<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Kwiatek
Podtytuł Nienaturalna historja psa
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.
Jak się zdobywa życiowe doświadczenie.

Było już lato. Kwiatek liczył przeszło rok życia i poczęła się w nim odzywać żyłka myśliwska. Węch ciągnął go po za chałupę, w pole, skąd zalatywały jakieś wonie, budzące u psa tego namiętność tropienia i ścigania dzikich zwierząt. Z nosem i oczyma, zwróconemi ku lasowi, często długo wystawał za chatą, jak gdyby zamyślony, odczuwający w sobie powołanie do innego zawodu. Może miał chęć puścić się i biedz daleko, prosto przed siebie, do lasu czerniejącego na skraju widnokręgu. Może mu się nieraz zawyć chciało w chwilach takiej potrzeby, czy tęsknoty za innem życiem. Atoli gnębiła go i przykuwała do miejsca inna siła — wola nieubłaganego gospodarza, rygor i mores domowej niewoli.
On tylko w snach mógł zadosyć czynić tym upodobaniom swoim. To też we śnie nieraz z głębi jego piersi odzywały się namiętne, chociaż przytłumione okrzyki bojowe. Zapewne mu się przyśniwały ogromne stare bory, knieje nieprzebyte, przez które pędził za wysmukłym zwierzem z rozłożystemi rogami, czy za potworem, zbrojnym w straszliwe kły białe. Rozkosznie mu się musiało robić, jeżeli w marzeniu takiem poczuł między zębami kawałek żywego mięsa, a na języku i podniebieniu — krew ciepłą. Suchar, wystając niekiedy przed chatą, widział, że trzoda chlewna ryje na łączce, na polu lub w sadzie; przywoływał wtedy psa, pokazywał mu palcem szkodników i donośnym głosem wydawał polecenie:
— Kwiatek, huzia świnie! Huzia!
Pies widocznie uważał spełnienie tego rozkazu jako najmilszy ze swoich psich obowiązków, albowiem na dany rozkaz puszczał się całym pędem, wpadał z zapałem pomiędzy świnie, chwytał pierwszą lepszą za ucho, szarpał, kaleczył. Żeby choć na tem jednem mógł swobodnie i bezpiecznie używać! Jednego razu za świniami ujęła się gospodyni, pochwyciła stajenne widły, skoczyła do psa jak jędza i biła, wykrzykując ze złością:
— Wara ci od świń, psia duszo, wara!
Otóż, co się podobało chłopu, tego nie lubiła widać baba. Trudno wyżyć wśród takich sprzeczności, a wyżyć trzeba — niema rady.
Sucharowa zdawała się wymagać od Kwiatka pokory, potulności, pochlebstwa, w ogóle galanterji, na jaką pies zdobyć jest się w stanie.
Suchar znowu, pełen obaw przed złodziejami, pragnął, żeby pies okazywał na podwórku dużo buty i przedstawiał się wobec ludzi obcych jako nadzwyczajnie zły, zuchwały. Nieraz w nocy wyłaził chłop i podjurzał Kwiatka do zajadłego szczekania, chociaż nie było żadnej przyczyny.
Pies, jak mógł, usiłował dogadzać każdemu, a i tak rzadko kiedy widział na ustach swego pana uśmiech zadowolenia; jeszcze mniej często obdarzała go gospodyni jakim ochłapem, stanowiącym rodzaj gratyfikacji.
Takie zachowywanie się ludzi musiało nieuchronnie wyrabiać w zwierzęciu obłudę. Możnaby powiedzieć, że Kwiatek był z tego powodu innym psem prywatnie, a innym oficjalnie. Częstokroć na boku, po za oczyma obojga Sucharów, pogonił sobie za kurą, a gdy ją pochwycił, naskubał z niej tyle pierza, że ledwie to mógł wypluć. Innym razem uciął porządnie prosiaka, wałęsającego się po podwórku, aż biedactwo z bólu na gwałt zakwiczało. Ze starą kocicą to już teraz stale pozostawał na stopie wojennej: czy się spotkali w dzień, czy w nocy, zaraz gonitwa, walka — byle tylko gospodyni nie widziała.
Co się tyczy wystąpień publicznych, pies odgadywał życzenia Suchara i rozumiał, że obowiązkiem jego jest szczekać, napadać zuchwale na różnych włóczęgów, żebraków, żydów-handlarzy, którzy wchodzili na podwórko. Chłop wszystkich takich nazywał oberwusami i podejrzywał, że przepatrują za dnia, gdzie co jest, aby w nocy ukraść.
Jednakże Kwiatek tylko w obecności gospodarza rzucał się z namiętnością na owych oberwusów; w innych razach zdawał się dosyć lekceważyć tę stronę swojej działalności. Juścić szczekał na widok człowieka obcego ale zupełnie tak, jakby za pańszczyznę: byle odszczekać swoje. Bardzo być może, iż dostawszy parę razy kijem po łbie od jednego, drugiego dziada, wcale już nie miał chęci na szwank się narażać.
