<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lato leśnych ludzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Na wyraj.

Przed domem Rosomaka rankiem panował ruch i rozhowory.
Ranek był kwietniowy, pogodny, słoneczny, wilgły od deszczu, co przeszedł z wieczora. Przeszedł — cuda tworząc. Rozkleił lepkie obsłony liści, zmył z traw resztę pleśni, roztworzył oczy białych zawilców i fijołków, wywabił z wody złoto kaczeńców, obmył i w kwiat wyczarował kocanki łóz i wierzb.
W ciszy nocnej szmerem kropel budził, na gody namawiał, a gdy słońce wstało — ziemia ku niemu wystąpiła już strojna, wonna, barwna i rozśpiewana.
Pod gankiem stał długi, drabiasty wóz, i ładowano go przemyślnie wszystkiem, co w bytowaniu letniem było lub mogło być potrzebnem.
Żuraw pakował żywność, odzież, zielniki swe, podręczną apteczkę, Pantera prowiant zwierząt-towarzyszy, sieci, więcierze, kosze, chodaki, narzędzia rzemieślnicze, Rosomak jakieś swoje specyalne skrzyneczki, tyczki, puzderka, książki — cały balast do badań przyrodniczych, a każdy tak był zaaferowany, że ino się snuli z domu do wozu, jak pszczoły, ładując i ładując. Wóz stawał się kopiastym.
— Teraz już tylko towarzyszy! rzekł Rosomak, zlustrowawszy wóz. Jeżeliście zapomnieli — cierpcie!
— Pewnie, że ja coś zapomniałem! troskał się Żuraw stękając.
Teraz przez wrota od folwarku wkroczyła karmicielka leśnych ludzi, latująca z nimi co roku w puszczy gniado-srokata Hatora. Chuda jeszcze była po ciężkiej zimie, z szerścią nastroszoną i bez blasku.
Znało bydlątko, co znaczy to ładowanie.
Podeszła do Pantery, obwąchała ludzkie ręce, dostała chleba z solą, obejrzała wóz, skubnęła siana, spenetrowała czy czuć na dnie kartofle i osypkę, wytarła szyję o luśnię i stanęła żując powoli, łagodnemi oczami śledziła ruchy ludzkie.
— Hator, chcesz bamboły? zagadnął Pantera wynosząc z domu blaszaną krowią klekotkę na rzemieniu.
Hatora przecząco poruszyła uszami i odwróciła niechętnie swą rogatą głowę.
Nie! — Hatora nie lubiła „bamboły“.
Przed paru laty, gdy ją ustrojono w to straszydło, bezustannie gadające — oszalała z trwogi i wstrętu, umęczyła się okropnie, starając się pozbyć, zedrzeć ze siebie po gąszczach obmierzłego stracha.
Nawet w rozdraźnieniu i dzikim buncie popełniła czyn zbrodniczy, rzuciła się z rogami na Panterę, rycząc ponuro: mord, mord. Ale to było dawno, w samych początkach jej leśnej służby. Potem Hatora zrozumiała, że nałożenie „bamboły“ oznaczało rozkoszny żywot w puszczy, w obfitości pastwisk, wody — w nieograniczonej swobodzie.
Nie było pastucha i jego bata, nie było psów, ani łańcucha w dusznej oborze, ani zdradliwych rogów zawistnych towarzyszek. Bo Hatora przez te lata straciła instynkt stadny, i skierowana przed dom — najkrótszym nawet pomrukiem nie pożegnała zimowej kompanii. Bez zapału, ale i bez protestu pozwoliła sobie nałożyć naszyjnik.
— Pantero, zaprzęgaj Łataną Skórę. Idę po domową czeladź. Zabierz klatkę z ptakami! komenderował Rosomak, wchodząc do domu. Żuraw lokował właśnie na wóz kosz, okryty krasno przetkaną serwetą. Pantera i Hator zawęszyli z lubością. Pachniał świeży razowiec.
— Wódz tak goni, że i śniadanie się wściekło, rzekł Pantera. Nie wytrzymam, tak pachnie! sięgnął po nóż za pas, odchylił płótno, bochen jeden krzyżem przeżegnał i spory glon odkroił. Przełamał i z lubością obadwa jedli. Wilgotny pysk Hatory wsunął się także do spółki.
— Aha, wódz kazał zaprzęgać! przypomniał sobie Pantera ruszając do stajni.
Po chwili wyszła na słoneczne podwórze klacz srokata, stępając z rozwagą i ostrożnością, Pociągnęła Panterę do studni, napiła się do syta, a potem niekierowana poszła ku wozowi.
Sprobowała smaku siana, poszukała na dnie worka z obrokiem, parsknęła, ziewnęła, przeciągnęła się i z rezygnacyą podała głowę do chomonta.
— Nie zezuj na ładunek, rzekł Pantera. Wiemy żeś źrebna; w błocie i piachu pójdziemy piechotą.
Zachodź w hołoble! Przyciągnął rzemienie, zaprzągł i stał w gotowości do jazdy, pojadając chleb na spółkę z bydlątkami.
— Powiedz, Żurawiu, wodzowi, że gotowe; szmat drogi, ledwie zdążymy na odwieczerzę.
