Leśniczy/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Leśniczy |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Pochodzenie | „Tygodnik Mód i Powieści“, 1890, nr 22-35, 37-46 |
Redaktor | Jan Kanty Gregorowicz, Emil Skiwski |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż samego dnia, przed wieczorem, akurat w tej chwili, gdy Walek w maleńkiem czółenku do stóp wzgórza przybijał, aby panience lub panu słówko od Kalińskiego rzeknąć, do miasta gubernialnego wjeżdżała lekka bryczka, zaprzężona w trzy tęgie konie. Na bryczce siedział mężczyzna okazały, z sumiastemi wąsami, mocno szpakowaty, o wejrzeniu bystrem, przebiegłem.
Bryczka wtoczyła się w bramę pierwszorzędnego hotelu i wnet obok niej zjawiła się gromada faktorów, którzy witali przybyłego z uniżonością.
— Aj waj! jasny pan... złoto, srebro widziałem!
— Może jasny pan chce sprzedać zboże? mam kupców, ślicznie płacą, na moje sumienie.
— A może jasny pan pieniędzy potrzebuje? Jankiel da... choćby pięć tysięcy! Dlaczego nie ma dać? On bogacz, on jaśniego pana zna.
— Powóz mam na sprzedanie, bardzo fajn, od jednego hrabiego, całkiem nowy...
— Konie mam... prawdziwe angliki... żebym tak szabasu nie doczekał.
— Idźcie do kroćset — huknął potężnym basem przybyły. — O numer proszę, obszerny, nie wysoko, rzeczy znieść.
— Powóz mam...
— Pójdź precz! Icka mi zawołać.
— Herste? Icka? Ny, my wiemy, jaśnie pan tylko Icka lubi, Icek ma szczęście! Nu, niech un ma, niech jemu dyabli wezmą.
Do bramy hotelowej wbiegł zadyszany, rudy żyd, przecisnął się przez tłum faktorów i zawołał:
— Jaśnie pan wołał. Ja już jestem!
— Bardzo mnie to cieszy, że jesteś — odrzekł przybyły — właśnie chciałem po ciebie posyłać. Za chwilę przyjdź do numeru, potrzebuję z tobą pomówić.
Faktor skłonił się do samej ziemi.
— Jestem na usługi wielmożnego pana — rzekł — w każdym momencie.
Służba wniosła na górę dwie walizki podróżne, szlachcic rozgościł się w numerze. Umył się, przebrał, włosy przyczesał, a potem wyjrzawszy na korytarz, zawołał, aż się po całym hotelu rozległo:
— Gdzież ten szelma?!
Icek natychmiast się zjawił.
— Ja czekam — odrzekł — czekam tu, aż wielmożny pan zawoła, ciągle czekam.
— Chodźże prędzej.
Żyd do stancyi wszedł, drzwi za sobą zamknął i stanął w postawie wyczekującej. Szlachcic na kanapkę się rzucił.
— Cóż, zrobiłeś? — zapytał.
— Wielmożny panie, ja robiłem. Nie mogę się pochwalić, że zrobiłem, ale robiłem co mogłem, żebym tak długie życie miał.
— Co ty pleciesz! — zawołał szlachcic — albo na drzewo teraz kupców nie ma? Chyba upiłeś się dzisiaj.
— Wielmożny panie, com się miał upić? Drzewo zawsze było dobry towar, a teraz tembardziej, bo trudno go dostać. W naszej okolicy lasy całkiem zniszczone.
— Chyba nie w Magdzinie!
— Właśnie ja to powiadam, w okolicy same patyki, a u państwa las towarowy, śliczny las! ktoby takiego nie chciał kupić?! Mendel chce, Judka chce, stary Wigdor też ma wielką ochotę.
— No, więc?
— Więc, wielmożny panie, oni nie wierzą, że Magdziński las na sprzedanie jest, po prostu śmieli się, jak im to powiedziałem.
— Łotry jedne, bydlęta! skoro ja mówię, że jest, to znaczy że jest.
— Ja im to tłomaczyłem, ale oni nie wierzą, żeby pan Ludwik chciał kontrakt podpisać.
