<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lamus
Pochodzenie Rupiecie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LAMUS



W ogrodzie dworskim — na uboczu, w chmielach, stał odwieczny dziwaczny budynek.
Spód miał z bali sosnowych, grubych, żywicznych, przeciętych maluchnemi, okratowanemi okienkami, mocno podobnemi do strzelnic. Drzwi były dębowe, opatrzone zamkiem i ryglami i sztabą zasunięte. Belki wystawały na parę łokci i tworzyły podsienie oparte na wycinanych toporem misternie słupach, na tych belkach leżała podłoga pięterka. Bo było i piętro — uczynione jak wielka klatka, przykryta dachem z oczeretu i zakończona blaszaną chorągiewką, na której był wycięty rok 1737. Na pięterko wchodziło się po schodach z dolnej galerji i gospodarzył tam ogrodnik i klucznica, gdyż w przewiewnej salce był skład narzędzi i spiżarnia; klucz od dębowych drzwi był zawsze u samego starego pana. Budynek ten, zabytek drewnianej architektury, zwano lamusem.
We dworze zmieniło się wszystko, ludzie i rzeczy.
Były pożary, klęski, przychodziły zmiany stosunków i warunków — przebudowano gumna i obory, czworaki, oficyny, dom mieszkalny — tylko lamus trwał. Żywica, bursztynową patyną pokryła ściany, dębowe drzwi sczerniały, słupy były podparte, dach zielony od mchów — ale zresztą staruszek był krzepki. Stary pan go pilnował troskliwie. Któregoś roku burza zerwała chorągiewkę; miano zatknąć nową — ale z wiosną, bocian, spędzony ze stodoły, którą pokryto dachówką, tam się zagnieździł, więc go nie rugowano, a datę dłótem wyrżnięto nad drzwiami.
Stary pan dzieckiem bawił się w tym ogrodzie, gospodarzył w tym dworze, potem ustąpił dwór bratu, sam osiadł w majątku żony, potem i stamtąd ustąpić musiał — „wojażował“ jak mawiał, do kirgizów. Żonę i dzieci brat zabrał. Gdy „wojażer“ do kraju powrócił — brata już nie zastał — umarł bezdzietnie.
Dzieci się wychowały i wykształciły. Dwóch synów służyło w Rosji — jeden został przy ojcu na ziemi. Córka wyszła zamąż do Warszawy, stary pan doczekał się wnuków siedmiorga. Sam jeszcze zdrów i krzepki — zostawił rządy synowi, do niczego się nie wtrącał. Chował pszczoły, karmił ryby w stawie, sad miłował — czytał — i na wnuki patrzał.
Wszyscy mu winszowali pociechy z dzieci. On, pykając fajeczkę, słuchał pochwał bez zapału.
— Pewnie, pewnie! — mawiał — syci są, rozumni, zrobili karjery tamci, ten majątek podwoił kulturą. Bydło ma, stodoły murowane, dreny, poręby. Ho, ho! Ludzie rozumiejący interes. Aż się dziwię, skąd tacy u mnie!
Nie można było się dorozumieć, czy go to cieszy, czy martwi.
Zresztą nigdy synowi w jego postępach rolnych nie sprzeciwiał się — i tylko raz spór mieli — właśnie o ten stary lamus.
— Trzebaby, ojcze, tę ruderę uprzątnąć — rzekł syn.
— Poco?
— Gorzelniaby tam miała najlepsze miejsce, bo staw blisko.
— Lamusa dla gorzelni ruszać nie dam.
— I poco ta rudera bez użytku? Żeby w nim chociażby lodownię zrobić, a tak — to tylko fantazja. A nam nie wolno fantazjami się rządzić, musimy fantazje przeszłości odrabiać.
— Niewiele miejsca lamus zajmuje. Jak już nigdzie nie będzie u ciebie na polu chwastu, to ci pozwolę go zwalić.
W jakiś czas potem synowa przypuściła szturm.
— Ten ojca lamus zakrywa widok na staw. Możeby go przenieść w ten kąt, gdzie węglarnia.
— Przenieś sobie dom do pięknego widoku, a lamus niech stoi, gdzie stał.
Stanowczo stary pan na punkcie lamusa był nieprzystępny rozumnym prośbom i projektom.
Myślałby kto, że trzymał w nim jakieś skarby, ale wnuki zbadały dawno, że skład to był starych gratów. Dzieci zaglądały często przez zakratowane okienka. Stały tam stare kufry, sprzęty połamane i zakurzone, leżało jakieś żelastwo — nic warte rupiecie.
