Kwiatek (Dygasiński, 1895)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Kwiatek“ |
Podtytuł | Nienaturalna historja psa |
Pochodzenie | Wywczasy Młynowskie |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Powróciwszy na swoje śmieci, pies był bardzo chory i smutny, muchy rojami obsiadły na ranach, drażniły. Nie wiedział, co wprzód lizać: rozpłatane udo, nadwerężony ogon, czy bok, z którego wyłaziło żebro. Leżał w barłogu pod stajnią, jak ostatni nędzarz, a nikt na biedaka nie zwracał uwagi w tej niedoli, nikt mu nie okazywał najmniejszego współczucia. Gospodyni spoglądała nań nawet z niejakiem niedowierzaniem, gdyż jedna z kumoszek powiedziała, że „kto wie, czy Kwiatka nie pokąsał pies wściekły“...
— Słuchaj-no, Bartek — mówiła Sucharowa do męża — żeby przypadkiem jakiego nieszczęścia w domu nie było... Jeszcze się bydło powścieka, albo co...
W odpowiedzi na to, chłop kazał parobkowi wziąć psa na powróz i wymoczyć w rzece. Potem Kwiatek znowu legł w barłogu pod stajnią i chorował obłożnie; rany się jątrzyły, siły upadały.
Właśnie podczas owej choroby psa spotkało Suchara to, czego się oddawna i bardzo obawiał. Pewnej nocy wtargnęli do zagrody złodzieje, wysadzili drzwi od chlewika i uprowadzili dwa piękne wieprzki, za które chłop spodziewał się zagarnąć kilkadziesiąt rubli.
Kwiatek zapewne słyszał tej nocy kroki ludzkie na podwórku i szmery około chlewika; ale czyż on się mógł podźwignąć ze swojego legła, czyż mógł choćby tylko udawać czujnego stróża?
Nazajutrz rano różni ludzie ze wsi uważali sobie za obowiązek wstępować do chałupy Suchara, oglądać wywalone drzwi chlewika i dowiadywać się wszelkich szczegółów kradzieży. Każdy zaś z takich przychodniów wydawał jak najniekorzystniejsze sądy o psie, który nocował na podwórku i na kradzież pozwolił. „Zabić, powiesić, utopić!“ — wyrokowano na wszystkie strony.
Chociaż sprawdzono, że złodzieje ukradli Sucharowi tylko dwa wieprzki, baby jednakże rozgłaszały po wsi zupełnie co innego. Jedne opowiadały, że skradziono pięć świń i jałówkę, inne, że — jedyną tylko świnkę i parę koni z wozem. A każda dodawała: „Pies zaś, moiściewy, leżał i patrzał na to wszystko, pozwolił, sobaka, na ludzką krzywdę!“
Dziwiono się powszechnie, iż Suchar, człowiek zamożny, potrzebujący szczególnej opieki przeciw złodziejom, trzyma przy swej chałupie psa tak obojętnego na dobro gospodarskie. Sołtyska, która z mężem często przesiadywała w karczmie, przypuszczała, że Kwiatek niezawodnie dał się przekupić złodziejom i nie szczekał, ponieważ dostał kawałek chleba.
Słysząc takie sądy rodzicielskie, różni swawolni chłopcy wpadli z biczami na podwórko i chłostali chorego Kwiatka, lub zza płotu rzucali nań kamieniami.
Ta opinja ogółu oddziaływała na chłopa i jego żonę. Gdzie się tylko ruszyła Sucharowa, litowano się nad nią, jako nad okradzioną, a jednocześnie złorzeczono Kwiatkowi. Ona z kolei podburzała męża, mówiąc:
— Oho, skoro ci wyprowadzili wieprzki, to pewnikiem pomyślą o koniach, krowach i o całym dobytku w komorze! Zabiorą wszystko, zabiorą, jak Bóg na niebie!... A cóż na to poradzić? Juści stróża przy domu trzeba mieć innego! Oj, ten Kwiatek psia-jucha, ten darmozjad, do niczego!
