Lato leśnych ludzi/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lato leśnych ludzi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mijali łany orne i siewne, ludzkie osady, rozstaje, łąki od kaczeńców złote i kierowali się wciąż ku borom.
Szlak się czynił coraz niewyraźniejszy, a bory z wązkiej smugi stawały się ciemną ścianą. Aż, jak przednie straże zabiegły drogę stare sosny na wzgórku, a za niemi szeroką ławą, bez kresu stanął zwarty wał chojarów, podszytych jałowcem i wrzosem. Powitał ich poszum cichy i uroczysty jakby modlitewny, a niosący kadzidlane wonie żywicy — i wjechali w Boży chram boru. Wszyscy odkryli głowy, spojrzeli w górę, poruszyły się wargi odzewem dusznym owego powitania. Nikt się nie odezwał, słuchali cali w sobie skupieni.
Prowadziła klacz. Bez namysłu wybierała jakieś szczeliny wśród drzew, ledwie widoczny ślad, nie wahała się na zawrotach, na wązkich przesmykach wśród mokradeł, odnajdywała jakieś kładki na zdradnych oparach, kołowała, kluczyła, tak pewna swej pamięci, że, tak sobie stępa idąc, obrywała to kiść szuwaru, to gałązkę brzozową, to łozowe kocanki i gryzła dla zabawy.
Grunt się obniżał. Jechali przez grobelki klecone przed wiekami z berwion dębowych, kędy może kiedyś szły szwedzkie lub kozackie wojska, obrzeżali szmaty torfowisk, wycierali ślad wśród łóz sążnistych, ginęli w haszczach trzcin i sitowia; słońce mieli w oczy i plecy, na lewo i prawo, a wreszcie szlak był już tylko ich własny — tyle znaczny, co ścieżka przez łosia wydeptana.
Aż, z gęstwiny błysnęła woda, ruczaj w długi bród rozlany, ginący dalej w łozach; graniczny ruczaj ich letniego królestwa.
— Ot i nasz Tęczowy Most! rzekł Żuraw. Wszyscy trzej wydali długi, specyalnie swój okrzyk, zwykły akord, którym się, rozproszeni na wyprawach, zwoływali.
Klacz weszła ochoczo w bród, schyliła głowę i, muskając wodę wargami, szukała najżywszego prądu, tam stanęła i zaczęła pić. Hatora poszła za jej przykładem i ludzie zaczerpnęli też wody w dłoń.
— Pijmy jak z Lethe. Zapomnienie tamtego świata! rzekł Rosomak.
— Smaczna, jak brzozowy sok. Niczem wino, dodał Pantera,
— Roi się od zarybku. Widzicie na piasku ćma! zauważył Żuraw. O i kaczor zielonogłowy tam pod łozą!
Zwierzęta napojone podniosły ściekające wodą nozdrza, rozejrzały się. Zarżała klacz, targnęła postronek Hatora, czuły już swe letnie pastwiska. Nawet Kuba, na ramieniu Rosomaka rozsiadły, mierzył okiem odległość do pierwszej brzozy za wozem i ledwie z brodu się wydostali — dał susa i już był na szczycie.
Ludzie zeskoczyli. Puszczono na wolę Hatorę. Rosomak wziął klatkę z przezimowanemi kuropatwami i koszyk z zającem, który też pod opieką Pantery chował się w domu. Wypuszczony szarak, niebardzo się kwapił, stanął słupka, zawęszył, słuchy nastawił, obejrzał się na człowieka i powoli pokicał ścieżką wśród wrzosowisk. Kuropatwy, jak szare kulki, pociekły rzędem za nim.
— A nie złorzeczcie ludziom, choć wy niebogie zwierzęta męczenniki! My waszej niedoli niewinni! szepnął Rosomak.
Gdy do wozu wrócił — był sam. Towarzysze, porwani szałem swobody, pognali na piechotę, Kuba im towarzyszył wierzchołkami drzew, klacz ruszyła też już zupełnie bez drogi, w wiadomym sobie kierunku.
