<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Leśniczy
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1890, nr 22-35, 37-46
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz,
Emil Skiwski
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Jesień niekiedy smutna, a niekiedy najpiękniejsza pora roku, tym razem dziwnie jest piękna.
Potroszę liście już więdną, ale dobrotliwe słońce łagodzi im chwile konania, zdejmuje z nich szatę zieleni, a natomiast daje złotą. Róże pospadały z krzewów, ale jaskrawe astry uśmiechają się jeszcze, georginie wspaniałemi kwiatami się pysznią, gdzieniegdzie jabłka się na drzewach rumienią, z rozpiętej na ścianie domu winorośli zwieszają się złote i czarne grona.
Jest najpiękniejsza pora roku, najmilszy czas, zwłaszcza w tym ogrodzie wpół owocowym, wpół dzikim, co się na łagodnej pochyłości wzgórza rozciągnął aż ku rzece.
Na ławce kamiennej, pod jodłą, co jak baldachim gałęzie swoje rozpostarła, siedzi człowiek i szeroko otwartemi oczami patrzy prosto w słońce.
Dziwne oczy! jasne, niebieskie, duże, niby jak zwykłe oczy, ale czegoś im brak. Są nieme. Określenie na pozór niewłaściwe, ale mówi prawdę. Te oczy milczą, nie zdradzają ani zachwytu, ani ożywienia, ani troski, są bez wyrazu, jak martwe.
I naprawdę martwe; patrzą w słońce bezkarnie i znoszą jego blaski bez mrugnięcia, bez spuszczenia powiek. Podobno orły to potrafią, ale te oczy nie są orle, to ludzkie źrenice, tylko nieszczęśliwe i martwe.
Obojętna jest im ciemność nocy i blask dnia, umarło dla nich piękno i brzydota, zniknęły barwy.
To są oczy nieżywe w człowieku żyjącym.
Umarły one przed laty siedmioma i kto wie, jak długo jeszcze poruszać się będą w ciemnicy, bo człowiek do którego należą jest w pełni wieku i sił.
Wśród długich, ciemno blond włosów, gdzieniegdzie przewija się ledwie dostrzegalna nitka siwizny, twarz o rysach regularnych i pięknych, jest czerstwa, długa jedwabista broda dodaje jej pewnego wdzięku i powagi.
Obok niego dzieweczka siedzi, dziecko raczej; także ma oczy jasne, niebieskie i duże, ale jakież inne! Tamte w słońce patrzą, te się pod cień rzęs prześlicznych kryją, a gdy otworzą się, gdy spojrzą, to tyle życia, tyle wyrazu, tyle wdzięków i blasków w sobie mieszczą, że w nie, równie jak w słońce, długo wpatrywać się nie można!
Ładnie zarysowana główka, o klasycznym profilu, dźwiga warkocz jasny, bogaty, ciężki; na białych policzkach rumieniec barwy polnej róży jaśnieje. Lekka sukienka biała uwydatnia rozwijać się zaczynające kształty, a z pod niej wychyla się nóżka zgrabna, maleńka.
Niewidomy posuwa ręką po ławce, poruszając palcami; w ruchu tym natrafił na książkę.
— Masz do czytania co? — spytał.
— Tak, ojczulku.
— Gdzie my jesteśmy, Anielciu?
— W ogrodzie, pod jodłą, gdzie ojczulek tak lubi siadywać...
— To dobrze. Wszak słońce jeszcze świeci?
— Świeci, ojczulku...
— Ja to czuję... a szmer, który do uszu moich dochodzi, to jest szmer rzeki, prawda?
— Tak, ojczulku, rzeka zawsze szemrze, a tu szczególniej, bo brzeg płaski, a na nim mnóstwo kamyków i muszli.
— Czy ty jeszcze, Anielciu, zbierasz muszle jak dawniej?
— Nie. Robiłam to będąc dzieckiem, ale teraz, gdy jestem już panną dorosłą...
— Ty dorosłą panną! — rzekł z uśmiechem — któż ci to powiedział?
— Ciocia.
— A czy ty ładna jesteś, Anielciu?
— Nie wiem — odrzekła, oczy spuszczając — ciocia mówi, że jestem bardzo podobna do nieboszczki mamy.
— O! w takim razie jesteś niezwykle piękna, ale ja już urody twojej nigdy nie zobaczę... Jakie książki przyniosłaś z sobą?
