<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Weryho
Tytuł Garbus
Pochodzenie Las. Książka przeznaczona dla dzieci od lat 6-iu do 10-iu
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GARBUS.

P


Państwo Zalescy byli ludźmi zamożnymi. Mieli syna, siedmioletniego Stefana, i małego wychowanka Adasia,

Adaś od kilku lat był sierotą, pamiętał jednak matkę swoją; pamiętał, jak go niegdyś w łóżeczku otulała, jak siedział na jej kolanach i pieścił się z nią; pamiętał również, jak potem leżała blada i nieruchoma i jak ją później ludzie z domu wynieśli na zawsze. Ale to było bardzo dawno.
U państwa Zaleskich Adaś mieszkał już od kilku lat. Byli to dobrzy ludzie, więc przygarnęli sierotę i wkrótce tak go pokochali, że wychowywali, jakby własne dziecko.
I Adasiowi było dobrze: nie zaznał od nich żadnej przykrości. Miał lat dziesięć, ale wyglądał tak mizernie, tak był szczupły, iż zdawał się być znacznie młodszym od Stefana. Miał przytem garb z przodu i z tyłu, co czyniło go bardzo niezgrabnym.
— O, garbus! o, garbus u nas się zjawił! — wołały dzieci, gdy pierwszy raz zobaczyły Adasia w szkole.
Chłopczykowi przykro się zrobiło, nic jednak na tak grubijańskie przyjęcie nie odpowiedział, tylko oczy spuścił i usiadł na wyznaczonej mu ławce.
Stefanek też pierwszy raz wszedł do szkoły, ale z nim to zupełnie inaczej było. Prędko zapoznał się ze wszystkimi kolegami: dowiedział się, ilu jest uczniów w klasie, jakie figle płatają, jak się kto uczy, jakim nauczyciel jest, za co się gniewa i wielu innych ciekawych rzeczy.
— Jak się nazywasz, przybyszu? — zapytał Stefana jakiś malec.
— Stefan Zaleski.
— A gdzie mieszkasz?
— Przy Wspólnej Nr. 20.
— Pysznie, to razem chodzić do domu będziemy.
— Dobrze — odpowiedział Stefanek — ale jeszcze zabierzemy Adasia Wareńskiego ze sobą, bo on też ze mną mieszka.
— Jakto? tego garbusa? Ależ wstydziłbym się na ulicę z nim pokazać! Taki garbus! — wołał niedobry kolega Adasia. — Pójdź-no tu, garbusku, postawimy cię na stole i obejrzymy to, czego z pod ławki dojrzeć nie można. No, cóż siedzisz? czy głuchy jesteś? To mi gagatek!
Powiedziawszy te słowa, zbliżył się do Adasia i zaczął go szturchać.
Stefanek ujął się za przyjacielem i przystępując do niego, rzekł:
— Nie zważaj na nich, Adasiu, to tylko pierwszego dnia tak ci dokuczają, jutro już tego nie będzie.
Ale Adaś nic nie mówił, cały był czerwony, oczy miał pełne łez, usta mu drżały.
Wtem wszedł nauczyciel, i wszystko się uspokoiło. Adaś, jakby odżył. Wpatrzony w nauczyciela; zdawało się, że każde jego słowo pochłania. Mniemał, że całe życie nie zapomni tego, co teraz usłyszy; godzina przeszła mu, jak jedna chwila.
Nastąpiła pauza, poczęły się znowu drwinki, ale i tym razem Stefanek został przy Adasiu.
— Nie martw się, Adaśku, jeżeli oni będą ci tak dokuczali, to ja się z nimi bawić nie będę. Do domu razem pójdziemy, nie chcę mieć do czynienia z tym łobuzem Kromskim.
— Wiem, że jesteś moim prawdziwym i jedynym przyjacielem! — odpowiedział Adaś przez łzy.
Od tej chwili chłopcy jeszcze bardziej się pokochali. Adaś w milczeniu znosił drwinki kolegów, z nikim oprócz Stefanka nie rozmawiał, nie wstawał prawie przez cały dzień ze swego miejsca, siedział ciągle nad książką.
Wkrótce uczniowie przyzwyczaili się do Adasia, a chociaż nie przestali go nazywać garbusem, jednak nie wyśmiewali się z niego tak często.
