jak wtedy, gdy szli oboje drogą do Grao. Nie jest też tak szaloną, jak inne, które mogą doprowadzić do śmierci i do zguby!... A jak rozumna! Słusznie powiada, że każdy mężczyzna, to albo łotr, albo głupiec. Oby tak tylko zawsze myślała. Lepiej nienawidzieć mężczyzn niż udawać miłą, jak inne kobiety, które zdradzają ich i gubią.
Proboszcz zapalając się własnemi słowami, wymachiwał rękami i krzyczał tak, iż można go było słyszeć zdaleka. Nagle w komórce Tony ktoś się poruszył gwałtownie i z poza grubej zasłony odezwał się głos pieszczotliwy:
— To ty, Pascualo?
Tak, szedł do swojej barki, by zobaczyć, co tam robią jego ludzie. Matka niech się jeszcze nie zrywa z łóżka. Pogoda nieszczególna.
Zaczynało świtać. Na horyzoncie nad ciemną wstęgą morza ukazywała się inna jaśniejąca bladem niezdecydowaniem światłem. Niebo było zasnute. Na brzegu gęsta mgła otaczała poszczególne przedmioty, tak iż tylko się lekko zaznaczały jako szare plamy.
Proboszcz zażądał jeszcze szklaneczkę, ostatnią. Zanim się jednak oddalił, dotknął rozgrzaną ręką świeżych policzków Rosety.
Do widzenia! Wie już o tem, że jest jedyną dobrą dziewczyną w całem Cabanal. Niech słucha swego brata i nigdy nie wychodzi za mąż.
Zbliżając się do Kwiatu majowego gwizdał obojętnie. Możnaby było sądzić, że jest wesoły i nawet żółtawe oczy na zaczerwienionej od alkoholu twarzy nie zwracały na siebie uwagi.
Na pokładzie barki stał z dziarską miną Tonet, jakby pragnąc się pokazać całemu światu. U nóg jego leżało zawiniątko, to samo, które miał na plecach biegnąc ulicami Cabanal.
— Dzień dobry, Pascualo! — zawołał zwracając się do brata, spiesząc przemówić, aby czemprędzej usunąć od siebie wszelkie obawy.
Cóż to za bezczelny łotr?... Zanim jednak Pascualo mógł mu odpowiedzieć cośkolwiek, doznawszy uczucia wściekłości, jak przedtem, został otoczony przez swoich towarzyszy.
Właściciele barek naradzali się. Zgromadzając się razem nie spuszczali oka z horyzontu.
Pogoda zapowiadała się groźnie i niebezpieczną byłoby rzeczą wypływać na morze. A szkoda! połów bowiem byłby bardzo obfity, tak iż możnaby było ryby chwytać rękami. Droższa jednak własna skóra niż najlepszy interes.
Wszyscy byli tego zdania. Pogoda była brzydka. Należało zostać.
Pascualo jednak sprzeciwił się temu. Zostać? Mogą sobie wszyscy zostawać. On się udaje na morze. Widział niejedną burzę, aby mógł się czegoś obawiać. Mówił to ze stanowczością w głosie, jakgdyby się czuł dotknięty ową propozycją zaniechania wyprawy. Komu brak odwagi niech siedzi w domu. Teraz da się widzieć kto jest mężczyzną.
Obrócił się plecami nie słuchając swych towarzyszy, mających zdanie przeciwne. Pragnął uciec z wybrzeża, zniknąć z oczu tych, którzy wiedząc o wszystkiem co się z nim działo, mogli się wyśmiewać z niego. Na morze!... Już przyprowadzano woły do spuszczania barek na wodę.
Za chwilę Kwiat majowy będzie na falach, Zejśé z barki! Podkładać deski pod barkę! Ciągniemy!
Załoga przyzwyczajona do karności, spełniała wszystkie rozkazy właściciela barki. Wuj Batiste jeden tylko odważył się stawiać opór słowny, powołując się na swe doświadczenie wilka morskiego.
Do djabła! Co za nierozsądek? Gdzie też Proboszcz miał oczy? Czyż nie widział, że się zbliżała burza?
Cicho, stary! Z tej chmury nic innego nie może być jak tylko woda, kto zaś jest do niej przyzwyczajony na morzu, cóż dla niego znaczy ulewa mniejsza lub większa?
Stary jednak w dalszym ciągu się sprzeciwiał. Może woda, a może i wiatr, a wtedy ci, którzy popłyną, niech sobie po raz ostatni zmówią pacierzyk.
Właściciel wtedy odezwał się z niezwykłą surowością w głosie do starego, mimo że go tak zazwyczaj szanował. Wuj Batiste uczyniłby najlepiej, gdyby został w domu, albo pełnił obowiązki zakrystjana w Cabanal. Niemrawi i tchórze zbyteczni są na barce.
Cóż to znowu u djabła?... On miałby być tchórzem? On, który odbywał drogę do Hawany, dwukrotnie zaś nawet uratował się jako rozbitek? Bóg świadkiem (niech przebaczy ten grzech Chrystus Najświętszy z Grao), że gdyby miał o jakieś dwadzieścia lat mniej, za podobną obelgę pchnąłby nożem w brzuch, ażby się wysypały wnętrzności na ziemię. Na morze! Niech djabli wezmą podobne rozkazy! Dobrze mówi przysłowie, że tam, gdzie jest kapitan, musi milczeć marynarz!
I mrucząc ciągle pomógł podłożyć deski dopiero w chwili, gdy Kwiat majowy sięgał już wody. Inna para wołów ciągnęła drugą barkę, starą, wynajętą przez Proboszcza. Po chwili obie barki o rozpiętych wielkich żaglach pruły już fale, oddalając się szybko od brzegu.
Pozostali właściciele barek pełni oburzenia na Proboszcza, chodzili niespokojnie po brzegu, gromadząc się tam i ówdzie i odprowadzając zazdrosnym wzrokiem odpływające barki.
Ten baran oszalał! Niegodziwiec może zrobić na tem interes, oni zaś pozostaną z rękami w kieszeniach, a do tego mogą ich nazwać tchórzami.