Dzieci było troje: dwóch chłopców i dziewczyna. Póki to było małe, urwisowało i śmiało się ochoczo, a lgnęło do dziada, który ich uczył pieśni i wierszy, opowiadał stare, straszne historje.
Gdy podrośli — do szkół ich wysłano, do gimnazjum w powiatowem dalekiem mieście, dziewczynę na pensję do Warszawy — wracali tylko na wakacje, pisywali rzadko, coraz gorszą polszczyzną. Donosili, że na „Maśnicę mieli rozwleczenie“, że przejezdny kurator „miał do nich rzecz“. Na wakacje przyjeżdżali wynędzniali, wylękli, mówili tylko o trudnościach nauki, o wybiegach, by się nie skompromitować, uczyli się, nie żeby co umieć, ale by prędzej skończyć, powoli zatracali wszelką indywidualność i nie mieli żadnych duchowych aspiracyj.
Rodzice powtarzali im jedno: „Uczcie się, cierpcie, milczcie!“ Dziad nie mówił nic, nie przeczył, tylko patrząc na te dzieci, miewał czasem w oczach czerwone błyski wściekłości, lub mętność łez.
Uciechą jego i towarzystwem stała się wtedy dziewczynka.
Ta podczas wakacyj przedrwiwała mowę braci, stawała zuchwale do dysputy z matką, porywała się nawet do przeczenia ojcu.
Był to duch niesforny, buntowniczy, krytyczny.
Ojciec, matka, bracia nazywali ją kozą i smarkatą — a ojciec dodawał, że to całe szczęście, że nie jest chłopcem, bo mogłaby dom i rodzinę skompromitować — ba — zgubić!
Tylko z dziadkiem byli nierozłączni i zawsze w zgodzie. Prowadzili długie rozmowy — spędzali w pasiece długie godziny, czytając jakieś broszury i gazety które przywoziła z Warszawy, lub które stary pan z kufrów wyciągał.
Chadzali też we dwoje do lamusu, coś tam porządkowali, a potem siadywali na potężnem podwalu u ściany, i coś gwarzyli.
— Zobaczysz, że ta postrzelona koza narobi nam tęgiej biedy! — mawiał czasami ojciec do matki.
No — i narobiła. Którychś wakacyj dzieci oficjalistów zaczęły się do niej garnąć. Uczyła je czytać i pisać — rzecz srodze wzbroniona — uczyła je śpiewać. Rodzice struchleli.
— Za to może być kara! — rzekł ojciec. — Nie powinnaś tego robić!
— Przez ciebie my, ojciec, wszyscy możemy być skompromitowani! — dodała matka.
— Tylko nie ja! — rzekł dziad. — Lękasz się, to zwołaj swych oficjalistów, i powiedz, że ty im zabraniasz dzieci przysyłać do twego domu na naukę. Powiedz!
Wszyscy umilkli. Dzieci chodzić nie przestały.
— Ojciec zgubi tę dziewczynę. Całe szczęście, że to nie chłopiec! — pomyśleli rodzice.
Ale po roku zaczęło się coś i z chłopcami psuć.
Młodszy nie zdał egzaminu, na wakacje przyjechał ponury i zbuntowany, starszy zaczął napomykać, że chce przenieść się do innego gimnazjum, że wytrzymać nie może prześladowań.
Podczas wakacyj młodszy, ozięble traktowany przez rodziców, zaczął się garnąć do siostry i dziada. Wyznał, że nie uczył się wcale — przystał do stowarzyszenia, które „nowy zaprowadza ład“ — miał w głowie chaos pojęć, i szalonych mrzonek. Zaczęli się zajadle kłócić z dziewczyną, ale byli nierozłączni.
Starszy trzymał się na uboczu, i kłócił się z rodzicami o to przeniesienie.
Wszyscy byli nieswoi, rozgorączkowani lub zgnębieni, tylko stary pan pykał fajeczkę — każdego z młodych obserwował i z pod siwych brwi błyskał rozweselonemi oczami.
Stary szaleniec niepoprawny, on się cieszył, czując w powietrzu rebelję!
Ale jakoś wakacje minęły bez wybuchu czynnego i dzieci wróciły do szkół.
Cisza trwała do pół zimy — i oto przyszła depesza od szkolnej inspekcji — wzywająca ojca. Zastał skandal. Młodszy syn został wyrzucony ze szkół za rewolucyjną propagandę.
— Nareszcie jeden! — mruknął stary pan, gdy chłopak wrócił z ojcem — i zaraz wziął go na spytki o katastrofę.