A zrobił się z niego pies bardzo okazały — budowa atletyczna, głos potężny, basowy. W ciche, spokojne noce szczekanie jego dawało się słyszeć we wsiach sąsiednich, a zawsze ono panowało nad ujadaniem pospolitych kundlów miejscowych. Niejeden dziad, widząc zdaleka leżące przed chatą ogromne ciało Kwiatka, stronił od Sucharowego podwórka i z torbami cichaczem przemykał się po drodze około płotu, rad, że go smok taki nie spostrzegł. Chłopu to pochlebiało, iż pies jego wyróżnia się postawą i głosem od innych psów wiejskich i nieraz mówił:
— Żeby tylko psiajucha miał więcej ciętości w sobie, to rychtyk pies gospodarski!
Z różnemi psami we wsi Kwiatek pozostawał nie w najlepszych stosunkach: ani z jednym nie żył na stopie przyjacielskiej poufałości. Psy te uważały go coś jakby nie swojaka, a niektóre miały do niego osobistą urazę. Niejakiego Motyla poturbował był raz Kwiatek ciężko w Sucharowych kartoflach i Motyl nigdy mu nie mógł zapomnieć swej krzywdy. Inny znowu, Mruczek, istny żebrak w psim rodzaju, plądrujący po cudzych podwórkach, dostał nawet kilka razy porządne cięgi od Kwiatka. W ogóle pies Suchara naraził się temu i owemu sąsiadowi, a przeto nie mógł liczyć w swojej wsi na sympatję. Zdarzało mu się czasem towarzyszyć gospodarzowi lub gospodyni w wyprawie do karczmy i wtedy to zpoza płotów słyszał złowrogie ujadania, warczenia pełne nienawiści. Nie wiele sobie z tego robił.
Jedynym we wsi, który mógł mu stawić czoło, był Duda, i z nim Kwiatek pozostawał na stopie surowej etykiety. Oba te psy wielokrotnie już spotykały się z sobą, a nigdy między nimi nie przyszło ani do zażylszego zbliżenia, ani do krwawego zatargu. Postawiwszy do góry ogony i najeżywszy się na grzbiecie, dwa psy dreptały jeden około drugiego, wyszczerzały do siebie zęby, warczały i na tem się kończyło. To pewna, że gdyby między takimi mocarzami przyszło do wybuchu wrogich uczuć, krew polałaby się niezawodnie.
Zresztą znajdowało się w tej wsi dużo innych jeszcze psów, godnych uwagi zarówno ze względu na swoją powierzchowność, jak i wewnętrzne przymioty.
Był tam Płatek, pies płowy, na króciutkich nóżkach z ogonem kołtuniastym, z łbem tak kosmatym, że mu oczu nie było widać. Rzucał on się zwykle na koła przejeżdżających wozów z nadzwyczajną gwałtownością i z jakimś dziwnym, ochrzypłym wrzaskiem, przypominającym pianie młodego koguta. Zaraz w następnej chałupie pełnił obowiązki stróża Kruczek, czarny, z ogonem zawsze w górę podniesionym i jak u lewka zakończonym kiścią, z uszyma śpiczastemi. Ten po całych dniach wystawał w bramie swojego podwórka i miał upodobanie dokuczać przechodnim krowom, które gryzł po nogach, szarpał za ogony. Rozbój był to pies ponury, barwy czarnorudej, z obciętemi uszami, bez ogona, kudłacz, podobny do wiązki zrudziałych kłaków bydlęcych i lubiący milczkiem kąsać. Bukiet — krasy niby cielę, mający jedno ucho czarne, drugie — białe, nos biały, jak śmietanka. On to we wsi pierwszy dawał hasło do wycia. Obal — czarny, w ryżych okularach, pies rosły znany szkodnik, któremu gospodarz zawieszał na szyi porządny kloc drzewa, aby mu w ten sposób utrudnić wskakiwanie na stół, wspinanie się na komin do garnków i t. d. Figiel — woskowo-żółty, kudłaty, bardzo zuchwały, czupurny, małego wzrostu, szczekający głosem podobnym do wołania sowy. Motyl — biały bez odmiany pies, cierpiący coś w rodzaju melancholji: codziennie można go było widzieć w polu, gdzie nieruchomy całemi godzinami wystawał. Osobliwością w swoim rodzaju był ten Miluś — czarny, z białem podgarlem i jakby w białych trzewiczkach na nogach, kudłaty, biegający żywo a drobniutkim kroczkiem — rzekłbyś, że się na kółkach toczy. Miał on głowę tak mocno przekrzywioną na prawą stronę, iż jednem okiem patrzył w niebo, drugiem w ziemię. Ten za za najmniejszym szelestem, posłyszanym na drodze, porywał się jak szalony zprzed chaty i z nadzwyczajnym krzykiem pędził — płot nie płot, rów nie rów. Ale jeżeli kto nań tylko rękę podniósł, krzyknął, albo się nawet schylił, Miluś z takim samym impetem zmykał, a przytem skomlił tak rozpaczliwie, jak gdyby go kto ze skóry obdzierał. Znany nam już Duda był to pies barwy piaskowej, z przyczernionemi uszami, nogami i ogonem; wzrostem równał się prawie Kwiatkowi, przewyższał go zaś rozumem, jako starszy i więcej doświadczony. Głos miał Duda gruby, ale tak przytłumiony, jak gdyby wychodził z komina, i przeto szczekanie jego znikało w dalszej odległości.