Źli byli na Proboszcza, jak gdyby to on pozbawił ich dobrego połowu. Bardziej zazdrośni i odważni zdecydowali się również wyruszyć na morze. Nie byli przecież gorszymi mężczyznami od niego, dlaczegożby nie mogli popłynąć jak on? Barki na wodę!
Postanowienie to było zaraźliwe i poganiacze wołów nie wiedzieli, do której barki mają zaprzęgać je, każdy bowiem z właścicieli pragnął, aby jego barka wypłynęła pierwsza na morze. Wszyscy oszaleli jak Proboszcz. Zdawałoby się, że spieszą w obawie, by nie zabrakło już im ryby w morzu za chwilę.
Kobiety krzyczały ze strachu, widząc swych mężów wypływających na morze z narażeniem się na groźne niebezpieczeństwo i przeklinały Proboszcza, tego barana, który wygubi wszystkich porządnych mieszkańców Cabanal.
Tona nawpół odziana z rozczochranemi, rzadkiemi już i siwiejącemi włosami, biegła również na brzeg. Leżąc jeszcze w łóżku dowiedziała się od przyjaciółek o szaleństwie Proboszcza i chciała odwieść go jeszcze od zamiaru. Barki już jednak były daleko.
— Pascualo! — wołała biedna matka, przykładając ręce do ust tak, aby było głośniej słychać. Syneczku!... Wróć... wróć!
Przekonawszy się jednak, że woła napróżno, zaczęła wyrywać sobie włosy, jęcząc przytem żałośnie.
Matko Najświętsza! Syn jej płynął po śmierć. Mówiło to jej serce. Królowo Niebieska! Wszyscy zginą: obaj synowie i wnuczek. Zdawałoby się, że jakieś przekleństwo ciąży nad jej rodziną. To morze wstrętne pochłonie wszystkich, jak pochłonęło jej męża.
I gdy tak krzyczała jak szalona, inne zaś kobiety dotrzymywały jej towarzystwa, marynarze milczący i posępni, popychani przez egoizm pragnący współzawodniczyć i przez konieczność zarobienia chleba, dla której się ludzie narażają na największe niebezpieczeństwa, brodzili po wodzie, sięgającej im do pasa, wreszcie zaś wszedłszy na pokład rozpinali żagle.
O dziewiątej rano Kwiat majowy płynął już w równej linji z Sagunto na otwarłem morzu w miejscu, które wuj Batiste, jako znawca zamiłowany głębin morskich raczej niż brzegów, określał słowami „między skałą Puig a wodoroślami Murviedro“.
Żadna para barek nie odważyła się wypłynąć tak daleko.
Wszystkie się rozsypały po morzu jak białe podwójne punkciki wzdłuż brzegu od Walencji aż do Cullera.
Niebo było szare, morze zaś fjoletowe i tak ciemne, że wgłębienie między dwiema falami przybierało barwę hebanu. Wicher silny i chłodny szarpał, łopocząc strasznie żaglami.
Kwiat majowy wraz z drugą barką stanowiącą z nim parę płynął szybko, ciągnąc za sobą sieci coraz cięższe i coraz bardziej naciągnięte.
Proboszcz trzymając ster w ręku kierował barką. Czynił to jednak odruchowo nie patrząc wcale na morze, nie spuszczał bowiem niemal wzroku z Toneta, który przez cały czas starał się patrzeć gdzieindziej. Z Toneta przenosił na chwilę wzrok na Pascualeta stojącego przy maszcie, jak gdyby chciał uśmierzyć groźną postawą swej małej figurki buntujące się w tej drugiej jego podróży morze.
Barka się kołysała na falach coraz gwałtowniej, członkowie jednak załogi, przyzwyczajeni do pływania na małych barkach, chodzili dość pewnym krokiem po pokładzie, narażając się w chwili najmniejszej nieuwagi na przewrócenie się i spadnięcie do morza.
Proboszcz spoglądał bezustannie to na jednego to na drugiego pytającym wzrokiem, jakby chcąc ich porównać jaknajdokładniej.
Spokoju jego należało się bać. Był blady, pomimo ciemnej swej cery. O czy zaś miał czerwone po bezsennej nocy. Zagryzał wargi, jakby się obawiał, że nie zdoła powstrzymać wybuchu słów gniewnych, które mu się cisnęły na usta pomrukujące głucho.
Rosario nie mówiła bezpodstawnie... Gdzież on jednak przedtem miał oczy, że nie dostrzegł nigdy tego podobieństwa? Jakże musieli się z niego wyśmiewać! Hańba jego była widoczna: ta sama twarz, te same ruchy. Przypominał sobie teraz takiegoż samego chłopaczka szczupłego i żywego, którego pielęgnował od dzieciństwa na brzegu. Tak, to był syn Toneta; trudno temu zaprzeczyć.
Przekonując się coraz bardziej o swej hańbie, szarpał sobie pierś i rzucał gniewne spojrzenie na morze, na barkę a nawet na marynarzy, którzy ukradkiem i z trwogą śledzili jego ruchy, przypuszczając, że usposabia go tak zła pogoda.
I pocóż miałby pracować tak ciężko? O, nie będzie już więcej utrzymywał tej suki, która przez tak długi czas wystawiała go na pośmiewisko ludzkie. Złudzeniem było życzenie, aby Pascualet został najbogatszym rybakiem w Cabanal! Czyż mógł go obchodzić los chłopca, który nie był jego synem? Nie pozostało mu już nic na tym świecie. Zginie więc, a wraz z nim niech zginie owoc jego pracy.
Z nienawiścią teraz myślał o Kwiecie majowym, do którego, choć był z drzewa, przemawiał tyle razy jak do żywego stworzenia. Niech zginie przedmiot jego złudzeń, których musi się wstydzić.
Gdyby morze chciało spełnić natychmiast jego życzenie, pierwsza lepsza pieniąca się fala zamiast podnosić barkę wysoko, w ciągnęłaby ją raczej w otchłań.