Dopędził ją Rosomak i szedł obok pieszo, kierując, by wóz o drzewa nie zaczepił, ale i on był innem zajęty.
Czytał historyę zimy swego raju.
Tu już znał każde drzewo, każdy kęs ziemi i wszystko witał jak najmilsze towarzystwo. Las, który dlań nie miał tajemnic, opowiadał, pokazywał, chwalił się, skarżył.
Oto sosna ze starem gniazdem rabusia krogulca, a oto druga, co się wygięła i okaleczała, zdeptana kiedyś za młodu, a oto brzoza z ogromną czeczotą i olbrzymia jarzębina, którą nazwali Krasawicą, tyle miewała korali jesienią i piorunem napół rozdarty grab, co się po ciosie odmładzał, czerniejąc smugą rozdartego na poły pnia, i oto brzoza zwalona ciężarem zimowej okiści, i pękata wierzba z dziuplem, w którem już gospodarzyły dzikie pszczoły. I oto olbrzymie mrowisko, już rojne, państwo wielkich czarnych borowych pracowników, usłane białemi grudkami żywicy i ze śladami zimowego grzebania cietrzewi, a oto wykrot olchowy, pełen dziur, szczelin, przepaści korzeni wydartych do połowy z ziemi mocą huraganu, kryjówka wężów i żmij.
Bór gwarzył cichutko, to znów słychać było jak dyszał potęgą odrodzenia wiosny, a człowiek zapatrzony, zasłuchany, zatracał się w tej wielkiej potężnej całości i czuł, że te siły ogarniały go, że sam się staje potęgą, że w nim gra, śpiewa, tworzy, rośnie moc przyrody.
Za brodem grunt się podnosił. Osiedle leśnych ludzi było jakby wyspą wśród nizin, błot, bagien, porzniętych siatką rzeczułek, porosłych nieprzebytymi haszczami.
Na wyspie tej, żyznej bajecznie, bujała puszcza w całej sile wzrostu, śmigały ku słońcu brzozy jak tanecznice smukłe, zielone swe gazy kołysząc, maiły się graby urodziwe jak parobczaki, parły się jedne przed drugiemi do nieba olchy, jesiony, dęby, lipy, jarzębiny, klony, a dołem, jak snopy, leszczyny, kaliny, czeremchy, kruszyna, aż, zupełnie przy ziemi, słały się zwały malin i jeżyn. Na polankach wśród boru biało było od zawilców i puszczała się trawa, jak tło kobierców, które lato tkać miało. Przeciągły okrzyk towarzyszów zbudził z zachwytu Rosomaka; spojrzał na słońce, trącił z lekka żerującą klacz.
— Do chaty, Łatana Skóro! Nam się też obiad należy. O jest i posłaniec!
— Chr, chr! ozwało się wśród gałęzi i Kuba mu spadł na ramię, otarł o policzek i już był w kieszeni — po orzechy.
W lewo, w prawo, pod warkoczami brzóz, przez wieńce i bramy z kwitnącej czeremchy, aż zaczerniał wielki krzyż dębowy z figurą pod daszkiem — i roztoczyła się szeroka polana, ścianą boru odcięta, a w jej głębi chata leśnych ludzi.
Ściany złociły się patyną żywicznych bali i jak koronka snuły się po nich pnące róże i wino. Nizka, dostatnia, z podsieniem wygodnem, ale jeszcze po zimowemu zawarta, ubezpieczona okiennicami.
Przed nią był ogródek — otoczony płotem, „wirydarzyk Żurawia“, który tam hodował różne leśne kwiaty, starannie uzbierane i przesadzone, i lipa cieniła ją nieco od skwaru południa.
Pantera i Żuraw czekali u furtki i wnet zaczęli raport.