Suchar, już tak opanowany przez obawę złodziejów, nie sypiał teraz po nocach, nieustannie budził to żonę, to parobka, krótko mówiąc, sam spełniał obowiązki psa domowego. Kwiatek nigdy nie miał osobliwych łask u swoich państwa, a teraz nietylko, że je stracił do szczętu, ale stał się przedmiotem nienawiści. Baba powiadała, że jej pies obmierzł i patrzeć na niego nie może. Już się z ran trochę wylizał, raz, drugi zajrzał do izby, dręczony strasznym głodem. Z ożogiem skoczyła do niego gospodyni jak jędza, wykrzykując:
— Co, ciebie, zatracony, miałabym jeszcze karmić?...
I wygoniła go na drogę. Gdy go jeszcze gospodarz kopnął potężnie i dotkliwie uraził w jakąś niezagojoną ranę, gdy parobek przeciągnął po grzbiecie ciętym biczem, wtedy już tam nie było co robić w owej chałupie.
Zabrał się Kwiatek i poszedł. Gdzież się tu udać? Jedynym otwartym domem na wsi jest karczma; do karczmy przeto pies podążył i tam się zatrzymał; patrzał, jak ludzie jedzą, piją, gwarzą. Może mu się to i spodobało, gdyż przy karczmie pozostał.
Nikt tutaj na niego nie zwracał uwagi, mógł sobie leżeć w stajni, przed karczmą, a nawet w szynkowni: był bez pana, swobodę miał całkowitą. Ale też nikt nie myślał o jego sposobie do życia.
W karczmie ciągły rozgardjasz, coraz to ktoś zajeżdża, popasa, wyjeżdża. Jedni ludzie wchodzą, inni wychodzą, drzwi prawie się nie zamykają. Pijacy pośpiewują, przytupują, czasem krzyczą, jak opętani, albo się biją. Jakaż tu rola psa być może? Oto merdać przed każdym człowiekiem ogonem, dawać do zrozumienia, że mu się dobrze życzy, a niezawodnie od czasu do czasu natrafi się na jaką wspaniałomyślną duszę, która rzuci kawałek chleba. I to nieźle, że karczmarz handlował mięsem: bił krowy, cielęta; nie bez tego, aby głodny pies czegoś tam nie oberwał — kostka, flaczek, krew bydlęca. Zresztą, jeżeli już gdzie, to około karczmy można się spodziewać kości, których ogryzanie niewiele wprawdzie daje pożywienia, stanowi jednak nadzwyczajnie przyjemny sposób zabicia czasu. Czasem się spotykało pod karczmą małe dziecko, zostawione tu z kawałkiem chleba przez rodziców, używających w szynku: takiemu malcowi można bezkarnie chleb odebrać. Innym razem znowu, gdy się chłop w karczmie zabałamucił, nie szkodziło furę jego splądrować, zwłaszcza gdy wracał z jarmarku. A czy to śpiącemu w stajni pod furą trudno wyciągnąć z kieszeni jaki zapasik? W ogóle pies nasz nie miał stałego sposobu do życia. Gdy się jako tako odżywił, wchodził nieraz do szynkowni, rozkładał się na samym środku brudnej izby i wypoczywał. Widywali go wszyscy w tem położeniu, zapomnieli, że był kiedyś psem w służbie Suchara, i mówili o nim z pewną względnością, jako o „psie karczmarskim“.
Miał teraz w sobie Kwiatek nieco, że tak powiem, publicznego charakteru: do nikogo nie należał, nikomu nie służył, a ogół go żywił — coś w rodzaju synekury przy instytucji finansowej. Nietylko nie miał obowiązku alarmowania ludzi obdartych, ale owszem, korzystniej było dla niego, jak i dla szynku, jeżeli takim bakę świecił: biedny najprędzej da jałmużnę i najchętniej się upija.
