Las (Weryho)/Pożyteczna zabawa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Weryho
Tytuł Pożyteczna zabawa
Pochodzenie Las. Książka przeznaczona dla dzieci od lat 6-iu do 10-iu
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pożyteczna zabawa.

M


Mała Ania i jej braciszek Władzio przyjechali do cioci na lato.

O, jakże im było dobrze!
Domek cioci stał tuż przy lesie; w koło rosły śliczne kwiatki polne i trawa. Po trawie wolno było biegać i dokazywać. Kwiatki można było zrywać; nikt się o to nie gniewał, bo nikt ich nie zasadzał. Kwiatki same rosły z roku na rok.
Dzieci cały dzień prawie spędzały na dworze.
Raz siedzą pod lasem, Władzio naprawia wózek, a Ania plecie wianuszek.
Widzą jakąś staruszkę, która chodzi po lesie i zbiera suche gałęzie.
— Na co jej te gałęzie? — pyta Ania braciszka.
— A czyja wiem — odpowie Władzio — może koszyk robić będzie.
— Z takich, krótkich prętów, to chyba koszyków nie można wyplatać. Chodźmy się spytać.
I pobiegły dzieci na wyprzódki.
— Moja babciu — wołała Ania.
— Moja babciu, — wykrzyknął Władzio, — po co wam te suche gałęzie?
Babcia podniosła głowę, ale przy tem głośno jęknęła.
— Och Jezu Chryste — o jéj! jęczała staruszka wyprostowując się.
— Czy babcia chora? — pytały dzieci, co babci jest?
— Nie chora, moje dzieci, nie chora, tylko stara jestem. Ot widzicie, jakem się raz zgięła to i wyprostować się nie mogę, takie mam kłócie w krzyżu. O, starość moja starość. A pracować trzeba.
— Na co wam te gałęzie potrzebne, babciu? one są takie suche i krótkie.
— A na czem bym obiad ugotowała? — powiada staruszka zdyszana.
— Dla czego kto inny nie pójdzie zbierać a babcia nie wypoczywa sobie w domu?
— Dla czego? dla czego?... — powiada staruszka siadając na pniu — dla tego, że wszyscy w polu pracują, dzieci nawet pasą bydło i gęsi... O jej! jakie kolki... — jęknęła znowu babka. U nas i stary i mały pracować musi.
Odpoczęła trochę i znowu wzięła się do roboty.
Dzieci nie namyślając się długo, zaczęły pomagać biednej staruszce.
— Ot, jaki tu dobry sęk, babciu — powiada Władzio, kładąc gałąź na kupkę.
— Te gałązki, to się dobrze palić będą, bo takie suche — szczebiotała Ania, niosąc pęk suchego drzewa.
— Dosyć, dosyć już tego, nie udźwignę dużej wiązki; dziękuje wam aniołki moje — rzekła odchodząc. Bóg wam zapłać za dobre serduszka.
Władek długo patrzał za staruszką, dopóki nie weszła do chałupki, potem poszedł do Ani, wziął ją za rękę i mówił po cichu.
— Wiesz co Aniu, zróbmy tej babci niespodziankę. Jutro wstaniemy wcześniej, nazbieramy dużo, dużo chrustu i zawieziemy na naszym wózku pod chatkę, tak cicho żeby nie usłyszała, to się dopiero zdziwi!
— Ach pysznie, pysznie! — wołała Ania i zaczęła klaskać rączkami. — Jakiś ty mądry Władziu, że ci taka myśl przyszła do głowy! Ach żeby to prędzej jutro przyszło! Całą noc trzeba czekać nim to jutro nastanie!
Długo potem naradzały się dzieci ze sobą jak i gdzie mają zbierać gałęzie, gdzie ukryją się żeby ich babcia nie widziała.
Na tej rozmowie prędko im czas przedobiedni upłynął. Później był spacer z rodzicami i tak zeszło do wieczora.
Nazajutrz bardzo wcześnie obudził się Władzio, a za nim i siostrzyczka. Wstali oboje z łóżka, prędko poubierali się i pobiegli do lasu.
Poranek był cudowny.
Dzieci nigdy nie widziały lasu tak wcześnie. Rosa nie zeszła jeszcze zupełnie z listków i od słońca jaśniała mnóstwem barw. Były to kropelki zielone, czerwone i co chwila zmieniały kolor.
Ptaszki jeszcze nie zmęczone śpiewały wesoło na wierzchołkach drzew. Żuki krzyczały. Zapach smoły i kwiatków już zdaleka dochodził do dzieci.
Ania i Władzio wzięli się do roboty, zbierali gałęzie i układali na wózku.
Niezadługo wózek był wypełniony. Wybrano się więc w drogę.
Władzio pociągnął wózek, Ania zaś popychała z tyłu.
Zbliżyli się nareszcie do domu w którym mieszkała staruszka i cichuteńko przy parkanie wyrzucili chrust z wózka. Sami zaś powrócili do lasu.
Trzy razy tak naładowany wózek przywieźli pod ubogą chałupkę.
Przyszła pora śniadania. Dzieci się napracowały. Czerwone i spocone wbiegły do pokoju. Nigdy śniadanie tak im nie smakowało.
Same nie wiedziały dlaczego było im tak wesoło. Zdawało się że i dzień jaśniejszy i zabawki przyjemniejsze i całe domostwo milsze niż zwykle.
W ciągu kilku tygodni, dzieci w podobny sposób każdego poranku przed śniadaniem, zbierały i zwoziły chrust pokryjomu dla staruszki.
Widać że babcia korzystała z ich pracy bo do lasu już po gałęzie nie przychodziła. Dla dzieci zaś zbieranie gałęzi stało się najprzyjemniejszem zajęciem.
Dawniej nie zwracały na nic uwagi, a teraz nawet idąc na spacer podnosiły każdą lepszą gałąź.
Razu jednego nad wieczorem przychodzi znajoma staruszka do nich i przynosi dzbanek ślicznych malin.
Mamę, Władzia i Anię, zdaleka zobaczyła i powitała.
— Jak się macie Maciejowo, co słychać?
— Dzięki Bogu, pani łaskawa, jakoś jeszcze się wlokę. Przyniosłam tu trochę malin dla dziatek pani, bo takich serduszek, to chyba niema więcej na świecie.
— Dziękuję wam, moja kochana, za pochwałę, ale cóż one robią tak bardzo dobrego?
Ot bawią się jak dzieci, nic więcej.
— Ale, gdzieżby się tam tylko bawiły! — odrzekła babcia i opowiedziała mamie, jak dzieci ulitowały się nad nią i jak jej dopomagały. Dodała również że czyniły to one tak skrycie, iż nigdy podziękować im nie mogła.
W czasie tego opowiadania wbiegły dzieci do pokoju. Zobaczyły staruszkę i cofnęły się zakłopotane.
Ale mama przywołała dzieci do siebie objęła je i ucałowała. Dwie łzy radosnego rozczulenia spadły jej z oczu na główki dziecięce.
Dzieci domyśliły się wszystkiego i zaczęły całować ręce mamy; nigdy w życiu nie były tak szczęśliwe jak w tej chwili.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Weryho.