Sieci stawały się coraz cięższe i obie barki, ciągnące za sobą mnóstwo ryb, z trudnością mogły płynąć.
Ze starej barki tworzącej z Kwiatem majowym parę wołano już, iż należało wyciągać sieci.
Proboszcz uśmiechnął się gorzko. A dobrze, niech wyciągają! Nie wszystko jedno, teraz czy później? Załoga Kwiatu majowego chwyciła za górną część sieci i zaczęła ciągnąć z wielkim trudem.
Tonet i inni marynarze mimo wielkiego ciężaru jaki musieli dźwigać, uśmiechali się radośnie. Ależ połów wspaniały! Jakie mnóstwo ryb!
Wuj Batiste niemal się podnosząc na palce nad nosem barki i nie zważając na obryzgujące go krople pieniących się fal, wpatrywał się pilnie we wschodnią część horyzontu, gdzie ołowiane chmury coraz bardziej zaczynały się zbierać, tworząc jedną ciemną masę.
Chciał zwrócić na to uwagę Pascuala, który nie spuszczał tymczasem oku z członków załogi ciągnących sieci. Przypadek zrządził, że Tonet i Pascualet znajdowali się obok siebie, tak iż można było doskonale porównać ich twarze. Podobieństwo uderzające! Wzrok jego nie mylił.
— Pascualo... Pascualo!... — wołał stary drżącym nieco głosem. — Już się zbliża!
I cóż z tego?... Zbliżała się burza, której od samego świtu już się spodziewał wuj Batiste.
Czarna masa nasuwająca się coraz bardziej, jakby pękła na chwilę, przepuszczając przez szparę olśniewające błękitnawe światło błyskawicy. Rozległ się grzmot, niby echo rozdarcia olbrzymiego płótna rozciągniętego na niebie.
Nie wiał tylko jeszcze wiatr wschodni, zionący zniszczeniem i śmiercią w zatoce Walencji. Lecz i to nastąpiło wkrótce.
Kwiat majowy przechylił się na bok, jak gdyby silna jakaś ręka chwyciwszy, miała go za chwilę przewrócić. Fale liznęły pokład, olbrzymi zaś żagiel skąpany częściowo w morzu, załopotał jak ptak skrzydłami w przedśmiertnej agonji.
Przechylenie się, które mogło spowodować zatopienie barki, trwało krótką tylko chwilę. Żagiel rozpięty nie wytrzymał pierwszego natarcia wichru i położył się na wodzie wraz z barką.
Wuj Batiste i Proboszcz czołgając się po pokładzie, pospieszyli się dostać do masztu, aby przeciąć węzeł lin i popuścić żagiel.
Zabieg ten uratował barkę, która wnet się podniosła. Ponieważ jednak nikogo teraz przy sterze nie było, kręciła się na rozszalałych falach to w tę to w ową stronę.
Proboszcz po chwili wrócił do steru. Z trudnością obracał barkę, ciężkie bowiem sieci, które uratowały ją przedtem od przewrócenia się, nie pozwalały nią teraz swobodnie kierować. W pewnej chwili spostrzegł, że druga barka stanowiąca parę z Kwiatem majowym, zaczęła się oddalać, płynąc w kierunku przeciwnym. Załoga jej przecięła liny ciężkich sieci, zdecydowawszy się uciekać jaknajprędzej do Walencji, wiatr bowiem wschodni podnosił straszne fale, wysokie jak mury, wirujące, przepastne, spadające z rykiem podobnym do grzmotu, który się rozlegał nieustannie w przestworach.
Należało aby i Kwiat majowy również poszedł za tym przykładem i uwolniwszy się od sieci skierował się ku Walencji.
Przecięto więc liny i sieci tamujące ruchy Kwiatu majowego, znikły w odmętach. Sternik miał teraz bardziej ułatwione zadanie.
Proboszcz przybrał pogodną uroczystą minę, jak w chwilach doniosłych wydarzeń.
— Wszyscy mają uważać! Uważać co się rozkazuje i słuchać bez najmniejszego oporu!
Żagiel spadł prawie zupełnie na pokład. Reja znajdowała się tak nisko, że można było dotknąć jej ręką. Mimo to jednak barka płynęła ze zdumiewającą szybkością. Fale obryzgiwały pokład, maszt zaś skrzypiał żałośnie.
Nadeszła ostateczna chwila powrotu. Skoro napotkają jedną z tych wysokich fal, spadających całą ścianą jak mury ruin, będą musieli pożegnać się z życiem.
Właściciel barki w pozycji stojącej, nie porzucając steru ani na chwilę, przyglądał się każdej niemal fali, nasuwającej się groźnie. Wśród owych szczytów górskich szukał ruchomej równiny, gdzie mógłby spokojniej nawrócić barkę, bez narażenia się na jej przewrócenie.
Już! I Kwiat majowy obrócił się szybko, zmieniając kierunek wśród piętrzących się fal, tak szczęśliwie i w tak odpowiedniej chwili, że dopiero potem bałwan uderzywszy z tyłu, podniósł go niemal pionowo i przerzucił przez grzbiet na zostawioną przez siebie spokojniejszą przestrzeń.
Członkowie załogi przerażeni tym wstrząsem ze zdumieniem spoglądali na oddalającą się zielonawą ścianę fali.
Ujrzeli, jak się pochyliła, tworząc grotę szmaragdową nad inną barką, która uciekała przed Kwiatem majowym. Rozprysła się jak mina pieniąc się strasznie. A gdy wreszcie natrafiwszy na przeszkodę, znikła zupełnie, zostawiając miejsce wolne dla innych fal nie mniej strasznych, z Kwiatu majowego można było tam dostrzec jedynie wśród piany morskiej część masztu i resztki baryłki.
— Requiescat in pace — mruknął wuj Batiste, przeżegnawszy się i pochyliwszy głowę, tak iż broda dotknęła piersi.
Tonet oraz inni dwaj marynarze, którzy tak często śmieli się ze starego, odruchowo odpowiedzieli amen. Twarze ich były blade i ponure.