Pies zdawał się gruntownie pojmować istotę swojego bytu. Wszelkie łoskoty, zgiełki, turkoty, które między wiejskiemi psami wywoływały istną burzę zawziętego ujadania, nic a nic teraz nie obchodziły Kwiatka. W karczmie gościli zapewne nieraz i złodzieje i rozbójnicy; ale szynkarz nie pytał o legitymację nikogo, kto używał a płacił. Rzecz godna uwagi, że szynkarz Szmul, który psa nie wychował, ani nie kupił, nie karmił i wcale o niego nie dbał, odzywał się o Kwiatku wobec ludzi: „mój pies“. Widać, iż posiadanie psa pochlebiało próżności Szmula. Także Szmulowa i jej dzieci mawiały: „nasz pies“. Dziewka karczemna pozwalała sobie nawet często gęsto miotłą bić Kwiatka, przyczem utyskiwała:
— Po co zaś takiego wałkonia przy karczmie trzymać...
W ogóle atoli bierność i niewymaganie niczego od nikogo zrobiły psu opinję dobrego, spokojnego zwierzęcia. Nie przynosił on wprawdzie żadnego pożytku, ale jakoś tak harmonijnie dopełniał grona istot, związanych losami swemi z karczmą, że był tu prawie potrzebny — niby ornament, niby przedmiot ostentacji.
Zdarzył się jednakże wypadek, z powodu którego Kwiatek znowu się naraził niektórym ludziom. I teraz także przyczyną była trzoda chlewna. Nierogacizny owej nie chowano przy karczmie, ponieważ szynkarz był żydem i stary zakon zabraniał mu stosunków ze zwierzętami nieczystemi. Ale że zwierząt nieczystych nikt we wsi nie pilnował, przeto z całą swobodą chadzały one pod żydowską karczmę. Korciło to nieraz Szmula, jednak przezwyciężał w sobie wstręt religijny, aby się nie narażać publiczności. Jednego razu Kwiatek, czy to z pobudek osobistych, czy może cichaczem podniecony przez szynkarza, rzucił się na takiego błędnego nieczystego czworonoga, chwycił go za ogon i dopóty ciągnął, gryzł, póki ogon w zębach nie został.
Wnet potem właścicielka okaleczonego zwierzęcia wpadła do szynku z nadzwyczajnym krzykiem i zwymyślała Szmula od „niechrztów, parchów“. Ponieważ w tym razie chodziło o gospodarską świnię, ponieważ jej oszpecenie i kalectwo baba zwalała na żyda głównie, przeto obecni w karczmie chłopi uważali sobie za chrześcjański obowiązek stanąć po stronie gospodyni i namawiać ją, aby skargę wniosła do kancelarji gminnej. Szynkarz całą winę składał na Kwiatka, chociaż potajemnie sympatyzował z nim, jako ze zwierzęciem, mającem wstręt do istot nieczystych. Wezwany do urzędu gminnego, Szmul dowodził, że pies wcale do niego nie należy; świadkowie atoli natychmiast zeznali, że żyd niejednokrotnie się wyrażał „mój pies“. Urząd gminny niedługo się namyślał, ile ocenić ogon taki, i skazał szynkarza na zapłacenie babie jednego rubla.
Kara owa wpłynęła w sposób szczególny na zachowywanie się Szmula względem Kwiatka. Ponieważ żyd wydał już na psa pieniądze, przeto wyraziście kładł teraz na nim rękę jako na niezaprzeczalnej własności. Odtąd przy każdej rzezi bydlęcia skrupulatnie pamiętał o Kwiatku, a dziewce chrześcjance zalecał, aby się z psem dzieliła swemi trefnemi obiadami. Może on i myślał, że Kwiatek w danej chwili będzie stanowił przedmiot handlu?...
Gdy raz służąca miotłą obiła psa i za drzwi go wypędzała, Szmul ją napomniał w te słowa:
— Słuchaj no, ty głupia Kaśka, co ty masz za prawo bić mojego psa?
— Jaki on tam wasz? — odrzekła dziewka ze śmiechem. — Widział kto kiedy, żeby żyd psa trzymał?... Kiedy mówicie, że wasz, powiedzcie jak mu na imię?
Istotnie, żyd nie wiedział, jak psu na imię, i nazwał go teraz Świniarzem na pamiątkę głośnego zdarzenia. Ale chłopi z powodu tego imienia pozwalali sobie drwić z psa i żyda, a przeto nazwa poszła w niepamięć.
