Lato leśnych ludzi/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lato leśnych ludzi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zrazu z izby widział tylko rubinową lampkę przed obrazem, ale rychło otwór okienny począł się rozjaśniać nadchodzącym świtem, więc leżąc bezsennie słuchał, kto się pierwszy obudzi.
Słyszał bełkotanie cietrzewi — żałośne: pau, pau — lelaków — dalekie pobekiwanie kozłów, chichot sowy — i rozełkane, namiętne trele słowicze — pieśń nocy.
Wreszcie odróżnił inną śpiewkę.
— Ledwuchna zaczyna! szepnął.
Jakby na dany sygnał — słowik scichł. Basetle żaby zatrzymały dłużej swój wtór — ale już z kryjówek ozwało się pojedyńcze cirkanie: Czy już, czy już?
I nagle z błot uderzył ranny hejnał żurawich stróży.
— Hej — świt — luzuj — luzuj. Bywaj — na dzień — Pan idzie na świat — Hej — czuj — hej świt.
Trysnął odrazu cały tysiączny chór — Świt, świt. Pan jest. Życie, życie. Las witał dzień!
Pantera się zerwał i w bieliźnie, bosy wyskoczył oknem.
Polana była wybrukowana opalami rosy, powietrze wilgotne, wonne, ciepłe, ptaki chędożyły pióra, przeciągały skrzydła, leciały do wody.
Pantera też rozprężył ramiona, otarł twarz wilgotną gałęzią brzozy i pobiegł do ruczaju — do kąpieli.
Gdy wyszedł z wody — wytarzał się w trawie, pobiegał po łące — i czerwony jak rak wrócił do chaty.
Z gniazda swego u pułapu wysadził pyszczek Kuba, ale tylko ziewnął i schował się napowrót.
— Maczałbym szubę na takiej rosie. Dobre to dla gołych, zamruczał lekceważąco.
Pantera się brał, wziął skopek do doju — i poświstując poszedł do swych obowiązków. Wypuścił klacz i zbudził Hatorę.
Stalowo-szary wąż wodny ogrzewał się u jej boku i ledwie nieco się usunął, gdy krowa wstała.
— Kis, kis — chcesz mleka? przemówił doń Pantera. Chciał zapewne — bo czekał, asystując.
Hatora, oddawszy swym opiekunom daninę, poszła za klaczą. Pantera ulał nieco mleka w skorupkę garnka.
— Masz Kis, Kis! I marsz po żaby, rzekł do węża.
Postawił mleko w sieni do dyspozycyi Żurawia, zajrzał przez szczelinę do komory, ale było tam ciemno i cicho.
— Ot śpiochy! Z tego mieściska przywożą tylko złe obyczaje. Wstyd przed całym lasem. Ale dla mnie to w deseń.
Usiadł na przyźbie, ozuł chodaki, schował do kieszeni kawał chleba, zatknął za pas siekierę, z pod strzechy obórki dobył jakieś zawiniątko i ruszył do czółna.
Ale po drodze strzelił mu do głowy figiel. Złapał żabę — wrócił do izby i wpakował ją do pudełka od herbaty.
— Żuraw dopiero skoczy jak mu bestya pryśnie do oczu, pomyślał.
Teraz kolej na wodza. Pantera ruszył czółnem do koszów rybnych i każdy naładował jakimś cudacznym przedmiotem, przywiezionym w zawiniątku: do jednego włożył koński czerep, do drugiego stary kalosz, do trzeciego wypchaną, króliczą skórkę — i chyłkiem czółno do przystani odprowadził.
W chacie już był ruch, rozmawiali, dym walił kominem — pachniała kawa.
Chwilę się Pantera zawahał. Wódz kazał kopać warzywnik — ale on tylko trochę w las poleci — kąty obejrzy — wyhula się, no i wróci z jakąś nowiną i zdobyczą. I pognał! Darł się przez najgęstsze łozy, prześlizgiwał się pod zwałami, taczał się po kobiercach z zawilców, przedrzeźniał ptaki, gwizdał, śpiewał — spłoszył z legowiska sarnią rodzinę — i chwilę gonił.
— Ot, na kark skoczyć, za rogi uchwycić i gnać, gnać! szepnął wreszcie zziajany bez tchu — patrząc jak sadziły przez moczary. Legł pod brzozą — począł głód, pragnienie i rozkoszną senność.
Chleb miał, wody nie brakło, ale jako smakosz, brzozę zaciął, czarkę z kory zagiął i chleb sokiem popijał.
— Leniwie się sączy. Poszedł w pąki! Ziewnął wreszcie — wyciągnął się — i zadrzemał.
Zleciały się zaraz ciekawe sikory — obejrzały go — i wróciły do roboty — parę zięb, budujących gniazdo na tejże brzozie — udawały chwilę, że tylko w przelocie tam się znalazły — ale uspokojone — dalej kleciły kunsztowny domek — tuż niedaleko bekas zapadał pobekując. Słońce wytoczyło się wyżej — i zbudziło śpiocha. Spojrzał na niebo, na cień drzew — i zerwał się.