— Oni! a ty od czego jesteś faktor? od czego gębę masz? Nie płacę ci? nie pcham w ciebie pieniędzy jak w dziurawy worek? Wynoś mi się ztąd zaraz i żeby cię moje oko więcej nie widziało, bo...
Żyd ku drzwiom się cofnął przerażony.
— Wielmożny panie — rzekł — jaśnie panie, w czem ja zgrzeszyłem? niech pan powie, niech mnie pan nauczy co mam zrobić, to ja zaraz polecę, będę gadał, będę klektał, cały wieczór, całą noc, do samego rana! Nawet ja nie potrzebuję dużo klektać, bo oni mają wielką chęć do kupna, abym im tylko mógł powiedziéć jak to kupno zrobić, żeby było dobrze. Wielmożny pan rozumie, interes jest duży, a kto daje pieniądze, chce miéć trochę pewność.
— Gęsi tobie paść a nie faktorem być! To ty nie wiesz, że pan Ludwik jest niewidomy i chory, że niczem się nie zajmuje, z nikim nie rozmawia, że zupełnie nie chce się wtrącać do interesów. Czy ty nie wiesz, że ja wszystkiem rządzę, że mam plenipotencyę jeneralną do wszystkiego, a zatem i do sprzedaży lasu, że z mocy tej plenipotencyi ja mogę kontrakt podpisać i to będzie ważne... Nie wiesz, pierwszy raz o tem słyszysz? co?
— Przepraszam wielmożnego pana, ja o plenipotencyi wcale nie wiedziałem.
— Proszę, a przecież pośredniczyłeś przy tylu interesach, któż to naprzykład sprzedaje zboże Magdzińskie?
— Wielmożny pan.
— Kto wypuścił Szmulowi młyn na sześć lat?
— Ny, też wielmożny pan.
— Kto płaci podatki, raty towarzystwa, procenta, kto zaciąga pożyczki na Magdzin, hę?
— Wiadomo, że wielmożny pan...
— Więc któż ja jestem, kto? ekonom, karbowy? parobek, czy pastuch?
— Pfe! kto takie brzydkie słowo może powiedziéć? wielmożny pan jest główny plenipotent.
— To idźże, niedołęgo, do twoich współbraci i wytłomacz im, że mam prawo zrobić w Magdzinie co mi się tylko podoba. Rozumiesz?
— Rozumiem, wielmożny panie.
— Jeszcze tu jesteś?!
— Już, już, lecę... kiedy mogę tu przyjść?
— Zaraz jak załatwisz, albo nie... Słuchaj no, czy tu jest teraz jaka buda?
— Co to jest buda? jaka buda wielmożnemu panu potrzebna?
— No, buda... wyraźnie powiadam, teatr.
— Za co nie ma być teatr? Jest, bardzo porządny, niedawno przyjechał. Mówią, że fajn wesołe sztuki te komedyanty pokazują.
— Więc pójdę do teatru, a na ciebie czekam rano.
— Koło dziewiątej, dziesiątej.
— Co!? u mnie rano zaczyna się równo ze dniem.
— Wielmożny pan będzie sfatygowany, zechce sobie spocząć.
— To moja rzecz, a pamiętaj spraw się porządnie.
— Ny, ny.
Po wyjściu żyda, pan Hieronim zaczął chodzić po pokoju szybkiemi krokami. Czynił to zawsze, gdy był rozdrażniony i wzburzony.
— Proszę — mruczał do siebie pod wąsem — pan Ludwik kontraktu nie podpisze!? pan Ludwik się nie zgodzi, pan Ludwik nie zaakceptuje sprzedaży! pan Ludwik! ha! ha! właśnie będzie kto pytał, czy on się raczy zgodzić, czy nie... jak gdyby Magdzin faktycznie nie był moją własnością... Jest mój i będzie mój, a panna Aniela, piękna kuzyneczka... także może być moja, jak zechcę. Nie zaakceptuje! on nie zaakceptuje!
Rozśmiał się tak głośno, że aż numerowy, sądząc, że go wołają, przybiegł.
— Co chcesz? — zapytał pan Hieronim gniewnie, zły że mu bieg myśli przerwano.
— Jaśnie pan wołał.
— Przesłyszałeś się.
— Przepraszam.
