Legenda o św. Franciszku z Assyżu
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Legenda o św. Franciszku z Assyżu |
Pochodzenie | Osaczona i inne nowele |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
O ŚW. FRANCISZKU Z ASSYŻU
Mistrz siedzi zamyślony przed swojem wielkiem, pięknem, mahoniowem biurkiem, zastawionem fotografiami w pięknych ramach, miniaturami i bibelotami i patrzy w okno.
Jest popołudnie niedzielne.
W całym domu panuje względna cisza. Wszyscy wiedzą, że stary pan w tej porze zwykle pracuje, raz na tydzień, zajęty zapisywaniem swych wspomnień. Jest to jego ostatnia praca.
Zdaleka dolatuje wesoły odgłos dziecięcego śmiechu. W jednym z najodleglejszych pokojów bawi się Ada z Dziunią. Nie sądzą, aby ich wesołe okrzyki i śmiechy mogły komukolwiek przeszkadzać. „Są przecież grzeczne, one się tylko bawią“. Matka napomina je od czasu do czasu:
— Cicho, dzieci, nie krzyczcie tak, dziaduś pisze!
A dziaduś siedzi wprawdzie przed biurkiem, ale nie pisze. Patrzy przez okno na smutne, bezlistne drzewa w wielkim ogrodzie, na dalekie dachy domów, na blado-błękitne, prawie szare niebo pogodne, mimo wczesnej pory popołudniowej już krwawą purpurą zachodu nabiegające, przysłuchuje się stłumionym okrzykom dzieci, rozmyśla — ale nie pisze.
Dawniej pisywał bardzo wiele. Kto się o tem chce przekonać, niech rzuci tylko okiem na stojącą obok biurka półkę z książkami. Na najwyższej półce połyskuje cały szereg pięknie oprawnych tomów z wyzłacanymi brzegami. To jego utwory, prace. Kilka powieści, nowele, szkice literackie, listy z podróży. Jest tego sporo. Niektóre z-tych książek można znaleźć prawie w każdym domu, w salonie, na stoliku, między bibelotami; inne czytają może młodzi ludzie na poddaszach, w ubogich izdebkach, czytają i rozprawiają o nich żywo...
Ale dla niego to już rzeczy martwe, a nieraz nawet i obce. Przeszłość. Nic z tego wszystkiego nie wróci się, nic już nie zagrzeje. Myśli poszły w świat, między ludzi, stały mu się między nimi obce, obojętne.
Pewnej niedzieli przeglądał swoje książki. Zdawało mu się, że je zna, a przecież tu i ówdzie zatrzymywał się nad jakiemś zdaniem, czytał je uważnie i spostrzegał, że mu było nowe, nieznane. Zastanawiał się nad niem, nad przesłankami logicznemi, jakie je mogły zrodzić — i dziwił się. Nie zawsze udało mu się przypomnieć sobie drogę, jaką przyszedł do tego lub owego przekonania. Zdziwił się jeszcze więcej, gdy, rozłożywszy przed sobą książki, zaczął porównywać swoje podobizny, umieszczone na pierwszej stronicy.