W karczmie wypadki szybko po sobie następują. Jednego dnia o zmierzchu przybiegł do szynku za swoją gospodynią pies Duda; czuł, że jest nie na swoich śmieciach, więc stchórzył i w ucieczce schronił się do owego przybytku, gdzie za przepierzeniem stał szynkwas, drewnianą kratą odgrodzony od reszty karczmy, na wypadek awantury. Z nieprzyjacielem podążył Kwiatek i wnet spostrzegł, że Duda wciska się pod stołek, na którym siedział Szmul, spokojnie kurząc fajkę.
Dwa wielkie, silne psy w gwałtownem zwarciu się z sobą wysadziły szynkarza z siedzenia, tak, iż głową padł w stojącą obok opałkę z jajami, podczas gdy stołek i pies zwaliły mu się na nogi. Duda bowiem w rozmachu trwożliwej ucieczki wpakował się niefortunnie między nogi i, skubany z tyłu przez Kwiatka, z jarzmem stołka na grzbiecie, wił się jak szalony, tłamsząc żyda, głową w jajach pogrążonego. Gwałt nie dający się opisać! Zażarte chrapliwe głosy rozjuszonych psów, rozpaczliwy krzyk szynkarza, pływającego w jajecznicy, przytem stuk, łomot... Dziewka karczemna wpadła więc za szynkwas z garnkiem wody, a nie mogąc wśród zamieszania w ciemnym kącie odróżnić psów od żyda, lunęła wodą w opałkę i zwiększyła ilość jajecznicy. Jak oparzony i ze stołkiem na grzbiecie wyrwał się teraz Duda z tej łaźni, co tchu uchodząc do chałupy. Szmul, drżący ze strachu, kapiący jajecznicą, wydobył się wreszcie na wierzch, obmył i po niejakim czasie przyszedł do siebie.
Nie mógł on jednak nigdy zapomnieć ani o swem przerażeniu, ani o stracie poniesionej w jajach. To też niechętnie już spoglądał na Kwiatka, wzdychał widząc go i żałośnie pomrukiwał sam do siebie... „Aj waj, moje jaja!“ I znowu w karczmie potoczyło się życie zwykłym trybem, a chociaż się zdarzyły ludziom różne przypadki, pies nie miał w nich żadnego udziału. Czy się kto upił, czy nie upił, było mu wszystko jedno.
Od niejakiego czasu codziennym gościem Szmula był sołtys, chłop zamożny, którego, jak powiadano, tak urzekła jedna baba, to jest „zadała mu coś na picie“, że w sześćdziesiątym roku życia uczuł nieprzezwyciężoną, bo nadprzyrodzoną pokusę do gorzałki. Konieczność ta sprawiała, iż chłop przychodził do karczmy codziennie wieczorem, a wychodził po północy. Pijał tylko trzy półkwaterki: jeden czystej, drugi z pieprzem, trzeci z gałganem; ale i tak się zrzynał. Miał zwyczaj, iż po pijanemu, gdy nikogo z ludzi w karczmie nie było, prawił perory Kwiatkowi, kiwając się nad nim. „Ty, psia-mać — mówił — nie powinieneś się wylegiwać w karczmie, jeno wartować na podwórzu, boś pies!“. Czasem się nawet niecierpliwił, kopnął Kwiatka, albo Szmulowi za psa naklął. Tak pies, jak i żyd nie brali do serca wymyślań i obelg sołtysa, z urzędu przywykłego do łajania wszystkich.