— Albo nie, dobrze, nie przesłyszałeś się. O której zaczynają w teatrze?
— O ósmej, jaśnie pan pójdzie?
— Tak... ktoby się do mnie zgłaszał, niech przyjdzie rano.
— Pytano się już o jaśnie pana.
— Kto?
— Nie znam, jakiś pan nietutejszy. Dziś podobno przyjechał, stoi w Angielskim hotelu.
— Czy nie zostawił biletu?
— Nie, pytał tylko jak długo jaśnie pan zabawi, ale nie umiałem mu tego powiedziéć. Mówił, że się dziś jeszcze zgłosi...
— Mniejsza o niego, wychodzę, a wiedz, że mam zwyczaj bardzo rano wstawać i jestem wściekły jeżeli służący o tem nie pamięta.
— Niech jaśnie pan będzie spokojny — odrzekł numerowy — ja wcale nie mam zwyczaju sypiać.
Dwunastą godzinę dzwonił zegar ratuszowy, gdy pan Hieronim powracał do hotelu. Był widocznie w dobrem usposobieniu, gdyż szedł zamaszystym krokiem, wywijał laską i półgłosem nucił walczyka ze świeżo słyszanej operetki.
W bramie hotelu zatrzymał go jakiś niepozorny człowieczek. Dość dziwna to była kreatura. Miał minę biedaka, chociaż ubrany był porządnie, a nawet elegancko; wzrostu średniego, wydawał się jednak małym, tak jakoś chował głowę w ramiona, tak się pochylał i kurczył.
Można było sądzić, że jest stary, chociaż w rzeczywistości był w średnich latach. Nie nosił brody ani wąsów, twarz miał wygoloną, stąpał na palcach, mówił prawie szeptem, kłaniał się nizko, każdemu z drogi ustępował.
— O mało mnie, kochany pan Hieronim nie rozdeptał — rzekł — jak marnego robaczka.
Usłyszawszy ten głos, szlachcic drgnął i zatrzymał się. Niepozorny człowieczek mówił z uśmiechem.
— Jak małego robaczka, ale usunąłem się w porę. Hi! hi! pańska mina, pańska postawa, pański chód... jakby czwórką jechał! Padam do nóżek, jak zdrowie pana Hieronima dobrodzieja? o interesa nie pytam, bo wiem, że świetnie idą, ale pan dobrodziej może mnie już nie poznaje hi! hi!
— Zkąd się tu wziąłeś, krecie? — zapytał szlachcic, z odcieniem niezadowolenia, którego mimo chęci utaić nie mógł.
— Przejazdem jestem w tych stronach, a dowiedziawszy się, że i pan tu się znajduje, pośpieszyłem natychmiast, ażeby mu złożyć uszanowanie...
— Spóźnioną godzinę wybrałeś na wizytę.
— Co tam godzina! patrz pan raczej na intencye, na serce...
— Serce?
— A tak, tak, pomimo że, o ile się zdaje, obecność moja pana nie zachwyca, jednak ja w przyjaźni stały jestem. Chciałbym pogwarzyć, dawne czasy przypomniéć, interesik też mam do pana...
— Nie możnaby do jutra?
— Lepiej dziś... pan Hieronim zna dobrze moje usposobienie; odkładać nie lubię; co mam jutro zrobić wolę dziś, trzymam się tej zasady; przytem, któż wie, kiedy i w jakich okolicznościach znowu się spotkamy?
— Więc proszę, uprzedzam jednak, że już północ a jutro raniutko mam wstać.
— Dziękuję za uprzejme zaproszenie, drogi czas pana dobrodzieja cenić umiem i nadużywać go nie będę...
Gdy weszli do numeru i usiedli, mały człowieczek spojrzał na pana Hieronima i roześmiał się złośliwie.
— Cóż cię tak cieszy? — zapytał szlachcic.
— Raduję się, widząc szanownego pana w dobrem zdrowiu. Przypominają mi się chwile spędzane razem z nim tak przyjemnie w Odessie, w Warszawie... najbardziej w Warszawie... Złote czasy, brylantowe, drogi panie Hieronimie, wszak pamiętasz?