— Tata! tata!... — wołał z przerażeniem Pascualet — obróciwszy się ku sterowi, ręką zaś wskazując przód barki.
W chwili dokonywania zmiany kierunku barki towarzysz Pascualeta, drugi kot znajdował się na przedniej części pokładu i nikt z załogi nie spostrzegł nawet w pierwszej chwili, że fala potworna go pochłonęła.
Strach ogarnął teraz wszystkich członków załogi Kwiatu majowego.
Ciemno ołowiane chmury nad horyzontem rozdzierały się od czasu do czasu i zygzakowate żmije lśniące rzucały się do morza, aby ugasić swój żar. Nad ryczącą falującą wodą rozbrzmiewały grzmoty: jedne suche, przeraźliwe, jak wystrzały armatnie atakującej artylerji, odbijające się coraz dalszem echem aż do nieskończoności, inne przeciągłe, świszczące, jak rozdzierana tkanina. Spływające z przestworów w pędzie szalonym źródła wód, zdawało się, miały przyspieszyć wylew morza.
Proboszcz zaczął ganić przerażenie załogi.
Cóż to u licha? Rybacy z Cabanal mogli się czegoś bać? Zdawałoby się, że pierwszy raz dopiero ujrzeli morze. Jakto? Nie znają jeszcze harców wiatru wschodniego? Burza ta wkrótce przeminie, a jeśliby nawet nie przeminęła, cóż pomoże strach? Trzeba mieć odwagę umrzeć na morzu, gdy tak być musi. Dobrze mówi przysłowie: Lepiej sprawić krabom uciechę, niż trudzić na pogrzebie klechę. Więcej odwagi, do djabła! Poprzywiązywać się zaraz! Chwilowo nic na barce nie trzeba robić. Przedewszystkiem należy się uchronić przed zdradliwemi falami!
Wuj Batiste i inni dwaj marynarze uwiązali się dokoła masztu. Pascualeta zaś przywiązał mocno do kółka na tylnej części pokładu Tonet. Sam natomiast widząc, że brat z całym spokojem siedzi przy sterze i ani myśli się uwiązywać, postanowił pójść za jego przykładem. Usiadł więc tylko tak, aby mógł się trzymać rękami za burtę.
Ponure milczenie zapanowało na pokładzie Kwiatu majowego Szalejące morze rozkołysało również znajdujące się w tem miejscu wodorośle i piana przybrała barwę brudno-żółtą. Wodorośle te niejednokrotnie uderzały biednych przemokłych marynarzy tak silnie, że przecinały skórę.
W chwilach, gdy fala podnosiła barkę tak wysoko, iż się zdawało, że leci w powietrzu, Proboszcz dostrzegał na zasnutym mgłą horyzoncie inne barki Cabanal bez żagla, pędzone przez wicher w kierunku portu, do którego wejście teraz było bardziej niebezpieczne niż przebywanie wśród burzy na morzu.
Mąż Dolores zaczął doznawać wyrzutów sumienia. Wydało mu się, że się budzi z ciężkiego snu. Noc spędzona na Ulicach Cabanal, upicie się na brzegu i nierozsądna decyzja wypłynięcia na morze, wszystko to było jakby jakąś straszną marą.
Nędznik szalony! Wstydził się teraz samego siebie. To co uczynił było większą zbrodnią niż zdrada miłosna. Skoro bowiem czuł się zmęczony życiem, mógł sobie uwiesić kamień do szyi i rzucić się do morza ze skały wybrzeża. Lecz jakiem prawem naraził na utratę życia tyle istot ludzkich, zarabiających na chleb? I cóż powiedzą o nim w Cabanal, jeżeli z jego winy połowa rybaków zginie wśród burzy? Wszak w jego oczach pochłonęło morze członków załogi starej barki, stanowiącej parę z Kwiatem majowym. A napewno wiele innych barek również zatonęło. Spojrzał zawstydzony na swoich marynarzy uwiązanych do masztu, chłostanych przez fale, wystawionych na niebezpieczeństwo przez posłuszeństwo dla niego.
Na brata i na Pascualeta nie chciał patrzeć. Gdyby zginęli, zguba nie byłaby wielka. Obudziło się w nim okrucieństwo zemsty. Lecz cóż z innymi? Z innymi dwoma marynarzami, którzy pracowali, by dać utrzymanie starym swym matkom? A z przyjacielem jego ojca, wujem Batiste, który już z tylu niebezpieczeństw zdołał się uratować?
dopełnił zbrodnię narażając ich przez głupi swój upór na śmierć. I patrząc na starego i jego towarzyszy siedzących na mokrym pokładzie, uwiązanych do masztu tak silnie, że aż się wpijały w ciało liny, oszołomionych silnemi uderzeniami fal, nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że sam się znajduje w niebezpieczeństwie. Nie zwracał zupełnie uwagi na fale napastujące go. Będąc cięższym od innych mocniej się trzymał na pokładzie i dlatego zapominał o sobie, myśląc tylko o innych.
Należało ratować siebie i innych. Będzie mógł i na lądzie przecież załatwić swe porachunki z rodziną albo skończyć z swem życiem. Teraz trzeba było dotrzeć do portu z załogą. I tak ciążyło już na jego sumieniu kilka istot: chłopak, który zginął w chwili nawracania Kwiatu majowego oraz załoga tej drugiej barki.
Proboszcz skupił teraz całą swoją uwagę, pragnąc jaknajlepiej pokierować Kwiatem majowym. Nie wiele niepokoiła go sytuacja obecna. Barka była mocna i fale nacierały z tyłu. Bardziej się obawiał wejścia do portu. Tylu już rybaków w tem miejscu w ostatniej swej walce zginęło! W dali za kłębiącemi się bałwanami, ujrzał jakby we mgle z powodu ulewy straszne molo, niby wystający z wody grzbiet wieloryba, przygnanego przez burzę do brzegu. Ach, gdyby mógł to molo ominąć!...