— Garbusiu, pożycz mi stalki! — mówi jeden.
— Mój, garbusiu, przepisz mi wiersze, które mamy się na jutro nauczyć! — prosi drugi.
I Adaś, nie okazując najmniejszej niechęci, wykonywał wszystkie żądania kolegów.
— Mam dziś dyżur w klasie — woła jeden chłopiec, — cóż to za nudna rzecz! — Godzinę całą prawie siedzieć muszę po lekcyach, przy młodszych uczniach, a tu ślizgawka czeka na mnie. O! gdybyż mnie kto zastąpił?
— Ja z chęcią się tego podejmę — odzywa się skromnie.Adaś.
— Dziękuję ci, koleżko drogi! O, bardzo chętnie złożę na ciebie ten niemiły obowiązek.
Adasiowi aż się oczki zaświeciły. Nazwano go kolegą po raz pierwszy w życiu! Byłby on gotów codziennie zostawać w klasie, gdyby go zawsze tak nazywano.
Czas leciał szybko. Rok szkolny zbliżał się ku końcowi. Uczniowie z obawą oczekiwali egzaminu i popisu.
Nadszedł nareszcie ten dzień upragniony.
Zgromadzili się wszyscy w dużej sali i z trwogą oczekiwali chwili, w której mieli usłyszeć o swoich promocyach do klas wyższych.
Nauczyciel głośno wymawiał nazwisko każdego z uczniów i oddawał mu cenzurę.
Rozmaicie się działo: jedni dostali promocyą do klasy wyższej, drudzy mieli poprawkę, a byli i tacy, którzy pozostali na drugi rok w tej samej klasie. Na twarzy takich uczniów widać było wielkie niezadowolenie. Stefanek należał do tych, którzy dostali promocyą.
Przyszła kolej i na Adasia.
Nauczyciel wziął cenzurę, spojrzał na niego i tak przemówił:
— Adam Wareński, jedyny z uczniów, który ma stopień celujący ze wszystkich przedmiotów, z uwagi, pilności i sprawowania. Otrzymuje nagrodę!...
Przy tych słowach podawał Adasiowi dużą ozdobną książkę.
Chłopakowi w głowie się zakręciło, w oczach pociemniało; nie wiedział sam, co się z nim dzieje, z radości nie mógł się ruszyć z miejsca.
— Adamie Wareński! — zawołał jeszcze raz nauczyciel, głośniej tym razem.
Adaś przemógł wzruszenie, podszedł, ukłonił się, wziął nagrodę i śmiało podniósłszy głowę, spojrzał wesoło na kolegów.
— Ja, garbus — myśli sobie Adaś — z którego wszyscy się śmieją, i ja otrzymałem nagrodę?...
Ścisnął książkę mocno w ręku i byłby ją wycałował całą, gdyby się nie wstydził kolegów. A była to duża i ładnie oprawna książka; na okładce złotemi literami wypisany błyszczał tytuł: „Zwyczaje i obyczaje zwierząt“ Brehma.
Wkrótce koledzy się pożegnali i porozchodzili do domów.
— Stefanku — powiada Adaś — niech ta książka będzie i twoją zarazem, będziemy ją wspólnie czytywali, niech w twojej szufladzie leży. Patrz, jaka ona śliczna! I po raz dziesiąty może rozwijał Adaś książkę i oglądał ją na wszystkie strony.
W domu chłopcy znaleźli już rzeczy spakowane do wyjazdu na letnie mieszkanie. Rodzice czekali tylko z obiadem na dzieci i bardzo byli radzi, że się im tak dobrze powiodło w szkole. Pakowanie rzeczy, podróż koleją, wszystko to bardzo bawiło dzieci, a jeszcze bardziej się ucieszyły, gdy dojechali do ślicznej willi, w której mieli spędzić lato.
W kilka godzin po przyjeździe, Adaś i Stefanek już poznali całą okolicę swego domu i dowiedzieli się, że w parku jest duży plac, przeznaczony do zabawy, gdzie można swobodnie biegać i gimnastykować się. Nie namyślając się długo, podążyli chłopcy w stronę, z której dolatywały ich uszu śmiech i krzyki dzieci.