— Daj pokój wspomnieniom, przystąp od razu do rzeczy, powiedz co chcesz i w jakim celu domagasz się rozmowy. Jest godzina późna, a czas mój drogi. Nie przyjechałem do miasta po to, żeby gawędzić, lecz dla załatwienia interesów. Jutro wcześnie wstać muszę.
— Wiem, wiem, czas drogi, interesa ważne... Ha jednym szydła golą, drugim brzytwy nie chcą, to wiadomo... Ja nigdy bo nie miałem szczęścia... los nie dał mi ociemniałego kuzyna, dóbr do administracyi, lasów do cięcia, pieniędzy do zbierania... Żeby to!... miałbym już trochę uskładanego kapitaliku... może nie tyle co pan Hieronim dobrodziej, ale trochę, na czarną godzinę.
— Nie pleć-no za dużo... Czego żądasz?...
— Hi, hi, jaki pan nie domyślny. Czego żądam? Juścić nie błagam ani o kwiatek, ani o promień włosów, boś nie panienka... chcę pieniędzy.
— Zawsze pieniędzy.
— Zawsze nie, ale w pewnych terminach. Wszakże jestem pańskim oficyalistą... płacisz mi pan za to żebym milczał, a ja znów milczę dlatego, żebyś mi pan płacił. Interes wspólny. Ja także muszę żyć, a czas ciężki, tem więcej, że już od lat dwóch nie widziałem ani jednego rubelka od pana.
— I nie zobaczysz!
— Jak pan sobie życzy. Jaśnie pan odpędza swego niegdyś przyjaciela, a ostatnio uniżonego sługę. Cóż robić? Uniżony sługa odchodzi. Ma się rozumiéć, unosi z sobą pamięć i język, z którego potrafi zrobić użytek... Żegnam pana dobrodzieja.
Mały człowieczek podniósł się z krzesła i uśmiechał się szyderczo, a pan Hieronim patrząc na niego czerwieniał coraz bardziej, ręce mu się trzęsły nerwowo, oczy rzucały błyskawice gniewu.
— Ty ztąd nie wyjdziesz, gadzino! — syknął — ja cię zaduszę jak kota!
Zanim zdążył rękę wyciągnąć, mały zwinnym ruchem znalazł się w kącie, skurczył się, przyczaił i wyciągnął ku przeciwnikowi rękę uzbrojoną w rewolwer.
— Hi, hi — zaśmiał się szydersko — uprzedzam, że pięć kul mam na swoją obronę.
Pan Hieronim splunął, ale się zbliżyć nie śmiał, w szarych oczach przeciwnika malowała się stanowczość.
— Wyjdźże do licha z kąta i broń schowaj, dokądże będzie ta komedya?
— Nie, panie dobrodzieju, dla pana może to i komedya, dla mnie kwestya życia. Nie mam chęci dostać się w pańskie rączki. Jestem uniżony, uprzejmy, nikogo nie napadam, ale życia swego bronię. To mi wolno. Pan postępujesz porywczo, namiętnie. Chcesz mnie zadusić jak kota!... i do kryminału pójść za to; gdybyś się zastanowił nad sytuacyą, to starałbyś się utrzymywać ze mną dobre stosunki. Wiesz, że nie jestem bez zdolności, w wielu razach przydać się mogę; wspólnik ze mnie idealny, wierny, dyskretny, umiejący co potrzeba ominąć, co zawadza usunąć. Zamiast więc dusić, uczyń mnie swoim doradzcą, a lepiej wyjdziesz na tem, panie Hieronimie... jak cię poważam.
— Wspólników ani doradzców nie potrzebuję, ile żądasz odczepnego?
— Kilka tysięcy, wcale nie dużo, tymczasem wystarczy mi pięć. Skoro je dostanę, zniknę panu z oczu i nie pokażę się aż... za dwa lata... Cóż pan myśli o tej propozycyi?
— Myślę żeś łotr i wyzyskiwacz... ale niech cię licho porwie. Zgoda, dam co żądasz, może przez te dwa lata znajdziesz okazyę do skręcenia karku, czego ci z całego serca życzę.
— Nie wątpię o szczerości pańskich uczuć, żeby zaś nie zabierać panu drogiego czasu, proszę o pieniądze.