Gdy barka po runięciu na dół wspięła się na inną falę, Proboszcz spojrzał trwożliwie na atakowany przez morze mur skalisty, na którego szczycie mrowiły się czarne punkciki. Byli to mieszkańcy Cabanal, przyglądający się trwożliwie walce staczanej przez rybaków z rozszalałym żywiołem.
Proboszcz zadrżał na myśl o czekającej go również zaciekłej walce. Nie widział już żadnej barki. Niektóre z nich znajdowały się już w porcie, inne niewątpliwie zginęły.
Wśród trwogi zapragnął jakieś ulgi. Zwrócił się więc do Wuja Batiste z zapytaniem co sądził. Wszak znał tak doskonale zatokę.
Stary, jakby obudzony ze snu, potrząsnął głową. Wyraz pogodnej rezygnacji uczynił piękniejszą jego twarz kozła starego. W ciągu niecałej godziny zginą wszyscy wraz z barką. Wejście do portu było niemożliwe. Twierdził to stanowczo, nie widział bowiem jeszcze nigdy w życiu tak szalonej burzy.
Proboszcz jednak czuł się nieustraszonym. Jeżeli nie mogli wejść do portu, w takim razie zostaną na otwartem morzu płynąc z wiatrem.
Wuj Batiste znowu potrząsnął głową z tym samym wyrazem rezygnacji. To również nie uratuje. Burza będzie trwała conajmniej dwa dni i jeżeli nawet barka oprze się falom, to wcześniej czy później będzie musiała się rozbić w Cullera lub u przylądka San Antonio. Lepiej spróbować wejść do portu. Skoro tak czy inaczej śmierć nas nie ominie, przynajmniej umrzyjmy blisko domu, tam gdzie niejeden z naszych przodków już zginął pod bokiem Chrystusa cudownego z Grao.
I wuj Batiste schyliwszy się i rozpiąwszy koszulę na piersi, wydostał krzyż bronzowy zmatowiały od potu i pocałował go pobożnie.
Tymczasem innych to oburzyło. Pod bokiem Chrystusa! Co za obłuda! Tonet szydził śmiejąc się ponuro, inni zaś dwaj marynarze przeklinali strasznie starego. Zdawało się, że rozpacz wobec grożącego im niebezpieczeństwa budziła w nich uczucia bezbożne.
Proboszcz wzruszył tylko ramionami. Był wiernym chrześcijaninem, nawet ksiądz z Cabanal mógłby to śmiało potwierdzić, w tym jednak wypadku nie należało wtrącać Chrystusa, wystarczy jeżeli barka będzie posłuszna szczęśliwemu nagłemu zwrotowi steru.
Bliskość molo dawała się już odczuć Kwiatowi majowemu. Pale biły już nietylko z tyłu, lecz i z przodu, i to jeszcze straszniejsze, wracały bowiem rozwścieczone natrafiwszy na przeszkodę skalistą. Teraz groziły już dwa niebezpieczeństwa, jedno ze strony wichru, drugie zaś ze strony olbrzymiej tamy, zbudowanej przy pomocy rąk ludzkich.
Skrzypiąc boleśnie mimo swej doskonałej budowy, Kwiat majowy z trudem ulegał sterowi. Skakał jak piłka z zadziwiającą szybkością z fali na falę to naprzód, pędzony przez wicher, to znowuż w tył, odrzucany i zatapiany przez pieniące się bałwany odbijające od ściany kamiennej.
Luka była szczelnie zamknięta i dlatego, mimo że fale się przelewały przez pokład, barka mogła w dalszym ciągu kołysać się odważnie na morzu.
Właściciel barki zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że sytuacja jest rozpaczliwa. Oddani byli teraz na łaskę i niełaskę wracających bałwanów. Płynąć z wiatrem dalej było niepodobieństwem; należało albo wejść jaknajprędzej do portu, albo zginąć tuż u jego wejścia.
Widział teraz wyraźnie liczny tłum zgromadzony na szczycie molo. Nawet krzyki pełne przerażenia donosiły się od czasu do czasu do barki.
Ach Boże! Jakże przykro ginąć na oczach przyjaciół, gdy się słyszy tylko ich głosy bezradne! Przeklęte morze!... Nienawistny wiatr wschodni!...
Proboszcz się wściekał ze złości, przeklinając morze i plując na rozszalałe fale, na których barka musiała tańczyć, to podnosząc swój nos tak, iż się znajdowała w pozycji niemal pionowej, to znowuż pogrążając go w pianę. Mąciło się już w głowie od straszliwego kołysania się barki. Niekiedy pół pokładu niemal znajdowało się w wodzie. Maszt się pochylał co chwila to w tę to w ową stronę, kąpiąc swą reję.
Uwaga!... Bałwany niosły już śmierć. Jeden z nich blady, zdradziecki, bez piany i bez szumu natarłszy z tyłu przykrył swą masą cały pokład i wnet przesunął się jakby zagarniająca silna dłoń.
Właściciel uderzony w plecy, zgiął się głową dotykając kolan, nie wypuścił jednak z rąk steru ani się przesunął z desek, do których, jak się zdawało, był przytwierdzony. Fala go ogarnęła w chwili, gdy usłyszał trzask straszny, jakby się barka rozpadała w drobne kawałki. Gdy przeszła błyskawicznie, słyszał w dalszym ciągu jeszcze niby odgłos pocisku zaczepiającego powierzchnię pokładu.
Potężny bałwan zerwawszy liny potoczył z szybkością szaloną baryłkę z wodą druzgocząc wszystko po drodze. Zadrasnąwszy lekko twarz Pascualeta, baryłka się przesunęła pod masztem, do którego byli uwiązani wuj Batiste oraz dwaj marynarze.
Pocisk olbrzymi był równie straszny jak szybki. Krzyk rozdarł powietrze. Proboszcz mimo swej odwagi przysłonił ręką oczy.