Zdarzyła się zwykła historja. Stowarzyszenie „nowego ładu“ wydawało odezwy płomienne, zbierało składki — a wreszcie pokiereszowało scyzorykiem portret władcy. Przeprowadzono śledztwo i wykryto wszystko.
— Któż pisał odezwy? — pytał stary pan.
— Ja.
— A kto zbierał składki?
— Lifszyc.
— A kto pociął portret?
— Lizogubow.
— No i wszystkich wypędzili?
— Nie. Lifszyc się zaparł, Lizogubow się wykręcił. Zwalili wszystko na mnie.
— Bardzo słusznie.
— To był z ich strony niecny postępek.
— A ty się czego spodziewałeś? Walczyliście za wolność całej ludzkości — oni przedewszystkiem swojej bronili i obronili. Byłeś najgłupszy — toś przegrał. Tylko nadal bądź ostrożniejszy. Lifszyc ma tedy pieniądze, Lizogubow plecy — a ty, jak nie będziesz miał także czegoś — to wiecznie w ciurach za nimi będziesz chodzić i służyć za ofiarnego kozła.
Teraz niełaska rodziców spadła z całą siłą na chłopaka. Matka wzdychała i płakała, ojciec — gdy się odzywał, to z oburzeniem, lub niechęcią.
Co miał robić, dokąd iść? Wszystkie szkoły były dlań zamknięte — żadnej karjery!
Czuł się bezczynny, zgnębiony, przechodząc od wściekłych wybuchów zemsty i zawziętości do apatji, od szału do łez. Zwierzenia czynił przed dziadem.
— Żebym cośkolwiek miał, tobym poszedł w świat, tobym coś działał, oświecał tłumy — czem są, a czem być powinny.
— A ty sam wiesz, czem jesteś?
— Jestem spętaną siłą — jestem niewolnikiem.
— Dobrze — ty — to prawda! A czemże być powinieneś?
— Człowiekiem wolnym!
— I to słuszne. Tylko ci zatem brak — tego „cośkolwiek“, co tak nazywasz.
— Swobody i pieniędzy!
— Mój chłopcze, to ci właśnie odebrali twoi kamraci, Lifszyc i Lizogubow. Możebyś z czemś innem i z kimś innym szedł w bój. Niech ci się nie zdaje, że wynalazek swobody i wolności zrobili Lifszyce i Lizogubowy. Byli i przed nimi tacy, co o to walczyli, składek nie mydlili — i za plecy niczyje się nie kryli.
— Dziadunio opowiada stare dzieje. Tamto już minęło, nie wróci. Teraz trzeba wyzwalać świat cały, wszystkich.
— Więc się nie buntuj i nie wściekaj. Wyzwoliłeś sobą swoich kolegów. Czekaj cierpliwie — jak im będziesz potrzebny — to ci dadzą pieniędzy i swobodę.
Chłopak popatrzał na dziada — zamyślił się, potem się gorzko uśmiechnął.
— Mnie nikt nie wezwie, ja jestem niczem — nie posiadam nic!
— Dobrześ się uczył — o dobrze. Skorzystałeś z gimnazjalnych podręczników i wykładów! — burknął dziad.
Wiosną, w kwietniu, chłopak wałęsając się po sadzie, zobaczył drzwi lamusa otwarte, i zajrzawszy tam, zastał dziada siedzącego nad skrzynią, z której dobywał stare rusznice.
— To dziadunio ma całe muzeum starej broni, — rzekł zaciekawiony.
— A dobrze żeś przyszedł, to mi pomożesz. Nazbierało się tu tyle rzeczy, trzebaby spis sporządzić. Jak umrę, to tu nikt się nie zorjentuje. A tu i cenne rzeczy są — ot te dwie szable — sprzedałem je — wziąłem tysiąc rubli — unikaty. Są u nas od barskiej konfederacji. Dobrze były schowane — tyle lat w ziemi leżały — plamki rdzy mają — a może krwi...
— Skąd dziadunio wie, że one z barskiej konfederacji?
— Zapisane jest — tam w tym kufrze, w papierach.
Chłopak się rozejrzał. Kufrów, pudeł, skrzynek pełno było w lamusie.
— Dziadunio tu skarby ma!
— Ha, jak co, jak komu. Te szable Anglicy kupili.
— Szkoda dziaduniowi je oddać.
— Nie! Za nie wykupię piekłu jedną duszę.