— Te trzy, które leżały na stoliku, przy łóżku ojczulka.
— Pismo święte, Skarga i Mickiewicz. Otwórz którąkolwiek i przeczytaj mi co chcesz.
— Ale którą?
— Którąkolwiek i gdzie się otworzy.
Dzieweczka poezye wzięła i zaczęła czytać dźwięcznym głosem:

„Myślałam sobie: gdyby to skowronki,
Ze skrzydeł swoich dały mi po piórku,
Poszłabym z niemi — i tylko z tej góry,
Chciałabym jeden mały kwiat wziąć z sobą,
Kwiat niezabudki, a potem, za chmury
Leciéć wysoko, wysoko... i zniknąć.” —

— Przestań że dziecko, i nie strasz mnie.
— Czem, ojcze?
— Czem? tem, że mi słońce po raz trzeci zagaśnie.
— Ja nie rozumiem, co ojczulek mówi.
— Raz mi zagasło, gdy matka twoja umarła, drugi raz, gdym wzrok utracił, a trzeci raz zagaśnie ono już ostatecznie, gdy mi i ciebie zabiorą.
— Mnie? a któż ma prawo oddalić mnie od ojca?
— Dziecko jesteś. Będą takie ptaszki, co ci dadzą ze swych skrzydełek po piórku i uniosą. Nie, Anielciu! ty mi nie czytaj poezyi, jestem dziś rozstrojony i smutny... Ciężkie myśli mnie trapią, noc przepędziłem bezsennie. Pokrzep mnie, weź Pismo święte. Czytaj gdzie się księga otworzy.
Dziewczyna znowu czytać zaczęła:

„Jako sługa pragnie cienia, a jako najemnik czeka końca pracy swojej, takem ja, prawem dziedzicznem wziął miesiące próżne, a noce bezsenne są mi naznaczone.
„Układę-li się, tedy mówię: kiedyż wstanę? i pełen bywam myślenia, aż do świtania.
„Dni moje prędsze są niż czółnek tkacki i strawione są bez nadziei.
„Wspomnij o Panie, że wiatrem jest żywot mój, i nie wróci się oko moje, aby widziało rzeczy dobre.”

— Ojczulku! — zawołała, składając książkę — ja tego czytać nie mogę, to zanadto smutne i bolesne.
— To skargi i żale nieszczęśliwego Hioba. Nie czytaj, kochanie, jeśli przykrość ci sprawiają. Pocałuj mnie, Anielciu.
Wzięła jego rękę i przycisnęła do ust.
— Nie, jedyna, ty mnie w czoło pocałuj, w oczy zagasłe... moje ty słońce!
Rzuciła mu się na szyję i obsypała go pieszczotami, on rączkę jej wziął i do czoła, a potem do ust przytulił.
— Przeszedłbym się — rzekł, wstając z ławki.
— A dokąd ojczulek iść pragnie?
— Prowadź nad rzekę, pójdziemy brzegiem po piasku; pamiętam, że dawniej ten brzeg piasczysty był.
— Jest i teraz taki, ale już zmienił się dużo. Część lądu woda zabrała, a w jednem miejscu, gdzie było bardzo płytko, teraz głębina.
— A ja chciałem onegdaj puścić się sam nad rzekę.
— Niech ojczulek nie robi tego nigdy, nigdy! — zawołała z przerażeniem — niech mi to ojczulek przyrzeknie.
— Dobrze, dobrze, wiesz, że cię zawsze słucham. Nikt mi tak nie dogodzi jak ty, nikt mi tak nie potrafi uprzyjemnić chwil gorzkich. Prowadź nad rzekę, Anielciu, ja bardzo lubię jej szmer.
Dziewczynka wzięła ojca pod rękę i poszli.
— Powiedz mi co? — rzekł niewidomy.
— Ale co?
— Co chcesz... co się w domu dzieje? bo ja z nikim dziś nie mówiłem, oprócz z tobą, nawet pan Hieronim odwiedzić mnie nie raczył.
— Wuj Hieronim, ojczulku, skoro świt pojechał.
— Dokąd? po co?
— Nie wiem, zdaje się, że do miasta.
— A któż przy gospodarstwie?
— Grzelewicz ekonom, karbowy.