Atoli jednego razu sołtys był dopiero po drugim, miał humor wyborny i zachciało mu się figlów z otyłą Kaśką, która tam właśnie była, a lubiła do chłopów szczerzyć zęby. Poczęli się gzić, jak to mówią: Kaśka uciekała niby to, sołtys ją gonił: „Ej, chycę, psia paro!“... Inne baby śmiały się na całe gardło, a te, które Kaśce zazdrościły powodzenia, mówiły: „Moi ludzie, staruch taki i Boga obraża! A ta klempa, zamiast go przez łeb zdzielić, precz kusi!“ Naraz Kaśka myk z pod ręki swego prześladowcy i z chichotem wpadła na leżącego Kwiatka, wali się nań, przytłacza go niemałym ciężarem, a na Kaśkę w tejże chwili pada sołtys który przez tę kupkę fiknął kozła i tak uderzył łbem o podłogę, że sobie chrząstkę w nosie przetrącił. Polała się siurczkiem krew ludzka i wszystkie baby wydały okrzyk przerażenia, współczucia; „Ooooo!“ — Biegną, tamują krew; jedna baba wlała mu za kark z garniec wody; druga łeb zmywa, trzecia, klnąc Kaśkę za zbytki, pcha sołtysowi w dziurki nosa ośrodkę chleba z pajęczyną. Kichnął, ośrodka z nosa wypadła, a krew jeszcze lepiej płynie; całą podłogę w karczmie zalał, jakby wieprza zabili. Nadbiegła sołtyska, pyta, jak, co; któraś jej podszepnęła, że to zrobiły figle z Kaśką; więc sołtyska zaraz Kaśkę w gębę trzask, trzask, i zerwała jej chustkę ze łba, rzuciła, pod komin. Szmul zaciera ręce, powiada do swojej Sury: „Uni dziś dużo wypiją!“...
Spojrzy ktoś, a tu Kwiatek krew sołtysowską zlizuje. To ludożerstwo psie oburzyło już teraz każdego. Jak baby wrzasną, tak pies natychmiast pod ławę i tam się położył. Dopiero wszyscy na żyda, że trzyma psa, który krew chrześcjańskiego człowieka chlipie.
— Kto to widział, żeby takiego hycla przy karczmie trzymać! — wykrzykiwała jedna z bab. — Toć on ten sam, co to świnkom ogony odgryza! — zawołała druga. — Żadnego bezpieczeństwa nie będzie, póki tu taką psia-juchę będą chowali! — powiedziała ze zgorszeniem trzecia, wyprowadzając swój wniosek z łakomstwa Kwiatka na krew ludzką i świńskie ogony.
Szmul uważał sobie za święty obowiązek karczmarza dać zadosyćuczynienie oburzeniu swoich gości, tembardziej, że i jego drażniła zupełna obojętność i brak skruchy u psa, który się dopuścił już tylu kryminalnych przestępstw, a teraz, jakby nigdy nic, leżał oto spokojnie pod ławą i tylko się oblizywał.
— Myślicie, że ja mało przez niego straciłem, przez tego gałgana! — zawołał Szmul z niejaką chełpliwością i wystąpił z zaszynkwasu, co było dowodem jakiegoś nadzwyczajnego zamiaru. Jakoż żyd się zawinął, pochwycił stojący przy kominku ożóg i, uzbrojony tym orężem, zaczął szturchać psa pod ławą. Sprawiło to jak najlepszy skutek, gdyż opinja publiczna, przed chwilą jeszcze zwrócona przeciw żydowi, była teraz po jego stronie. Kwiatek, poszturchany parę razy ożogiem, ustąpił z miejsca i sunąc pod ławą, przeszedł na drugi jej koniec, gdzie znowu legł spokojnie.
— A bijcież tę juchę, Szmulu — krzyknęły chórem baby, pragnące jak najprędzej usłyszeć psa, skomlącego z bólu.
Szynkarz rad, że tanim kosztem jest bohaterem, mszczącym się za krzywdy ludzkości, rzeźwo poskoczył i począł psa żgać ożogiem. Czy Kwiatek miał w sobie poczucie sprawiedliwości, to jest świadomość swej niewinności, czy go tylko drażniło to, że mu natrętnie zakłócają spoczynek, dosyć, iż stracił cierpliwość, wyskoczył zły zpod ławy, pochwycił Szmula zębami za chałat i urwał całą połę, poczem wyniósł się z izby. Krzyk zgorszenia i oburzenia wydały baby, a przerażony żyd zzieleniał i ożóg z rąk wypuścił. Ale przyszedł do siebie, bo psa już w izbie nie było. Z tego powodu wylęgło się w duszy Szmula postanowienie zemsty; i Kwiatek, wydany na pastwę chłopstwu, byłby niezawodnie zginął pod ciosami kijów, kamieni, cepów, gdyby w duszy żyda nad namiętnością zemsty nie górowało jeszcze silniejsze uczucie — chciwość zysku.