Oto widzi 24-letniego młodzieńca z wesołą, czupurną miną; z pod miękkiego kapelusza z szerokiemi skrzydłami wymykają się długie, kręcące się włosy i spadają na czoło. Wygodna ta czupryna nie była, ale niech wiedzą filistry z kim mają do czynienia. Krawatka oczywiście bardzo fantastycznie zawiązana. Dalej młodzieniec a właściwie mężczyzna dojrzały, starannie ubrany w rękawiczkach i twardym kapeluszu na głowie. Miał w tedy 27 lat i odziedziczył parę tysięcy, po jakiejś dalekiej ciotce. Postanowił wtenczas skończyć uniwersytet i robić karjerę uniwersytecką. Zdał doktorat, był asystentem, dużo bywał. Powiedział sobie w tedy: Kiedy wleziesz między wrony, musisz krakać jak i one. Ostrzygł włosy; nie chciał już wyglądać jak literat, ale jak zwykły, porządny człowiek. Na siebie z poprzedniej fotografii patrzyłby z pobłażaniem i życzliwością, ale nie chciałby zanadto do siebie się zbliżać, nie wiedząc, czy ów dwudziestoletni gienjusz nie poprosi go o pożyczkę. A potem widzi się trzydziestoletnim mężczyzną. Orano wówczas w teatrze jego komedyę. Musiał wrócić do literatury, bo pieniądze ciotki Malci wyczerpały się, a pensya asystenta nie wystarczała. Rozmachnął się wtedy, żeby odrazu dostać się na Parnas. I udało mu się. Komedya miała duże powodzenie. Na fotografii siedzi w fotelu, w ręce trzyma papierosa, mina poważna, ale w pozie pewna nonszalacya, jakby chciał powiedzieć: Zstępuję do w as z wysokości, ale nie bójcie się mnie, „soyons bons amis“, i ja się lubię czasem zabawić, jestem przecie towarzyski. A oto reprodukcja jego portretu pendzla jednego z najlepszych malarzy, sławnych i wziętych; umieszczono ją w tomie jego studjów i szkiców literackich; heljograwura przedstawiająca z profilu jego głowę. Twarz pobłażliwie, ale i trochę ironicznie uśmiechnięta, włosy znowu długie — było mu z nimi do twarzy — w tył odgarnięte i gładko zczesane, bujna broda nadaje głowie poważny, męski charakter, na nosie złote okulary. I tak dalej, aż do tej fotografii przedstawiającej go, jako przeszło sześćdziesięcioletniego starca, z mądrym i pogodnym uśmiechem na twarzy okolonej miękkim, srebrnym zarostem...
Gdy tak patrzył na swoje podobizny, przyszło mu na myśl, że on, który tyle pisał w życiu o drugich, mógłby raz napisać też coś o sobie, zwłaszcza, że choć te wszystkie podobizny przedstawiały jednego człowieka, nie łatwo było znaleźć ideę, któraby je wszystkie spoiła. Toż samo było z książkami... Nie wszystko dało się wyrazić, dużo opuszczono, pominięto, zapomniano...
Wówczas postanowił spisać swoje wspomnienia.
Wziął się do tego porządnie i systematycznie. Zgromadził cały materyał, uporządkował odpowiednio korespondencyę, wyszukał wszystkie drobne artykuły, rozprószone po pismach, ułożył sobie dokładnie cały porządek chronologiczny i co niedzielę, po sumiennem rozważeniu najdrobniejszego faktu, a całotygodniowem rozmyślaniu, zasiadał popołudniu do pracy. Sądził siebie, swoją epokę, warunki i ludzi, wśród których wzrósł, bezstronnie, spokojnie i pogodnie, jak człowiek, który dużo przeżył i zrozumiał, kocha życie i ludzi, a stanąwszy wreszcie opodal zgiełkliwych zabiegów ludzkich, patrzy na to całe pstre widowisko i stara się wyciągnąć z niego jego właściwe znaczenie i istotę.
I tak, cały oddany wspomnieniom, wskrzeszał przed swym wzrokiem ubiegłe lata. Praca postępowała dość szybko.
Aż dziś, kiedy zapaliwszy cygaro, usadowił się w wygodnym fotelu i sięgnął do szuflady biurka po rozpoczęty rękopis, natrafił dłonią na jakąś teczkę, wyjął ją, sądząc, że to może włożony tam naumyślnie minionej niedzieli zbiór dokumentów i notat do danego miejsca pamiętnika potrzebnych. Ledwo jednak rzucił okiem na teczkę, poznał, że to co innego.
— I jakże mogłem o tem zapomnąć! — szepnął do siebie.
Wyjął z teczki niewielki, pożółkły zeszyt, częściowo tylko zapisany. Na pierwszej stronicy widniał tytuł:
„Legenda o świętym Franciszku z Assyżu“.
Przewrócił kilka kartek z uśmiechem, patrząc na gęste rzędy drobnych, wybladłych liter. Było to jego pismo, młode jeszcze, niepewne i niewyrobione.
Kiedyś, jako młody chłopak, zajmował się początkami włoskiego Odrodzenia. Wówczas to zapoznał się z legendą o świętym z Assyżu. Przepiękna, poetyczna postać mnicha, rozmawiającego z owadami, ze zwierzętami i z ptakami, które błogosławił, każąc im dziękować Stwórcy „za swój lot przedziwny“, utkwiła mu w głowie do tego stopnia, że postanowił spisać ją w swej własnej koncepcyi, jako napół poemat, a napół traktat filozoficzny. Rozpoczął pracę, ale nie skończył.