— Kos ma gniazdo w winie, przy ścianie. Modraczka mieszka w skrzynce na lipie. Konwalie się wytykają. Żmiję znaleźlim na podsieniu. Jeść się chce!
Małomówny Rosomak wyłożył klacz, zawiesił uprząż na kołku pod dachem, i wtedy dopiero wydobył klucz i otworzył chatę. Wionęło na nich chłodem zimowego wnętrza. Minęli sień — za nimi do izby weszło słońce i ozłociło glorią Koronę Częstochowskiej Pani królującej na ścianie wprost drzwi.
Odkryli głowy i Rosomak powitał Majestat narodu pierwszem słowem i pokłonem.
— Salve Regina, Mater misericordia, vita dulcedo et spes nostra — Salve.
Trój-głos zgodny, uroczysty, radośny napełnił izbę.
Potem Rosomak zapalił lampkę przed obrazem. Żuraw położył na stole bochen chleba. Pantera zdjął sztaby okiennic. Wiosna całą barwą i ciepłem wionęła do izby.
— Oho, kwaterunek zimowy nie chybił, zaśmieli się.
W jednym kącie na ławie myszy leśne zbudowały gniazdo wielkości snopa, w drugim kącie roztaczało się pod ławą mrowisko. Zaczęto wypraszać intruzów, a Żuraw zabrał się do gotowania posiłku. Dym wybiegł na dach — chałupa odżyła.
W otwartem oknie siedział Kuba, przypatrując się robocie. Kitę miał na głowie zadartą jak pióropusz i udając głodnego gryzł szyszkę, wypluwając ogryzki na czołgających się pod ławami ludzi.
Ale, że oni, bardzo zajęci, nie zwracali uwagi, zajął się Żurawiem.
Ten, nastawiwszy garnki na kuchni wziął się do rozpakowania wozu, i znosił worki i supełki, garnki i pudełka do spiżarni w sieni. Podobało się to Kubie. Wszystko obwąchał, spróbował, przeprowadził, wreszcie wynałazł pudełko ze słonecznikowem ziarnem i bez ceremonii zaczął je przegryzać.
— Nie psuj! usunął go Żuraw, tedy się Kuba rozjuszył.
— Moje, moje, moje! zaskrzeczał.
— Twoja, ale nie na teraz. W skórze się nie mieścisz, obżarciuchu!
— Moje! Dawaj! wrzeszczał Kuba.
— Nie dam, łakomcze! zniecierpliwił się Żuraw.
Nastąpiło kotłowanie, rejwach i nagle ze spiżarni wyleciał Kuba rozfukany, z nastroszonym pióropuszem, wdrapał się na szczyt lipy i stamtąd skrzeczał i kruczał.
— Co się stało? Co Kubie za krzywda, zawołał Rosomak troskliwie.
— Krzywda — właśnie! odparł Żuraw. Zepsuł trzy worki, pogryzł pudełko, ukąsił mnie w ucho, a teraz krzyczy ratunku! Kończcie, bo krupnik gotów!
— Oj, i moje kiszki gotowe! wyprostował się Pantera. Przepłoszyliśmy mrowie, umietli, reszta na potem! Jeść.
— Najprzód domowniki! przypomniał Rosomak.
— Prawda! zakrzątał się Pantera.
Rzucił się do spiżarni, do sieni — i wyniósł przed furtkę dwa pełne wiadra — jedno kartofli, drugie owsa. Wtedy zdjął ze ściany w izbie trąbkę i zagrał pobudkę.
Dźwięk uderzył w ciszę, poleciał w las, rozdygotał powietrze; a był to sygnał dobrze snać znany, bo odpowiedziało mu rżenie i daleki odgłos kołatki Hatory. Oparci o płot leśni ludzie czekali. Pierwsza zdążyła klacz i parskając z uciechy wnurzyła łeb do obroku, flegmatyczniej nadciągnęła Hatora, Pantera przykucnął do jej boku ze skopkiem.