Baryłka całym pędem uderzyła młodszego z marynarzy, roztrzaskawszy mu głowę. Po dokonaniu zaś tej zbrodni, zakrwawiona, skoczyła z pokładu, jak uciekający przestępca szukający ratunku w nurtach wodnych.
Głowa zmiażdżona tworzyła jedną zakrwawioną masę, z której fale odrywały za każdym razem kawałki ciała. Stary rybak oraz pozostały marynarz w dalszym ciągu byli związani z poszarpanym trupem, który przy każdem gwałtownem pochyleniu się barki ocierał się o ich tw arze, zostawiając na nich ślady krwi.
Wuj Batiste wołał rozpacznie:
— Boże, co za pełne grozy męczarnie! Czyż kto widział coś podobnego? I czemuż tak surowo doświadczasz ludzi uczciwych?
Głos jego słaby i ochrypły napróżno się wysilał. Zagłuszał go straszny ryk rozszalałej burzy. Stary wołał, aby Proboszcz dał już spokój i opuścił ster, gdyż walka była daremna. Ostatnia chwila już się zbliżyła, zamiast więc przedłużać męczarnie, lepiej pozostawić barkę na łasce losu, a wtedy raz już się roztrzaska o skały na drobne kawałki.
Właściciel barki wcale go jednak nie słuchał. Uwagę jego zwróciło skrzypienie wśród nowego ataku wichru. Zgadując niebezpieczeństwo, nie odrywał oczu od masztu, który mimo, że był bardzo mocny, wyginał się strasznie.
Na szczycie jego drgała jeszcze wiązanka sztucznych ziół i kwiatów, pozostała od chrztu. Huragan szarpnął nią teraz gwałtownie, zrywając. Była to zapowiedź zagłady.
Nie słuchał nawet Pascualeta z okrwawioną twarzą, który przeczuwając katastrofę, wołał przeraźliwie głosem przypominającym beczenie.
— Tata!... tata!...
Niestety! Nie można było już jednak nic zrobić. Proboszcz mógł tylko unikać gwałtownych uderzeń wprowadzając barkę pomiędzy dwie fale i starając się, aby nie została uderzona w bok. Opłynąć jednak molo było niepodobieństwem.
Nieszczęśliwa barka znalazła się nagle na środku przepaści. Dwie lśniące ściany olbrzymie ciemnej w ody zbliżały się szybko naprzeciwko siebie, aby się zderzyć.
Tym razem właściciel barki krzyknął i w tej chwili nastąpiło zderzenie. Barka znalazłszy się w odmętach wodnych, zatrzeszczała strasznie, niby grzmot rozlegający się w przestworach. Gdy zaś z trudem wydobyła się na powierzchnię wody, pokład jej przypominał gładką łódź pontonną. Maszt został złamany u samej nasady i ani drzewa, ani żagla, ani uwiązanych do masztu ludzi już nie było.
Proboszczowi się wydało, że widzi wśród piany oddalającej się fali trup zniekształcony marynarza, obok zaś głowę wuja Batiste, zwróconą twarzą do góry.
Zginęli już napewno.
Chwilę złamania się masztu widziano z molo. Z setek ust wydobył się krzyk przerażenia, gdy Kwiat majowy ukazał się na powierzchni rozszalałych wód bez masztu.
Wszyscy mieszkańcy dzielnicy Borracas znajdowali się na szczycie olbrzymiej ściany zbudowanej z czerwonawych głazów, patrząc z bijącem sercem na zaciekłą walkę marynarzy z bałwanami morskiemi i nie zważając zupełnie, że bałwany te bijąc o molo groziły nieraz im samym.
Od chwili usłyszenia pierw szych grzmotów, tłumy zaczęły się zbiegać na molo, zbliżając się aż ku samej latarni, jak gdyby to mogło pomóc ich krewnym lub przyjaciołom, staczającym walkę ze strasznym żywiołem. Biegły nie zważając na ulewę i silny wicher, szarpiący fałdami spódnic, walący z nóg, świszczący przeraźliwie w uszach. Kobiety okryte szalami, trzymały ręce nad głową, mężczyźni mieli na sobie płaszcze i buty nieprzemakalne. Krzyczeli z przejęcia się wszyscy, przeskakując z głazu na głaz, niekiedy zaś zatrzymując się nagle przed falą przelewającą się aż na drugą stronę molo okrytego całkowicie wilgocią, niby potem.
W miejscu najbardziej wysuniętem w morze, na skałach, o które się rozbijały najstraszniejsze fale, stała Dolores blada, rozczochrana, czepiając się rękami Tony i niemal odchodząc od zmysłów.
Był tam jej synek Pascualet... i inni... Obie kobiety rwały sobie włosy, klnąc straszliwie, to znowuż wzywając ze skrzyżowanemi na piersiach rękami Najświętszą Dziewicę Różańcową lub Cudownego Chrystusa z Grao tak, jakby się znajdowali tuż obok i przyjmowali ich zapewnienia, że dadzą na mszę i zapalą świecę olbrzymią w kościele.
Żona Toneta, przywarłszy piersią do jednego z głazów i otuliwszy się szalem, spoglądała na morze nieruchoma jak sfinks, mimo że fale nie przestawały jej obryzgiwać od stóp do głowy. Tuż przed nią na najwyżej leżącym głazie molo, stała groźna, olbrzymia postać ciotki Picores. Wargi jej pomarszczone trzęsły się gniewnie, pięści zaciśnięte groziły — zwracając się w stronę morza. Śmieszna jej figura miała w sobie coś uroczystego.
— Obłudne morze!... — wołała głosem ochrypłym, wygrażając pięścią.
— Kapryśne jak kobieta! Deszcz smagał strasznie, wiatr zaś kołysał jak trzciną tymi, którzy mieli odwagę odłączyć się od gromady. Ubranie przesiąknięte wodą, którą bryzgało morze i która lała z nieba, przylegało do ciała, wywołując u niektórych kaszel. Wszyscy śledzili pilnie ruchy barek, gnanych w stronę portu przez burzę.
Jakże przeklinano Proboszcza!