— Powiedz mi, Anielciu — rzekł, zatrzymując się nagle — już dużą panienką jesteś, więc może się poznasz na tem, powiedz mi szczerze, co się u nas dzieje? bo ja mam przeczucie, że źle, że mnie oszukują, zwodzą, że każdy przedemną prawdę ukrywa. Oni tu źle rządzą, a co gorsza kłamią przedemną. Siostra chce mi oszczędzić zmartwień i dlatego milczy, pan Hieronim, choć brat cioteczny, ale kręci, nawet bez wielkich ceremonii, dziś mówi tak, jutro inaczej. Kaliński człowiek uczciwy, ale nie widuję go wcale, od czasu jak osadzili go w lesie. Słyszę, że często ktoś przyjeżdża, że odbywają się jakieś szepty, narady. Co to jest?... Moja Anielciu, obawa mnie męczy, sypiać nie mogę, głowę mam nabitą najsmutniejszemi myślami, wyprowadź mnie z niepewności tej, oświéć mnie duszko.
Dziewczyna westchnęła:
— Mój ojczulku — rzekła — cóż poradzę? ja się na niczem nieznam, o żadnych interesach nie wiem, a wuj Hieronim prawie nigdy ze mną nie rozmawia. Jedyna rzecz jaką zrobić mogę, to chyba pana Kalińskiego ojczulkowi sprowadzę... tylko nie wiem jak to wykonać. Jego tu nie lubią, nie puszczają go i kto wie, czyby się go dawno nie pozbyli, gdyby nie ojczulek. Już mam sposób! — zawołała radośnie. — Ciocia pozwala mi czasem jeździć na spacer maleńkim wolańcikiem i powozić samej. Pojadę na Leśniczówkę i pana Kalińskiego poproszę.
— Nie, kochaneczko, ja mam lepszy sposób, pojedziemy do niego jutro razem, ja z tobą.
— Ah! ojczulku — zawołała, klaszcząc w dłonie — jak to dobrze! Pojedziemy razem, będziemy rozmawiali przez całą drogę, ja ojczulka powiozę doskonale.
— Umiesz powozić?
— Znakomicie... nasze koniki są mi bardzo posłuszne.
— Kiedyż pojedziemy, Anielciu?
— Kiedy ojczulek każe, rano, po obiedzie, przed wieczorem...
— Chciałbym jak najraniej, przed powrotem pana Hieronima. Im wcześniej tem lepiej.
— Więc o wschodzie słońca!
— O wschodzie... a co niebo zapowiada na jutro? Przecież ty, gosposia, powinnabyś znać się na tem.
— Zdaje się, że niebo dobrze wróży, a zresztą niech ojczulek sam osądzi. Słońce schowało się za las; widać jeszcze cząstkę jego tarczy czerwonawej, od tej tarczy w górę i na obie strony rozchodzą się promienie szczerozłote, niebo jest czyste, lazurowe, a maleńkie białe chmurki płynące wysoko w powietrzu, nabierają barwy różowej. Taki zachód podobno pogodę zapowiada.
— Niezawodną.
— Teraz, ojczulku, słońce już całkiem za lasem; czerwoność blednie, złota przybywa, tworzą się na zachodzie smugi seledynowe, przecudne.
— Moje ty oko! — odezwał się niewidomy — ty mi chcesz jasność przywrócić. Gdzie jesteśmy teraz?
— Nad rzeką. Zdaje się, że powoli ona płynie, a jednak pieni się przy brzegu.
— Pieni się gdzie płytko, a głębia milczy poważnie... Słyszysz?
— Co?
— Śpiew... daleko, bardzo daleko.
— Jaki ojczulek ma słuch bystry! ja nic nie słyszę.
— Mam słuch dobry istotnie; jest to jakby wynagrodzenie za krzywdę jaka się oczom moim stała. Nie widzę nic, ale najlżejsze szmery uchem łowię. To ktoś w górze rzeki śpiewa, może rybak, ale czemuż tak tęskno zawodzi?
— I ja teraz słyszę, przybliża się; rzeczywiście śpiew smutny.
— Wszystko jest smutne na świecie.
— Ah! ojcze! kto tak mówi!?
— Dalekoż ten rybak?
— Mignął się na zakręcie, koło wyspy, a teraz zasłoniły go wierzby. Z prądem płynie, więc niedługo tu będzie.
— Ciekawym kto to?
— Może rybak, może chłop ze wsi, alboż mało ludzi łódki trzyma? Wejdźmy na wzgórze, ja go dojrzę.
— Przestał śpiewać.