— Pięknie proszę o „mlimli“, Hator! A nie żałuj, bośmy zdrożeni i świeżo osiedli! przemawiał do niej przychlebnie.
— Obiad na stole! zawołał Żuraw z izby.
Na białym, klonowym stole pod obrazami leżał bochen chleba — parowała misa pięknie malowana, leżały drewniane łyżki.
Gospodarny Żuraw już nawet więzią kaczeńców ozdobił nakrycie. Zajęli swe miejsca na ławach i jak ludzie rzetelnie głodni czerpali z misy w milczeniu. Asystował Kuba probując z każdej kromki chleba, aż z niesmakiem otarł pyszczek o rękaw Rosomaka, skoczył na ramę okna i zabrał się do południowej drzemki. Stanowczo, ludzie jadali niesmaczne rzeczy, pomyślał z grymasem, przymykając oczy.
Gdy łyżki zagrzechotały po dnie misy, Rosomak rzekł.
— Ja zaraz czółnem ruszę, rybne tonie obejrzę i kosze zastawię. Pantera obejrzy i do porządku doprowadzi stajenkę dla domowników. Żuraw chałupę do reszty wyczyści i obejrzy warzywnik. Jutro wszyscy razem grzędy skopiemy i obsadzim.
— Przedewszystkiem jabym rad zmienić skórę, rzekł Pantera, patrząc po swem ubraniu.
— Ano — idźcie do komory i przebierajcie się, ja ino fajkę wypalę! Chodaki też trzeba namoczyć.
Komora była za sienią — szeroka, widna. Tam też nocował Rosomak z Żurawiem. Pantera miał swe posłanie w alkierzu za izbą.
Gdy leśni ludzie wrócili do izby — byli zmienieni zupełnie. Mieli na sobie tylko szare płótno, na nogach lekkie lipowe chodaki, pas rzemienny, z nożem w pochwie obciskał luźną kurtę, na głowie filcowy kapelusz.
— Dopiero las nas za swoich uzna! zaśmiał się z uciechą Pantera, biorąc siekierę i zabierając się do swej roboty około stajenki. Żuraw zaczął zmywać statki — więc się i Rosomak ruszył.
Przebrał się i on, rozprostował z rozkoszą członki, wyładował z wozu swoją osobistą skrzynkę, pełną książek zoologicznych, przyrządów do kolekcyi przyrodniczych i tysiące drobiazgów, których do studyów używał i strzegł jak oka w głowie.
Potem umieścił wysoko w podsieniu u pułapu stary rękaw od kożucha, nocne mieszkanie Kuby i but z Tupciem podłożył u węgła, a wreszcie obładował się koszami na rybę, wziął wiosło, siekierę i poszedł do czółna. Miało swą przystań za krynicą, pod starą olchą nad strugą. Rosomak wylał ze dna deszczową wodę — władował kosze, odczepił łozową wić — i odbił od brzegu.
Droga była bez kresu, bo błotne obszary zalane były wodą i płynąć można było kędy wola wśród łóz ledwie zieleniejących i młodych pędów szuwarów. Na wodzie słał się „czarnygłów“ ulubiona wiosenna pasza Hatory i klaczy, to też je spotkał żerujące po brzuch w wodzie.
Podniosły łby i rozmówili się „po leśnemu“.
— Dobre, zdrowe! parsknęła Łatana Skóra.
— Trochę za wodniste! zamruczała Hatora.
Pogłaskał je z czółna i przestrzegł.
— A pamiętajcie nie iść do topieli za krynicę, skąd was wywlekliśmy na sznurek zeszłego lata. I nam i wam mało brakło do śmierci wtedy. Pamiętajcie, łakomce!
Chmary błotnego ptactwa rajcowało nad tą płytką wodą. Hryce, czajki, kuliki, bekasy wrzask czyniły weselny; miodem pachniały złote kiście łozowe, balsamem pękające brzozy i olszyny — wiosło zgarniało złote kaczeńce i kępy wodnej mięty — a cuda czyniące śmiało się do swego dzieła — słońce.