Ten głupi baran był winien wszystkiemu. Tylu rybaków podkusił, narażając ich na niebezpieczeństwo! Obyż sam nie uniknął zguby!
Kobiety należące do jego rodziny, opuszczały głowy z upokorzenia jakiego doznawały, słysząc słowa oburzenia od wszystkich.
Skoro która z barek zdołała opłynąć z niezmiernym trudem molo i weszła wreszcie do zatoki portowej, rodziny znajdujących się w niej rybaków oszalałe z radości biegły aż do Grao, aby tam uściskać ich gdy wylądują.
W miarę tego jak wracały barki, zmniejszały się również i tłumy oczekujących przy latarni morskiej.
Wejście do portu stawało się coraz trudniejsze do przebycia. Przez całą godzinę z bijącem sercem przyglądano się trzem barkom, staczającym walkę zażartą z bałwanami, które je pędziły na skały.
Zdołały wreszcie jednak przepłynąć najniebezpieczniejsze miejsce i wszyscy wtedy odetchnęli całą piersią. Jednocześnie na zasnutym horyzoncie zarysowała się barka samotna posuwająca się szybko naprzód, mimo że płynęła prawie bez żagla.
Rybacy, leżący na brzuchach wśród głazów, aby jakniejmniej się narażać na niebezpieczeństwo, które mogło im grozić ze strony gwałtownych fal, spoglądali na siebie ze smutkiem na twarzy. Z tą będzie najgorzej! Nie zdoła wejść do portu! Twierdzili to jako doświadczeni w podobnych walkach. Przybywała za późno.
Wzrok doskonały wytrawnych marynarzy rozpoznał barkę podrzucaną gwałtownie niby do lotu, to znowuż znikającą w nurtach na chwilę. Był to Kwiat majowy.
Matka i żona Proboszcza krzycząc jak szalone, były gotowe nawet się rzucić do morza, a przynajmniej chciałyby się znaleźć na skałach, najbardziej wysuniętych w morze, wyglądających wśród piany, jak głowy pogrążonych w wodzie olbrzymów.
Obie kobiety doznawały teraz współczucia tłumów, przejętych nieszczęściem. Nikt już nie przeklinał Proboszcza. Zapomniano już o jego zaraźliwej lekkomyślności i starano się pocieszać strapione kobiety. Kilku rybaków stanęło nawet przed niemi, aby w ostatniej chwili zasłonić im sobą widok, który, jak przeczuwali, mógł być bardzo smutny.
Około godziny trwało to wyczekiwanie, wystarczające najzupełniej, aby osiwieć. Gdy Kwiat majowy po zderzeniu się dwóch fal ukazał się na powierzchni bez masztu, z pokładem jakby zmiecionym, przerażone tłumy zawołały:
— Już wszystko skończone! Niema ratunku!
Barka już nie ulegała sterowi. Pędziła z szybkością strzały. Pascualo doznał wrażenia, że głazy molo wraz ze znajdującemi się na nich sylwetkami rosły gwałtownie.
Jakże przykro ginąć w chwili, gdy się już widzi swoich przyjaciół i słyszy ich głosy!
Barka jednak przepłynęła szybko obok molo i za chwilę mogła być już daleko. Fale ją niosły w kierunku Nazaret, gdzie tyle już barek nieraz zginęło.
Tonet oszołomiony od uderzeń bałwanów, oprzytomniał mijając molo. Otrząsnął się z rozpaczy. Opanowało go nagle pragnienie życia.
Nie chciał umierać. Będzie walczył z żywiołem póki mu sił starczy. Zresztą jeśli ma zginąć za pół godziny na mieliźnie, lepiej niech fale cisną nim o skały molo. Ale czyż nie był najlepszym pływakiem z pośród wszystkich mieszkańców Cabanal?
Pełzając po pokładzie tak, aby fale nie strąciły go do morza, dostał się do zniszczonych już drzwiczek luki i opuścił się na dół.
Proboszcz śledził jego ruchy z pewną pogardą w oczach. Nie żałował już tego co uczynił. Bóg pozwolił mu uniknąć popełnienia zbrodni. Za chwilę zginie sam wraz z bratem fałszywym. Zdrajczyni zaś, która została na lądzie, niech sobie żyje. Czyż życie już samo nie będzie teraz dla niej męczarnią? Poznał dobrze fałsz życia.
Jedyną prawdą jest śmierć, która nie zdradzi. Nawet morze jest obłudne. Potulne i milczące pozwala rybakom ciągnąć korzyści a nawet im pochlebia i każe wierzyć w bezgraniczną swą dobroć, aż wreszcie tego lub owego dnia wydobywa swe pazury i gubi ufających mu ludzi z pokolenia na pokolenie.
Myślał o wszystkiem naraz, chaotycznie, jak gdyby bliskość śmierci podniecała jego wyobraźnię.
Spojrzawszy na podnoszącego się z otworu barki Toneta, osłupiał ze zdumienia, spostrzegł bowiem w jego ręku pas ratunkowy, podarowany przez matkę, o którym zupełnie zapomniał.
Toneta nie zmieszał wcale piorunujący wzrok brata ani jego pytanie, rzucone głosem ochrypłym.
Co miał czynić? Jakto co? Płynąć. Wszak nadeszła chwila ostatnia. Każdy niech się ratuje jak może. Przecież nie będzie ginął jak szczur w raz z barką, woli raczej się rozbić o skałę.
Proboszcz zaklął strasznie. Nie, brat jego nie opuści barki, nie będzie się ratował sam, umrą razem. Lecz i to nawet nie naprawi zła, które mu wyrządził.
Groza jednak niebezpieczeństwa rozzuchwaliła Toneta. Obudziła się w nim dusza łotra portowego, który na wszystko jest zdolny. Uśmiechnął się dziko i pogardliwie patrząc na brata.
W postawie obu braci było coś straszniejszego niż burza.
— Tata!... tata!... wołał chłopak głosem osłabionym. Przywiązany poruszał się z trudem.