— Nie mam z sobą, dam ci rewers.
— A, panie dobrodzieju, ja nie handluję takiemi dokumentami, wierzę tylko w gotowiznę.
— Powtarzam, że nie mam przy sobie.
— I na to jest sposób, zgłoszę się później. Za trzy dni, za tydzień, jak panu dogodniej.
— Ja jutro wyjeżdżam.
— Trafię do Magdzina... mała przejażdżka zrobi mi dobrze na zdrowie. Spodziewam się, że będę przyjęty ze starodawną gościnnością. Nieprawdaż? Już ja pana dobrodzieja znam. Hi! hi! a może też trafię na lepszy humor, na weselsze usposobienie. Pogawędzimy o dawnych czasach, o interesach, o przyszłości. Dobranoc, kochanemu panu, moje uszanowanie, najniższy sługa...
Z dziwną zręcznością mały człowieczyna przesunął się między kanapą i stołem i zanim pan Hieronim zdążył się odwrócić, był już za drzwiami.
Nazajutrz szlachcic wstał z bólem głowy, gdyż noc przepędził fatalnie, spać nie mógł. O szóstej rano kazał sobie wylać na głowę kubeł zimnej wody i wypił kilka filiżanek czarnej kawy bez cukru. To orzeźwiło go nieco, a orzeźwienia tego bardzo potrzebował.
Icek przyprowadził trzech żydów, którzy zdecydowani byli kupić las Magdziński na współkę.
Do samego południa trwały targi, umawiano się o cenę, o warunki sprzedaży, termin cięcia... Panu Hieronimowi aż pot na czoło wystąpił, a w gardle zaschło od ciągłego mówienia. Interes można było uważać za skończony, żydzi jednak postawili za konieczny warunek, żeby sam właściciel kontrakt podpisał.
Nadrabiając miną, powiedział pan Hieronim, że ostatecznie jest to głupstwo i że pan Ludwik bez wahania się da swój podpis. Wtenczas jeden z kupców, który miał niejakie wątpliwości pod tym względem, a kupno wszelkiemi siłami pragnął doprowadzić do skutku, odezwał się:
— Proszę wielmożnego pana, my wiemy, że to jest tylko formalność, że co wielmożny pan zechce zrobić, to będzie zrobione...
— A więc o co chodzi?
— Ja wielmożnemu panu wytłomaczę. Gdyby, dajmy na to, dziedzic, sam dziedzic, wyjechał na dłuższy czas za granicę i nie był tu, i gdyby zostawił wielmożnemu panu plenipotencyę do tej sprzedaży, to na co by nam było potrzeba tego podpisu? ale dziedzic siedzi... on jest chory, on się na interesach nie zna, on swojej korzyści nie rozumie i może być z tego powodu kwestya, sprawa, proces, a proces, jak panu wiadomo, ślizka rzecz... Można wygrać, można przegrać... pan dobrodziej o tem wie... Kto się chce narażać? Ja mówię prawdę.
— On mówi prawdę — potwierdzili dwaj inni.
— Nu — odezwał się faktor — a kto wam powiedział, że dziedzic nie wybiera się za granicę? On chory jest, on potrzebuje kuracyi... Kiedy ja już słyszałem od wielmożnego pana o tym projekcie! Do Wiednia miał jechać.
— Istotnie — rzekł pan Hieronim — zamiar był.
— Aj — wtrącił Icek — co tu gadać. Zamiar był, a skoro był to i jest, a skoro jest, to cała kwestya, trochę pieniędzy i paszport! Pieniędzy w Magdzinie nie brakuje, a paszport bagatelka, w jednym dniu można wyrobić... Oj, oj, aby tylko zdrowie było... to można jeździć po całym świecie, teraz kolej idzie w każdą stronę i do każdego kraju...
Interes został ułożony, żydzi żądali czasu do postarania się o pieniądze, za dwa tygodnie przyrzekli stanąć do kontraktu.
Po ich odejściu pan Hieronim odetchnął. Otworzył okno na oścież, aby odświeżyć powietrze, przepełnione dymem cygar, i rzekł półgłosem:
— W samej rzeczy, dlaczegoby pan Ludwik nie miał się przejechać za granicę?!