Rosomak dopłynął do chruścianego płotu rybackiego i świadomy gruntu, czółno o kołek wicią zaczepił i wszedł w wodę.
Zrewidował, brodząc, całość płotu, szczeliny łozą obetkał i w gardziel, kędy nurt biegł, kosz zastawił.
Nie spieszył, robił powoli, obserwując, zachowując rybackie praktyki, wnioskując o połowie wedle spostrzeżeń różnych, robotą swą tak zajęty jak skrzydlate rybołowy krążące nad nim bez trwogi.
Bo leśni ludzie znali zasady obcowania z naturą. Unikali gwałtownych ruchów, hałasu, płoszenia, gonienia, trwogi.
W chałupie była strzelba od wypadku, ale wypadek zdarzał się niesłychanie rzadko, chyba sąd nad niepoprawnym zwierzęcym zbrodniarzem. Z kołatką Hatory, z trąbką obiadową zwierz i ptak oswajał się rychło — i wiedział bór cały, że od tych trzech ludzi nie przyjdzie żadna napaść i krzywda.
Szara, mała łódka, szary w niej człowiek, garnący wodę powolnym ruchem wiosła był to obraz znany ptactwu, codzienny, pospolity — tak, że czajki nie urządzały swych forteli, by go od gniazda odprowadzić, a stadka cyranek żerowały nietrwożne przy szlaku łodzi.
Założył Rosomak drugi kosz i trzeci, opłynął najlepsze tonie i zatoki, przepatrzył różne rybie kryjówki, odnowił zeszłoroczne znajomości ze współtowarzyszami leśnego bytu i zupełnie o czasie zapomniał.
Bobrował właśnie po zakątach jeziora, w które się ruczaj rozlewał u wzgórzy piaszczystych na zachodzie, gdy nagle rozdarł powietrze drapieżnie okrzyk wielogłosy przeciągły.
Była w tem chrapliwość bojowych starodawnych surm i jakby wołanie i odzew strażniczej czujności.
— Hej — czuj — stróżuj! — Hej — czuj — stróżuj! Wieczorne tuż zorze — wieczorny — tuż — czas! Hej — czuj — stróżuj!
To z błot niedostępnych — dawały wieczorny sygnał — żurawie wartowniki.
Rosomak spojrzał na słońce i posłuszny hejnałowi — zwrócił łódź ku chacie.
Czuby drzew były już czerwono złote, z ziemi wstawały srebrne mgły, ptactwo spieszyło kto z czem: z posiłkiem, z ostatniem zdźbłem na gniazdo — bo czas nadchodził wieczorny pacierzy i spoczynku.
— Spóźnię się! pomyślał Rosomak, bo pospieszyć nie mógł, by nie płoszyć i trwożyć reszty mieszkańców.
A hejnał leciał po trzykroć — coraz przeciąglejszy — stanowczy.
— Wieczorne tuż zorze! Wieczorny już czas. Hej czuj, czuj!
Zawrzało całe błoto rajkotem kum-żab, zielonogłowe kaczory poczęły pluskać na szersze wody i chrapliwie wabić — mgły zakołysały się do tańca, ruczaj się pomarszczył od żerujących ryb — górą na niebie białe obłoczki jak róże zakwitły, drozd śpiewak na szczycie olszyn począł wydzwaniać na pacierze. Wieczór był!
Gdy Rosomak przybił do chatniej polany i tam panował ruch kończącego się dnia.
Żuraw z Kubą na głowie wracał z wiadrami od krynicy, Pantera w obórce rozprawiał z Hatorą, klacz przed furtką dopominała się wieczornego obroku.
— Witajcie, wodzu! Nie mogliśmy się doczekać.
— Albo co?
— Bo mamy mnóstwo nowin. Na strychu zimowała sowa, i dotąd mieszka — pełno mysich skórek. Kuśnierz niecnota.