— Jakże tu ładnie — powiada Adaś, do Stefanka — ile tu małych dzieci, jakie kręgle, krokiety!...
— Patrz i tu każdy może się też bawić — odrzekł Stefek. — Chodźmy na kręgle! Tam już stoi kilku chłopców, zaraz partya będzie.
Zaledwie chłopcy parę kroków postąpili, gdy ze wszystkich stron dał się słyszeć śmiech dzieci.
— A, jaki śmieszny garbus! — wołały jedne.
— Co za potwór! — krzyczały drugie.
— Mamo, mamo, kto jest ten brzydki chłopczyk?
Cała gromadka dzieci otoczyła Adasia i wśród drwin i śmiechu zaczęły mu się ciekawie przyglądać. Stefanek był tak przejęty kręglami, że nic z tego nie słyszał. Złapał pierwszą lepszą kulę, zaprosił do gry innych chłopców i obejrzał się za Adasiem. Ale tego już nie było. Adaś nie chciał być pośmiewiskiem. Każde słowo przeszywało go jak nożem. Niepostrzeżenie przemknął się pomiędzy drzewami i czemprędzej uciekł z parku. Biegł sam, nie wiedząc gdzie biegnie, a choć po drodze nikogo nie spotkał, zdawało mu się jednak, że wciąż słyszy za sobą przezwiska — słyszy, że drzewa, pola i kwiaty, wszystko woła na niego: „garbus, garbus!“
Długo tak biegł, aż nareszcie stanął w lesie. Tu padł pod brzozą, przytulił się do ziemi, zakrył oczy rękami i gorzko płakać począł. Płakał nad niedolą swoją, nad kalectwem. Przyszła mu na myśl matka, która zawsze go pocieszała i pieściła — gdy go co bolało, a teraz on sierota do kogo się uda?
— Matko droga — wołał — czy ty widzisz, jakim nieszczęśliwy? Czemu jestem taki brzydki, czemu taki inny, niż wszyscy? Dlaczego dzieci są dla mnie tak niedobre, przecież nic im złego nie robię! Mamo, tybyś im zabroniła śmiać się ze mnie, tybyś mnie pożałowała, gdybyś wiedziała, jak źle jest samemu na świecie! Matko, zabierz mnie do siebie, niech przestanę cierpieć!...
Tulił się biedak coraz więcej do ziemi i coraz więcej płakał.
A las, jakby przysłuchiwał się niedoli chłopca, przycichł zupełnie i tylko liście od czasu do czasu coś szemrały, jakby się naradzały nad jego losem.
Powoli jednak zaczął się biedak uspakajać, podparł ręką głowę i zamyślił się. Co się snuło w jego główce, niewiadomo, widocznie miał jakieś głębokie myśli, bo na nic nie uważał, tylko cicho od czasu do czasu przemawiał:
— Niech się tam śmieją z kogo innego, ja się im nie pokażę więcej... co mi po nich... Będę sobie czytał, będę się uczył... A jak urosnę, nie będę gorzej od nich pracował!...
Poczem wstał już zupełnie spokojny i pogodny. Wyjął z kieszeni scyzoryk i na korze brzozy, przy której siedział, wyciął następujący napis: „Dnia 4-go lipca roku 1860“. Obejrzał się po lesie i z pogodną już twarzą zaczął szukać drogi wiodącej ku domowi.
Odtąd było to ulubione miejsce Adasia. Co dzień rano przychodził z książką, siadywał przy brzozie i całemi godzinami czytywał, czasami rysował. Dobrze mu tam czas schodził i nikt się z niego nie śmiał, nikt go nie zaczepiał.
Pod lasem, niedaleko Adasia, chłopcy wiejscy paśli bydło. Z początku bali się zbliżyć do panicza, ale pomału ciekawość przemogła i poczęli wypytywać, co jest w tych książkach, którym się panicz tak przygląda.
Adaś pokazał im obrazki zwierząt, a że czytał już o nich, więc mógł dużo ciekawych rzeczy opowiedzieć.
Chłopakom bardzo to się podobało, zaczęli codzień do niego na pogadankę i oglądanie obrazków przychodzić.
Adaś tymczasem przynosił im coraz to nowe książki, opowiadał coraz to nowe rzeczy i był bardzo z tego dumny i szczęśliwy.