— Dostrzegł nas zapewne. Widzę go. Jak ten człowiek szybko płynie... i śmiały, o śmiały! Płynie w małem czółenku stojąc, jak retman przed flisami, ale to nie retman... Teraz jesień, tratwy dawno już przeszły. Ah! to Walek!
— Cóż to za Walek?
— Sierota... po Bartłomieju, co przed dziesięciu laty podczas powodzi utonął...
— Ah! ten... przypominam sobie.
— On teraz na Leśniczówce służy, ojczulku... Płynie wprost ku nam, uczepił łódkę do wierzby, wysiada, idzie tu...
Po pochyłości wzgórza, lekkim, elastycznym krokiem biegł chłopiec młodziutki, prawie jeszcze dziecko. Z pod kapelusza słomianego długie, lśniące i czarne włosy spadały mu aż na ramiona, twarz miał opaloną, prawie bronzową od słońca, oczy duże, wyraziste, piwne, rysy dość regularne i drobne.
Szedł uśmiechnięty, a z po za warg barwy krwistej, błyskał dwoma rzędami zębów białych, drobnych, równiutkich.
Gdy już był blizko ociemniałego i jego córki, zdjął kapelusz i mówić zaczął:
— Wiedział pan Kaliński kogo posłać. Pan Kaliński powiedział: Walek! dymaj duchem do pana, ale żeby cię nikt nie widział, jak i którędy... myszkuj koło ogrodu i pana samego zobacz, a jeśli pana nie zobaczysz, to panienkę zobacz i rzeknij, czy panience, czy panu, żeby pan żadnych papierów nie podpisywał. To słowo powiedz i zmykaj. Ja tak zrobiłem; z Leśniczówki parłem przez las, potem polem, potem do rzeki, złapałem Michałowe czółenko i rzeką tu, aż pod ogród, zobaczyłem panienkę i pana, przybiegłem, rzekłem, żeby pan nic nie podpisywał i zmykam...
— Czekaj — rzekł niewidomy.
— Waluś! — zawołała Anielcia — Waluś! wróćże się, pan cię woła.
Chłopak nie słyszał, czy może udawał że nie słyszy, jak kula stoczył się ze wzgórza, wsiadł w czółenko i w górę rzeki odpłynął.
— Gdzież on jest? gdzie jest? — pytał z niecierpliwością niewidomy. — Anielciu, gdzież ten chłopiec?
— Już odpłynął, ojcze, nie ma go, wołałam, nie chciał słuchać. Jaki on silny, jaki silny, pod prąd płynie tak szybko.
— Głos przyjaciela ostrzega — mówił niewidomy do córki, czy może sam do siebie — głos przyjaciela... w tem coś jest, Anielciu... Czy nie ma na niebie chmur czarnych?
— Ależ, ojcze! — odrzekła — mówiłam, że zachód prześliczny...
— A jednak, ja czuję chmury ciężkie, groźne... Dziecko moje, ty mnie musisz zaprowadzić do Leśniczówki.
— O wschodzie słońca pojedziemy.
— Może lepiej pieszo pójść, bo nas wypatrzą...
— Kto nas wypatrzy?
— Albo ja wiem kto? oni... ci... tamci... przecież ja nie widzę, Anielciu.
Dziewczyna zrobiła minkę poważną.
— Ojczulku! — rzekła — nas nie wypatrzy nikt. My skłamiemy, to jest ja skłamię za nas oboje. Powiem cioci, że pojedziemy do miasteczka. Ojczulek potrzebuje cygar, ja... nie wiem doprawdy czego mi brakuje... ale mniejsza oto, potrzebuję włóczek. Ciocia nie ma czasu, ponieważ jutro ma zatrudnienie w gospodarstwie, więc, naturalnie jedziemy sami we dwoje. Ja wiozę ojczulka. Wyjeżdżamy na drogę, przez nowy most za groblą, a w lesie skręcamy na lewo. Ja wybornie znam wszystkie dróżki, do Leśniczówki trafię. Czy ojczulek akceptuje mój plan?
— Wszystko akceptuję, bylebym jutro mógł się porozumiéć z Kalińskim. Źle jest, moje dziecko, bardzo źle.
Niewidomy posmutniał, oparł się na ramieniu córki i szedł ku domowi powoli, wzdychając, a w uszach brzmiał mu nieustannie ów wiersz z Hiobowych żalów: „i nie obróci się już oko moje, aby widziało rzeczy dobrze”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.