— Pewnie tuż nie brak piór sikorzych. Trzeba ją będzie wyprosić.
— A w obórce jest ten sam wodny wąż, wyrósł na z pół łokcia.
— W trzech skrzynkach przy chacie już osiedliły się bogatki, a w jednej krętogłów.
— Nasza dzika grusza — biała jak panna młoda.
— Orzechów będzie mnóstwo. Leszczyna czerwona od kutasików.
— We wrzosach, przy warzywniku cieciora siedzi na sześciu jajach.
— Tupcio już poszedł na swój chleb.
— Pszczoły żyją w barci — mocno chodzą.
Stanął Żuraw z wiadrami, z obórki wyszedł Pantera ze skopkiem mleka, przyszła do kompanii klacz i gwarzono na środku polany. Łatana Skóra powtarzała wciąż jedno: Obroku, obroku, obroku.
— Zapchajże jej gardło, Pantero, zaśmiał się Rosomak.
— Ale! Tej sztuki nikt nie dokaże. To nie brzuch to otchłań! Chodźże, beczko bezdenna.
— Olaboga — woda mi kipi! dosłyszał Żuraw, i kopnął się do chaty.
Rosomak wziął w ręce zaspanego Kubę i wsunął w rękaw u pułapu, zaskrzypiały wierzeje stajenki za klaczą, chwilę słychać było rąbanie szczap, brzęk statków w izbie — powoli cichły odgłosy pracy i starunku, na niebie gasły zorze zachodu.
Ale oni się nie kwapili do izby i jadła.
W koło po wszystkich drzewach i krzakach, łozach i szuwarach, po wodach, ziemi i niebie rozpoczynał się ostatni akt dnia i wieczorne wszelkiego stworzenia pacierze.
U podsieni swego gniazda leśni ludzie usiedli na dębowej podwalinie — zapatrzyli się, zasłuchali, umilkli.
I z cicha Rosomak zaczął:
— Pochwalony bądź Panie, coś te cuda uczynił. Pochwalony bądź i błogosławiony — głosami i sercami nas tu wszystkich — w boru żyjących. Dzięki Ci, Panie, za to niebo pogodne, za dzień słoneczny, za zieleń drzew, za ten wieczór, za życie! Święci się Imię Twoje w tej ptasiej pieśni i w naszej duszy ku Tobie otwartej, jako te ptaki i kwiaty, i Królestwem Twem niech będzie ten zakątek, a wolę Twą uszanujemy, jako ją szanuje wszelkie stworzenie — uznając Twą mądrość, moc i miłość. I ufni jesteśmy, że jako mrówce i kwiatom tak i nam pożywienie zgotuje słoneczny dzień jutrzejszy na Twe rozporządzenie. A winom naszym wybaczaj, Panie, bośmy przed Tobą głupi i mali, i przeto grzeszni.
A nie daj nam, Panie, złą myślą lub czynem zakłócić tego bezludzia, gdzie rządzi Twoje tylko przedwieczne prawo i ład, i zachowaj nas Ojcze — jako robaczka w dłoni — bezpiecznie.
— Amen, amen, amen — świergotały ptaszki, szemrały brzozy, ćwierkały owady — i stłumionym szeptem potwierdzili leśni ludzie. Cichło wszystko, pociemniały tajemniczo gąszcza, gasły barwy.
Ale z nad drzew wystąpił sierp miesiąca i osrebrzył Oblicze Chrystusowe na krzyżu, który od dołu w mgły wtulony — zda się nad ziemią płynął, jak zjawisko.
Ochłodzone rosą powietrze wionęło wonią miodu i balsamu — na brzózkę u krynicy zleciał słowik-lutnista, żabie kapele uderzyły w basetle — bez szelestu krążył nad polaną lelak polując na ćmy.... ukojona w ciszy wielkiego spoczynku zeszła na ziemię noc.
I tak się skończył pierwszy dzień bytu leśnych ludzi.