Rosomak tymczasem miał kram z domownikami. Tupcio i Kuba, jeż i wiewiór, byli szczytem sprzeczności obyczajów i upodobań.
Mało się znali — ale dość, by się nienawidzieć, chociażby dlatego, że jeden drugiemu nie dawał spać.
W nocy Tupcio bezustannem dreptaniem płoszył Kubę, że wyprowadzony z cierpliwości wysadzał pyszczek z gniazda na piecu i wymyślał.
— Czołgaczu plugawy, zjadaczu stonogów, pantoflarzu obmierzły, bodajeś się żabą udławił. Oka zmrużyć nie daje ten robaczarz!
W dzień Kuba szperając po kątach zaglądał i za poręcz kanapy, zatykał tam orzechy, które spadały na śpiącego Tupcia, że się budził i fukał rozsierdzony.
— Hecarz, sowizdrzał, błazen, ryże straszydło, ptasie pośmiewisko! Bodaj ci żywica ogon do nosa przylepiła, bodaj ci się gęba na zębach nie zamykała!
Całą zimę warchoł trwał, a jeśli mieli kiedy coś wspólnego, to tylko nienawiść dla taksicy Dziamdzi. Ta wprawdzie mieszkała w stajni, ale wpadała kiedy niekiedy wszędzie węsząca, wszystko pędzająca, wrzaskliwa i dokuczliwa nad wszelki wyraz.
Było to zatrucie zimowli. Kuba, chociaż bezpieczny na szczycie pieca, dostawał palpitacyi serca i oburącz cisnął wzburzoną pierś; Tupcio pod kanapą dostawał wątrobianego ataku i astmy.
A tego dnia właśnie, korzystając z zamętu wyprawy, Dziamdzia wśliznęła się do domu, wznieciła straszny popłoch.
Zapędziła Kubę na szafę i do utraty tchu naszczekała mu pogróżek i impertynencyi; potem zwęszyła Tupcia w starym bucie Pantery i, nie mogąc się doń dostać, włóczyła go wraz z butem po całym pokoju. Na tem ją zeszedł Rosomak, złapał za kark i sromotnie za drzwi wyrzucił, ale domownicy byli w zupełnej rebelii.
Tupcio był tak rozsierdzony, że razem z butem podskakiwał i fukał:
— To to tak! Nie chcę was, nie chcę do lasu! Nie tykajcie, precz, precz, zdrajcy, fałszywe opiekuny i przyjaciele! Ta wasza służka chciała mnie zjeść, może zjadła! Nie czuję, czy jeszcze żyję z alteracyi.
— Fiut, niema głupich! skrzeczał Kuba, z ręką na sercu, z wyżyn szafy. Ani zejdę stąd, ani z wami jadę. Nikt w moim rodzie nie słyczał tyle obelg, co ja od tej pokracznej karlicy. Albo ona, albo ja, wybieraj! Nie zejdę — choć ciekawym, co masz w garści. Choćby i słonecznikowe ziarno. Mam swą ambicyę. Dałeś mnie na pastwę tej poczwarze. Gdzieś był, jak mi tu urągała. Nie, nie zejdę.
— Nie, to nie! — rzekł Rosomak, garść orzechów chowając w zanadrze, i wziął but z Tupciem.
— Tupciu, bestyi nie będzie w lesie. Bonować będziesz spokojnie. A pamiętasz, ile tam tłustych glist i robaków, jakie miękkie wykroty do spania! A w chacie ile i kiedy zechcesz mleka i sera i rybie wątróbki. Wyleźże z tej cholewy! Czy ci nie wstyd, by cię jak dzikusa wozić razem z butem!
— A właśnie, chcę spać w bucie! fuknął już spokojniej Tupcio i znieruchomiał.
— No, Kuba — zostajesz? Bo mi się spieszy. Żegnam cię — okno otwarte.
— Co masz w kieszeni, pokaż! Kuba spadł mu na głowę i dał nurka w zanadrze. Rozległo się zajadłe piłowanie skorupy orzecha i mruczenie zadowolenia. Pokój był zawarty.
— Gotowo! wetknął głowę przezedrzwi Żuraw. Zabierz jeszcze skrzypce i ruszajmy.
— Na wyraj — jazda, zakomenderował Rosomak, lokując but z Tupciem i siadając sam, byle jak, z nogami poza drabiną.
Uczepił się wśród tobołków Żuraw, przysiadł na drążku Pantera woźnica, parsknęła ochoczo klacz, zabamboliła Hatora i tabor ruszył.
Wyjechali za wrota, na drogę polną, wyboistą i błotnistą, spojrzeli w dal, na siniejącą linię borów, objął ich dech szerokiej przestrzeni, rozprężył płuca, barwą się wybił na lica, zapalił ogniem radości stęsknione źrenice.
— Hejnał wodzu! upomniał się Pantera.

A Rosomak — ziemi, błękitu, borów i pól rzucił wezwanie:

Czas ci już wstać, czas ci już iść
Hetmanko polnych rot!
Oto ci na hełm borowy liść
Oto ci w rękę rozmaju kiść,
Oto twój złoty grot.
Powiedziesz ty, powiedziesz nas
Na ten słoneczny szlak,
Gdzie kwitnąć sercom i pieśniom czas,
Gdzie szumu czeka uśpiony las,
Gdzie czeka lotu ptak!
Powiedziesz ty, powiedziesz świat
W zwycięski pochód twój,
Gdzie z prochów świeży wynika kwiat,
Gdzie brzask wybucha z za nocy krat,
Gdzie stoczysz życia bój!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.