Dopiero wtedy Proboszcz zdał sobie sprawę, że również i Pascualet znajduje się razem z nimi. Ponury i milczący puścił ster. Wydobywszy nóż przeciął w jednej chwili liny, któremi był uwiązany chłopak.
— Pas!... — zwrócił się tonem rozkazującym do brata.
Tonet jednak uczyniwszy ruch pogardliwy, zaczął już wkładać na siebie pas korkowy przez ramię.
— Potworze!
Pascualo uczuł nagłą potrzebę powiedzenia mu wszystkiego choćby nawet w urywanych słowach. Czy myśli w dalszym ciągu, że był ślepy? O, wiedział o wszystkiem. To on właśnie biegł za nim ulicami Cabanal, gdy wyszedł po spędzonej nocy wspólnie z tą... nędznicą, która pozostała teraz na lądzie. Jeżeli go nie zabił, to jedynie dlatego, że mogli zginąć razem na morzu.
Ten chłopak jednak, którego nazywał dawniej swym Pascualetem, nic nie zawinił i nie zasługuje na śmierć. Możliwe, że się utopi, owszem, prawie jest pewne, ale... kto wie?... wszak jest niewinny... może się uratuje. Prędzej, Tonet, pas!... Owoc zdrady i hańby był jego synem. Ojciec zaś, choć sam jest łotrem, powinien wszystko uczynić dla syna.
— Prędzej!... Bo zabiję jak psa!
Tonet uśmiechnąwszy się dziko z całym cynizmem przyznał słuszność Proboszczowi.
Bardzo możliwe, że Pascualet jest jego synem, tak, ale skóra własna jest droższa.
Nie zdołał jednak dokończyć włożenia na siebie pasa. Brat skoczył w jednej chwili do niego i na oślizgłym skrzypiącym pokładzie, atakowanym przez fale, zaczęło się tupanie wśród walki. Tonet upadł wreszcie nawznak.
Brat bowiem pchnął go dwukrotnie nożem w bok, dopełniwszy zemsty, której pragnął od poprzedniego wieczoru.
I odruchowo niemal włożywszy na chłopca pas ratunkowy, porwał go i rzucił ponad sterem, niby worek z piaskiem do wody. Widział jak wypłynął na powierzchnię i skrył się znowu za falą.
Czuł, że i sam musi ulec temuż samemu losowi. Zginie jak zginęli wszyscy z jego rodziny. Znajdą go później i zabiorą na brzeg, jak jego ojca.
Wszystko to, co się stało na nieszczęsnej barce, było dziełem jednej chwili.
Tłumy zgromadzone przy latarni morskiej, śledziły przerażonym wzrokiem ruchy Kwiatu majowego, podobnego teraz raczej do trumny, lub do zabawki skaczącej na falach bez określonego kierunku.
Coraz dalej już słychać było odgłosy grzmotów. Deszcz przestał lać, wicher jednak szalał w dalszym ciągu, podnosząc coraz bardziej fale.
Z molo nie dostrzeżono dramatu, jaki się rozegrał na pokładzie barki. Widziano tylko, jak Proboszcz przerzucił ponad sterem jakiś ciężar, który teraz zbliżał się szybko wśród fal ku skałom, aby się o nie rozbić.
Wnet okrzyk pełen grozy rozdarł powietrze. Kwiat majowy uderzony w bok przez falę olbrzymią, przewrócił się kilem do góry i zakołysawszy się, znikł po chwili zupełnie.
Kobiety się żegnały, otaczając Dolores i Tonę, aby uniemożliwić im zamiar rzucenia się do morza.
Przyglądano się teraz pilniej płynącemu ku skałom przedmiotowi. Rozpoznano chłopaka. Marynarze spostrzegli zdaleka, że miał na sobie pas.
Płynął tak, iż mógł się łatwo rozbić o skały. Matka i babka krzyczały, błagając niewiadomo kogo o ratunek. Czyż się nie znajdzie dusza dobra, któraby chciała uratować dziecko?
Pewien młodzieniec okazał dobrą wolę. Opasawszy się sznurem, którego koniec trzymali jego towarzysze, opuścił się na dół czepiając się skał, o które biły rozszalałe fale.
Kilkakrotnie już małe ciało chłopca uderzyło o wystające skały, poczem zostało wciągnięte z powrotem w straszne odmęty. W reszcie udało się marynarzowi schwycić je w chwili, gdy uderzało o skałę ponownie.
Biedny Pascualet! Ułożony na zabłoconych kamieniach na molo, z twarzą zakrwawioną, zimnemi zsiniałemi członkami, podrapanemi o występy skał, w grubym pasie ratunkowym, przypominał żółwia.
Babka próbowała poruszać rękami jego główkę, aby przywrócić mu życie. Oczy już jednak były zamknięte na wieki. Dolores klęcząc przed małym trupkiem, drapała sobie twarz i wyrywała roztargane piękne swe włosy. Wzrok iskrzących się złotem jej oczu był jakby obłąkany.
Jęk bólu wyrywał się nieustannie z jej piersi.
— Synku mój!... synku!...
Kobiety płakały. Rosario, zdradzona i bezdzietna, wzruszona do głębi serca bólem swej rywalki, jako matki, przebaczyła jej wszystko w tej chwili.
W miejscu najwyższem stała wyprostowana i dumna, pałająca zemstą, nieczuła na żadne bóle, babcia Picores. Spódnica jej powiewająca jak sztandar, chłostała nieustannie jej nogi.
Nie wygrażała już pięściami w stronę morza. Odwróciła się od niego z pogardą. Groźby zaś swoje skierowała na ląd ku wieży Miguelete, która się wznosiła wysoko ponad masą dachów miasta.
Tam raczej znajdował się wróg, właściwy sprawca nieszczęścia. I pięść czarownicy wybrzeża, nabrzmiała i olbrzymia, wygrażała miastu, gdy tymczasem jej usta wylewały straszne przekleństwa.
— Niechże się teraz potargują te nikczemne paniusie! Co? Jeszcze ryba za droga?... Dziesięć razy tyle powinna kosztować!