Przeczytał parę stron manuskryptu. Było tam dużo zwrotów młodocianych, prawie dziecinnych, ale był też i duch jakiś odmienny od wszystkiego, cokolwiek napisał, odrębny, jasny i pogodny, prawie słoneczny. Tu i ówdzie błysnął wśród słów przymiotnik żywo świecący, naiwnie, a przecież oryginalnie z rzeczownikiem zestawiony, to znów toczyło się zdanie krągłe, ciepłe a proste, jak frazes muzyczny. Czasem tylko uderzało jakieś mniej jasne słowo, wyrażenie egzaltowane, świadczące raczej o entuzyazmie, niż o głębi umysłowej.
— Jest w tem jednak talent! — pomyślał mistrz, gładząc z zadowoleniem siwą brodę.
Kiedy on to zaczął pisać?
O, dawno, dawno temu, jeszcze w tym ubogim pokoiku na trzeciem piętrze; więcej wówczas czytywał, niż jadał, a nieuchwytne marzenia, których nawet nie spisywał, wynagradzały mu ubóstwo i niedostatek.
Młodzi umieją żyć choćby samą literaturą — pomyślał.
Ale czemu wówczas tej pracy nie skończył? Wszak tylko o tem marzył, wierzył, że tą pracą za jednym zamachem uzyska sławę!
Nie miał sposobności poczynienia dokładnych studyów z zakresu scholastyki. Wiedział, że to zadanie trudne i wymagające ogromnej pracy. Dużo suchych ksiąg, średniowieczną łaciną pisanych, trzeba przewertować, aby módz napisać choć jedno rozsądne zdanie w tym przedmiocie. Przytem nie znał jeszcze Włoch. Zbyt wiele czasu tracił na odgadywanie krajobrazu ze sztychów i reprodukcyi, a św. Franciszka z Assyżu nie mógł sobie wyobrazić na innem tle. Tu zaś, przez nieznajomość rzeczy, można było zbłądzić łatwo, a najmniejsza drobnostka zepsułaby w zupełności styl. Dlatego odłożył tę pracę na później. Trzeba było przecie zarabiać na życie nowelami...
A później? Kiedy mu się udało sprzedać pierwszy tom?
Prawda, zarobił wówczas trochę pieniędzy, ale tyle miał potrzeb! Trzeba się było pokazywać między ludźmi, ubrać przyzwoicie. Starał się wtedy o jakąś stałą posadę. Pracy nie zaniedbywał, czytywał w tym kierunku bardzo wiele. Studyował „Sumę“ św. Tomasza z Akwinu, ale lektura szła opornie. Należało też gruntownie przeczytać „Boską komedyę“ i zaczął się uczyć po włosku. Nowele pisywał w dalszym ciągu, ale zebrało ich się stosunkowo niewiele, ot, na jeden tom. Potem dostał pieniądze cioci Malci. Myślał, że potrafi z tem przetrzymać jakiś czas, że się będzie mógł habilitować...
Machnął ręką. Dotychczas jeszcze nie przebolał swego zawodu. Te intrygi, te względy, względziki, protekcye, kłaniania się...
Cóż było robić? Znowu wstępować do jakiej redakcyi i orać w ciężkiem jarzmie? Korzystając z resztek funduszów, wyjechał na wieś i tam w ciszy napisał komedyę. Sztuka miała powodzenie, ale nie przyniosła mu tyle, ile się spodziewał. Zaczął pisać drugą, a równocześnie otrzymał miejsce krytyka teatralnego. Wszystko to zajmowało tyle czasu, że o św. Franciszku z Assyżu trzeba było zapomnieć.
I druga sztuka się podobała. Zaczynał być sławnym. Powodzenie zachęciło go i dodało mu bodźca do pracy. Dużo zarabiał, bywał, zaczął używać świata. Był młody. W reszcie zakochał się i ożenił z panienką z dobrego domu, miłą, przystojną, ale nie majętną.
Po ślubie wyjechali do Włoch, gdzie spędzili cały rok. Pracował wówczas bardzo intensywnie, dużo widział, pisał listy z podróży, chcąc w ten sposób nagromadzić sobie materyał i utrwalić wrażenia, których później mógłby użyć do swej pracy.