Odłożył szable nabok, jął ze skrzyni wydobywać strzelby i wycierać je z zimowej pleśni. Słońce biło całą pełnią do tej izby mrocznej, i starzec każdą sztukę broni pieścił, polerował, cieszył się tym widokiem. Zaciekawiony chłopak obok niego usiadł, przyglądał się.
— Sześć się tylko uchowało. Miałem piętnaście. Leżały zawsze w lamusie, jeszcze za mego ojca. Jak przyszła ruchawka, rozdałem dziesięć i poszliśmy z niemi w lasy. Pięć matka schowała, te co już swoje odbyły. Zakopaliśmy je z matką tutaj — w loszku. Dobra schowka była, bo nikt nie znalazł. A jakeśmy przegrali — tom i tej com miał — nie dał wziąć. Schowałem w drzewo. Lata tam czekała — wróciłem — znalazłem — i ona tu swoje miejsce wysłużyła. To ta — moja!
Wziął do rąk dubeltówkę, ciężką, staroświecką, niepokaźną, i na jej cynglu położyszy dłonie, zapatrzył się w nią, uśmiechnięty.
— O niej to nikt nic nie zapisał. Ot tamte — to mają historję. Służyły pod wielkimi wodzami, widziały chwałę. Ho, ho — legjony, 12 rok i 30. Widzisz, misterne są, drogocenne. Może Angliki je także kupią — moja to nikogo nie złakomi. Może które z was uchowa — na pamiątkę. Służyła uczciwie, miłowaliśmy się z sobą! Poznasz je, jak mnie nie będzie?
— Poznam! — rzekł chłopak biorąc broń, i opatrując ją z zajęciem.
— To i zapamiętaj; zapisz sobie i tak mów: Dubeltówka z 63 roku, z partji Rogińskiego. Mój dziad nie dał jej sobie odebrać do ostatniego naboju!
Sięgnął znowu do skrzyni i począł układać przetartą broń, porządnie, okręcając ją pojedynczo w irchowe pokrowce. Potem skrzynię zamknął — i dwie szable owinąwszy w połę, z lamusa wyszedł.
— Szkoda je oddawać! — szepnął chłopak.
— Ciebie większa szkoda! — rzekł stary.
Dopiero po paru dniach zrozumiał, co to znaczyło, gdy mu ojciec powiedział, że zdecydował się wysłać go na studja zagranicę.
— Koszt straszny! Nigdybym nie zebrał na to, ale dziadek się uparł — dołożył. Wprawdzie te nauki nie dadzą ci tutaj karjery — i nie uchronią od wojska, ale co robić. Sam sobie jesteś winien.
Chłopcu rozszerzyła się pierś, wstąpiła weń otucha. Poleciał szukać dziada. Znalazł go znowu w lamusie. Tym razem nie broń czyścił, ale przesuszał jakieś stare ubrania i materje.
W wiosennem słońcu odżyły lite pasy, galony sczerniałe, wzorzyste adamaszki. Były stroje kobiece ze sztywnych materyj — i wyblakłe stare mundury, złotogłów i grube sukno, drelich i aksamit.
Stary pan je rozłożył, rozwiesił — i chodził od jednego do drugiego, uśmiechając się z lubością.
— Dziaduniu! Te dwie szable już wiem, na co poszły — zawołał chłopak.
— A ja jeszcze nie wiem. Przekonam się, jak wrócisz człowiekiem. Ostrożnie, nie szastaj się, bo mi co rozrzucisz.
— Czego tu niema w tym lamusie!
— Ha, przechowało się. A zbierało od pięciu pokoleń. Uważasz, coraz skromniejsze, uboższe. Ot — widzisz, dziada mundur — a ot mój.
Wskazał ułańską kurtkę ze śnieżnemi wyłogami, a obok bluzę szarą, pasek z krajki, jedwabną koszulę.
— Zkapcanieliśmy? Co? Skończyliśmy na takim garniturze.
Podniósł ze skrzyni i rozwiesił na drzwiach świtę szaroburą — bez formy, i takąż czapkę z uszami.
— Ciężko było w tem iść — ale mocna — wytrzymała, praktyczna do wojażu. Widzisz dwa G na plecach — na twojej uczniowskiej czapce taki sam znak: Ty mi tę swoją czapkę i bluzę tu dasz. Kiedyś, gdy na nie spojrzysz — zrozumiesz ciąg naszej historji, i swoim dzieciom wytłumaczysz. Wykpiłeś się od zguby — pójdziesz w świat — pamiętaj, że wrócić tu musisz, i coś dołożyć do tego lamusu, a przynajmniej, co tu jest, uchować. Dlatego spis zrobimy, zanim odejdziesz! Siadaj tam, książkę czystą ci przygotowałem — pisz, będę dyktować.