— Dziesiąta godzina. Oni pewnie przy robocie. Nie pokażę się bez jakiejś zdobyczy. Ale co? Zaczął szukać. Zaraz dojrzał podwaliny ziębiej chałupy — ale to nie było nic osobliwego — po chwili myszkowania znalazł na kępie dwa jaja bekasa — także pospolitość — wreszcie dopatrzył na dalekiej brzozie wśród błota — żółty bukiet jemioły.
— Aha, to dostanę. Wódz chciał w chałupie powiesić. Jazda!
Wody na bagnie było za mało na czółno, a o krok od lasu zaczynała się topiel.
Trawy i kępy tworzyły tylko cienką skorupę, która pod stopą się chybotała i rozdzierała. Trzeba się było czołgać.
Pantera naciął łozy — związał w pęki, umocował pod pachami na piersi — w rękę wziął długi drąg — położył się — i rozpoczął awanturniczą przeprawę.
Czołgał się — nogami i łokciami popychał, zapadał w szlam, kaleczył się o szuwary, darł bieliznę, wypluwał wodę i błoto — i po trudach nieludzkich dobrnął.
Był zlany potem, ociekający wodą, czarny od szlamu i już prawie bez odzieży — ale zwycięzca. Zaraz się wdrapał na brzozę — siadł konno na gałęzi — dał się słońcu osuszyć, a wiatrowi ochłodzić — i rozejrzał się.
— Głupiec ze mnie! Trochę wprawo jest garb — i grzebień z łozy. Wrócę jak szosą! Ale stąd widać i żurawie leże! Ot krążą! Trzeba się będzie do nich dostać tego lata. To będzie wyprawa!
Wyrąbał jemiołę — i wziął się do odwrotu. Owa „szosa“ była na tyle wygodną, że na „garbie“ tylko dwa razy zapadł po szyję, a na „grzebieniu“ z łozy zostawił resztki garderoby i prawie tylko w czarny szlam odziany stanął na twardym gruncie.
Wtedy widząc, że blizko południa pognał do osady.
Po drodze usłyszał trąbkę — i spotkał Łataną Skórę, dążącą na obiad, więc na nią skoczył, i tak zajechał przed furtkę.
— Jezu Maryo! Leśny upiór — nie człowiek, krzyknął Żuraw.
— Jemioła dla naszego Patrona na pierwszy bukiet. Gwałtu jak mi się jeść chce. Ucho ci, Żurawiu, odgryzę jak misy niema na stole.
— Zaraz ci tu wyniosę wiaderko, brudasie, rzekł śmiejąc się Rosomak.
Pantera zeskoczył z klaczy, fiknął parę kozłów, i trochę na nogach, a przeważnie na rękach i głowie pognał do kąpieli.
— Ciśnijcie mi, wodzu — tu w krzaki świeży garnitur. Rozumie się, że do obiadu należy się przebierać. Biały krawat, smoking — gardenia w butonierce. A jakże! Hatorę pod rączkę do stołu poprowadzę! Kąpał się, pluskał, szorował, przebierał, a wciąż myślał, czy Rosomak był u koszów. Zapytać było nijak — a po ich minach, gdy zasiedli do misy, nic nie mógł poznać.
Mówił każdy o swoich zdobyczach: Żuraw znalazł rzadki kwiat — obuwik, Rosomak wypatrzył gniazdo krogulca — skopali parę zagonów na kartofle, mieli jutro sadzić warzywa.
Po obiedzie spoczęli godzinę — i już we trzech poszli do roboty. Grzędy pod warzywo wykarczowali już od lat paru, więc ziemia była pulchna, piękny czarnoziem nad ruczajem, otoczony płotem przed łakomstwem Hatory.
Pantera kopał zajadle, założywszy sobie że nadrobi ranną „fugę“. Słońce grzało, pot im wystąpił na koszule — wreszcie miało się pod wieczór.
— Nie zrewidujecie koszów, wodzu? spytał nareszcie Pantera.
— Właśnie chciałem ci rzec, byś mnie wyręczył, bom się bardzo zmachał kopaniem.
— A kiedy ja — to jest — mnie — ja nie wiem gdzieście zastawili, wykręcał się.
— Gdzieżby? tam gdzie zwykle.
— Kiedybo — może do jutra poczekać.
— Nie — właśnie pora. Dogódź sobie! Lubisz bobrować!
Nie było sposobu odmówić. Skrzywiony Pantera poszedł do czółna. Niespodzianki swoje znalazł w koszach i z irytacyą powyrzucał. Figiel był chybiony — tylko po dziś dzień Pantera się nie domyśla — czy chytry Rosomak był rano u koszów czy nie. W każdym razie zgodnie ze swą nazwą nie dał się w pole wyprowadzić — i to zatruło dzień Panterze.
Wrócił bez humoru do przystani, rzucił do wiadra pęk nawleczonych na łozinę szczupaków, zdobycz rybną — i resztę dnia spędził piorąc mozolnie swe zaszlamione szmaty.