No, a oprócz tego jeszcze: Mruczek, znana nam już Nawrotowa Finka, Mrówka i pstrokata, z zapłakanemi oczyma, a bardzo zła suka Druhna.
Zdarzało się, że wszystkie te psy, a przynajmniej znaczna ich większość, występowały razem, gromadnie; wtedy wychodziły na jaw ich fizyczne i duchowe przymioty.
Właśnie Kwiatek ukończył był dwa lata i zaczął trzeci rok życia, kiedy, przed świętym Janem jakoś, nieszczęście nawiedziło zagrodę biednego Nawrota: zdechła jedyna szkapa. Jak zwykle w takich razach, zwłoki zwierzęcia obdarto ze skóry i wyrzucono nad rzekę. Śmierć konia była stypą dla psów, a każdy z nich gorąco pragnął, aby wziąć udział w tej uczcie.
Naturalnie, gdzie są silni i odważni, tam słabi i tchórzliwi niełatwo się docisną do kawałka mięsa; ale choćby nawet nie jeść, dobrze przynajmniej powąchać zdaleka i żyć przez jakiś czas nadzieją, że się będzie jadło.
Otóż, przez parę dni, na ścieżce od wsi do rzeki można się było ciągle spotykać z psami. Przedewszystkiem najmocniejsze i najzuchwalsze stoczyły walkę o to, kto najpierwszy ma zasiąść do stołu; tymczasem słabsze ustawiły się w długi szereg, odpowiednio do swej siły, odwagi, wyczekując każdy, aż jego kolej nadejdzie, skoro się już silniejszy poprzednik nasyci i odstąpi.
Na zwłokach konia pierwszy położył swą łapę Duda i tak się tam rozpostarł, jak gdyby zamierzał sam pożreć całą szkapę. O kilka kroków od niego stał Figiel, bacznie śledząc oczyma każdy kąsek, który znikał w ustach mocniejszego. Za Figlem wyczekiwała Druhna, na tyłach Druhny — Rozbój, dalej — Obal z klocem drzewa u szyi, Kruczek, Mrówka, Płatek, Motyl, Miluś, a na samym końcu — najnędzniejsza z nich wszystkich Finka.
Kiedy Duda samowładnie zajadał, psy te od czasu do czasu gryzły się między sobą, walcząc o miejsce, czyli o to, kto po kim nastąpi, i niejeden zdołał sobie wywalczyć stanowisko bliższe końskich gnatów.
Nagle na ścieżce powstał jakiś nadzwyczajny alarm, rozległy się żałosne skomlenia bólu. To Kwiatek przybył i zaczął oczyszczać drogę przed sobą. Naprzód Miluś, rzucony o ziemię, narobił tak strasznego gwałtu, że sam Duda zawiesił na chwilę ucztowanie i nasłuchiwał rozpaczliwego „au, au, au!.. Aj, aj, aj!“
A pewny siebie pies Suchara szedł śmiałym krokiem, spychając precz ze ścieżki tę chciwą żeru hołotę. Energiczniejszy i bardziej stanowczy opór stawiła mu dopiero Druhna, którą poparł zuchwały Figiel; oboje atoli nie podołali i Kwiatek, pełen buty zwycięskiej, stanął u kresu.
Na jego widok leniwie powstał z miejsca Duda, znać było, iż z wielkiem niezadowolnieniem porzuca ucztę, przyniżył się nieco, obnażył dwa rzędy potężnych zębów, warczał straszliwie i powolnym krokiem szedł do Kwiatka, przeszywając go zjadliwym wzrokiem.
Oba psy rzuciły się na siebie z wściekłością. Stanęły na tylnych łapach, objęły się wzajemnie przedniemi, i jeden drugiego ciął zębami po wargach, policzkach, łbie, uszach. Każdy z nich usiłował w tych zapasach uchwycić przeciwnika za gardło, zwalić na ziemię, wziąć go pod siebie. Natarcia, zastawianie się, odbijanie ciosów następowały z nadzwyczajną szybkością i gwałtownością. Może Kwiatek byłby i zwyciężył, gdyby nie to, że Druhna i Figiel przybyły na pomoc Dudzie. Zaczepiony i bardzo dotkliwie podrażniony na tyłach, zwrócił paszczę ku słabszym, a w tej chwili Duda, wziąwszy go za gardło, zwalił na ziemię.
Na powalonego rzuciły się teraz jeszcze — Rozbój i Obal.
Gdy jedne psy z Dudą na czele oprawiały Kwiatka, inne, najsłabsze i najtchórzliwsze, chciwie rwały koninę, rozwłócząc gnaty na wszystkie strony.
Srodze zgnębiony i licznemi ranami okryty Kwiatek nad ranem już przywlókł się do Sucharowej zagrody.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.