Kilka dni spędzili przy tem zajęciu. Stary porządkował, przekładał i mówił — młody pisał. Potem siadywali na podwalinie pod ścianą — stary gadał — młody słuchał.
— Całe szczęście, że chłopak zagranicę jedzie. Już go ojciec zdurzył do reszty! — mawiali ze sobą rodzice.
Na wakacje przyjechała tylko dziewczyna. Starszy syn doniósł, że przyjął posadę korepetytora u młodszego kolegi w Królestwie, że po wakacjach zostanie w Warszawie, i pomimo protekcji stryja w Petersburgu, do tamtejszych wyższych zakładów nie wstąpi.
Ojciec zagroził mu tedy cofnięciem środków pieniężnych, ale to nie złamało uporu młodego; odpisał, że pójdzie o własnych siłach.
Siostra i dziad musieli być w spisku, bo dziewczyna jadąc do Warszawy dostała od starego pana jakąś paczkę — i młody wcale się do rodziców o pomoc nie zgłosił.
— Ojciec będzie miał na sumieniu wszystkich! — rzekł z goryczą raz syn. — Wszyscy troje straceni. Te mrzonki, któremi ich ojciec zaraził, nie dadzą im tu być i pracować i nie dadzą im nigdzie karjery. Wyrosną na malkontentów, buntowników i pasorzytów! Człowiek ideą się nie nakarmi.
— Człowiek oprócz kiszek do trawienia i mózgu do interesów — ma jeszcze coś więcej. Ja na sumieniu mam was — dzieci — to wy zmarnowani przez nas. Ale wnuków nie godzi się zmarnować karjerą i materialnym bytem. Cóż to? ja ich strzegłem? pilnowałem, uczyłem? Byli ci posłuszni — do czasu, jak czas przyszedł — posłuchali powołania. Ty się o nich nie lękaj — wrócą tu wszyscy — i pozostaną — i będą pracować dobrze — choć inaczej jak ty!
— Zobaczymy! — sceptycznie mruknął ojciec.
Jednakże na wakacje wezwał starszego syna do domu i znowu zjechało się troje.
Stary pan bardzo na siłach podupadł — już tylko o kiju, powoli po sadzie się suwał. Ale gdy ich zobaczył, rozpromieniła mu się twarz, i wyprostował się i patrzał po nich z lubością, z jaką oręże stare oglądał.
— Ho, ho, ho! Mogę już odejść. W gnieździe orlęta porosły — upierzone! Czujecie skrzydła. Co? Ale jedno już tu zostać musi. Nie zdołam już nic, trza mi spadkobiercy. Które?
Popatrzyli po sobie, a potem wszyscy mężczyźni na dziewczynę.
— Ona!
— Ona! — potwierdził dziad. — Gniazdo — wiadomo — orlicy. — A ona pobladła.
— Ja najmłodsza, najsłabsza, najmniej umiem!
— Nieprawda. Choć najmniej umiesz — najwięcej zrobisz roboty — bo jej najwięcej masz.
— Rodzice mi nie dadzą nic robić, nie pozwolą. Oni się boją, oni żałują — a ja nie potrafię tak żyć.
— Cóż chcesz? Lamus ci dam, ze wszystkiem, co w nim jest! Możesz sobie w nim rządzić jak chcesz.
— O dziaduniu! Czy potrafię? Wszystko to zachować trzeba.
— Rozumie się! — rzekli bracia.
— A mnie w nim przestrzeni trzeba.
— Schowamy skrzynie do lochu pod ziemię.
— Pilnuj, by rdza i mól nie zniszczyły — rzekli bracia.
— Upilnuję. Ale mi i światła w nim trzeba, a tam w okienkach kraty.
— Pocóż ci tyle światła?
— Bo zeń ja szkołę zrobię.
— Szkołę! — zadumał się dziad — i patrzał na lamus, przed którym stali. — Szkołę! Prawda!
Był warownią, skarbcem, kryjówką, składem pamiątek — godny jest szkołą być! Godny!
Prawda, on nie przeżył siebie! Prawda! Przestrzeni trzeba, światła, kraty precz.
— Chłopcy — jej oddać klucze?
— Tylko jej, dziaduniu.
— Tylko jej. Uchowa wszystko. Masz, dziewczyno, zakładajże w nim nowe gniazdo. Gniazdo — wiadomo — orlicy — nie inne!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.