Pastuszkowie nie śmieli się z niego wcale, z daleka go już witali, przynosili mu jagody i kwiaty.
Gromadka dzieci z każdym dniem się zwiększała. Wszystkie one znały ulubione miejsce Adasia, i całą gromadą oczekiwały zwykle na niego przy brzozie. Adaś zdaleka je dostrzega, wita się z niemi, wyjmuje książkę i zaczyna opowiadać. W przerwach dzieci wiejskie mówiły o sobie, o tem jak u nich jest na wsi, jak im często bywa głodno i chłodno. Czasem opowiadały, jak to one się bawią, kto z nich jest zręczny, kto kogo pokona i wiele innych rzeczy.
Tak przeszło Adasiowi lato. Ze swoich spacerów nie robił sekreta. Wieczorem opowiadał Stefanowi o swoich towarzyszach, a Stefanek nawzajem zdawał mu sprawę ze swych przygód.
Nie obejrzały się dzieci, jak lato minęło. Trzeba było wracać do miasta.
Stefek z Adasiem wkrótce wzięli się do roboty. Szło im równie dobrze, jak w roku poprzednim, a szczególniej Adasiowi, który nigdy do żadnej zabawy nie należał, a przestawał z samem i książkami.
Tak upływał rok po roku. Chłopcy powyrastali, pokończyli szkoły, później wyższe zakłady i każdy z nich pracował na siebie.


II.

Od niejakiego czasu, w pewnej okolicy szerzyła się wieść o sławnym doktorze. Zdaleka przychodzili i przyjeżdżali do niego ludzie na poradę.
— To jest nasz dobrodziej, to nasz ojciec i opiekun — mówili wieśniacy do siebie. Ilużby tu nas poumierało, gdyby nie on: lekarstwo przyniesie, sam się zajmuje nami. Niech mu Bóg za to zapłaci. Z miasta któregoś dnia przyjechali po sławnego doktora powozem, widać od jakichś bogatych państwa. A on powiada: „Nie mogę jechać, gdyż mam tu we wsi wielu biedaków ciężko chorych, których nie mogę bez pomocy zostawić. Wy tam i bezemnie macie w mieście dosyć lekarzy. Tak wprost odmówił!” Mają oni zapewne, ale takiego mądrego i dobrego, na całym świecie chyba niema.
— Albo onegdaj — wtrąciła baba — poszedł do Jakóba, a ten ledwo wstał z łóżka i miał wyjść. Doktór powiada do niego: „Nie możecie wychodzić, Jakóbie, bo zimno jest, musicie dobrze się ubrać; czy macie co na nogi ciepłego?
— A cóż by ja tam miał? — odpowie Jakób — bez zarobku, człek siedział, co tam mieć może!“
Nasz doktór, nie myśląc długo, zdejmuje kalosze swoje i daje mu:
— Weźcie sobie, powiada, ja się obejdę bez nich!
— Tak moi drodzy, własne obuwie mu oddał, taka to dusza święta w naszym doktorze!
Podobne rozmowy często się, powtarzały.
Tego wyleczył, temu dopomógł, tego przyodział, tamtemu poradził; słowem, każdy we wsi błogosławił doktora.
Doktór sam mieszkał w bardzo skromnym domku, na górze w lesie. Tuż był ładny ogródek, ze starą rozłożystą w pośródku brzozą. Na jej pniu uwydatniał się napis: 4-go lipca roku 1860. Na bramie była duża tablica z napisem:
„Doktór Adam Wareński“.
Był to znany nam dobrze Adaś garbus. Nie bardzo się zmienił od czasów szkolnych: był trochę wyższy wzrostem od 13-letniego chłopca. Ten sam. garb pozostał mu z przodu i z tyłu.
Mieszkanie jego składało się z dwóch pokojów, których ściany zastawione były półkami. Całą ozdobą mieszkania był duży portret matki. Adaś dzień cały przepędzał przy chorych: leczył ich, pocieszał, czasem pielęgnował, a w czasie wolnym siadywał nad książkami i czytał.
Od czasu do czasu widywał się ze Stefanem Zaleskim właścicielem pobliskiej wioski, który po dawnemu był jego najlepszym druhem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Weryho.