I istotnie, po powrocie do kraju, robił w dalszym ciągu bardzo skrupulatne studya. Z tego czasu datują się jego szkice i rozprawy literackie o Dantem, Petrarce, o prymitywistach i t. d. Czasami odczytywał sobie stary, niedokończony szkic młodociany, równocześnie zaś przygotowywał do druku swoje zebrane listy z Włoch.
Naraz umarła mu żona po urodzeniu córeczki.
Mistrz zapatrzył się w okno i przez długi czas przyglądał się gorejącym na zachodzie szkarłatnym obłoczkom.
Wówczas przez jakiś czas nie mógł pisać. A i długo potem nie mógł bez bolu myśleć o Włoszech. Ograniczył się do pracy ściśle redakcyjnej. Prowadził dział literacki jednego z wielkich pism.Stary rękopis zamknął w szufladzie biurka, zaczął pisać powieści.
Nie ożenił się drugi raz. Oddał się cały wychowaniu córki.
Kiedy Wandzia zaczęła dorastać, stał na czele wielkiego wydawnictwa. Czas dzielił między córkę a swoje społeczne i towarzyskie obowiązki. Z konieczności musiał wiele bywać, brał udział w przeróżnych zjazdach, bankietach, kongresach, uroczystościach i t. d. Potem jeździł z córką za granicę, znowu pisał studya literackie, zaczął się żywo zajmować muzyką, której się Wandzia poświęciła. Przypadł wreszcie dzień jego jubileuszu. Pamięta dobrze; wyjął stary rękopis z biurka i patrząc na pożółkłe stronice, przyrzekł sobie, że do tej pracy powróci.
Ale nie powrócił.
O Wandzie zaczął się starać pewien młody człowiek, adwokat. Sprzyjała mu. Był to człowiek porządny, zdolny, sympatyczny. Pobrali się po jakimś czasie. Wtedy mistrz odsunął się od życia literackiego i zamieszkał przy nich. Był zdrów, czytywał dużo, czasem jeszcze pisał, zajmował się zbiorowem wydawnictwem swych dzieł, przyjmował młodych ludzi, którzy przynosili mu do oceny swoje utwory, pisywał czasem wstępy do ich książek, przewodniczył na zebraniach. Przyszedł na świat Ada, potem Dziunia. Dziaduś zapomniał na widok wnuczek o wszystkiem, zajmował się tylko niemi. I tak lata minęły — a stary rękopis wciąż leżał w biurku.
— A przecież było to moje pierwsze marzenie! — myśli staruszek.
— Dzięki niemu obudziła się we mnie twórcza myśl, dzięki niemu żyłem tak, jak żyłem, bo przecież wszystko robiłem po to, aby napisać wreszcie legendę o św. Franciszku z Assyżu...
Mimowoli spojrzał na półkę z książkami.
— Oto, com chciał zrobić — myśli, trzymając w ręce stary rękopis — a co zrobiłem!
Zmierzcha się. Na zachodzi świeci żółto wązki pas jasnego nieba. A starzec, uśmiechając się pogodnie, choć smutno, patrzy na gasnącą zorzę.
Skrzypnęły drzwi.
— Dziaduś pisze? Nie pisze! Co dziadzio robi?
— Nic, nic, chłopaczku, chodź tu, chodź...
Siedmioletni Ada, blondynek z niebieskiemi oczami, biegnie do dziadka, staje przy nim i oparłszy się łokciami na jego kolanach, patrzy mu w oczy.
— Dziadziu!
— Co?
— Ja się nudzę... Niech mi dziadzio opowie bajkę!
— A będziesz grzecznie słuchał?
— Będę.
— No, to bądź cicho!
Dziaduś głaszcze go po główce. Takie włosy miała nieboszczka...
— Daleko, daleko był jeden święty zakonnik — zaczyna cichym głosem. — Był taki święty, że ptaszki nawet nie bały się go, latały ćwierkając koło jego głowy, siadały mu na ramionach lub na dłoni, dziubiąc okruszyny chleba, które im podawał.
— A to był dobry święty! — chwali Ada.
— A dobry. Nazywał się święty Franciszek...
Ada słucha. Z drugiego pokoju wkradł się za nim cicho Białas, wielki angorski kot, ulubieniec Dziuni. I on podszedł ku dziadzi, a mrucząc swój pacierz, ociera się o jego nogę, błyszczącemi oczami rozgląda się w zmroku i przez życzliwość dla Ady słucha cierpliwie legendy o świętym Franciszku...