<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Złota powiastka
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ZŁOTA POWIASTKA



Ma się ku wiośnie...
Błękit nieba ciemnieje, a przez przestworza, radośnie kwiląc, lecą z południa chmury ptactwa... Serca ludzkie, chore tkliwością rozwijających się pączków kwietnych, śnią modlitwy długie, wonne i skrzące, jak różańce z żywych kwiatów, jak zachwycona pieśń słowika, brzmiąca w jaśminowym gąszczu w noc księżycową... I ludzie pragną baśni...
Któż z nas nie przeżył swej złotej powiastki? Nie jest to ta wielka baśń, którą słońce opowiada szerokim łanom zbożowym, obłokom bujającym w przestworzach, lasom szumiącym na stokach gór lub wodom mórz szafirowych. Inna jest powiastka małego promyka słonecznego, który, wdarłszy się w serce jak w szary zmrok ubogiej izdebki, zatrzepoce niby złota struna, cichą, melodyjną pieśnią. I znika, jak dobry duch, pozostawiając po sobie złocistą poświatę, cichą, radosną, jak konające echo wesołego śmiechu i silną, odurzającą woń róż.
Złota powiastka!
Każdy z nas ją przeżył w prostocie swego serca. Lecz jedni wyśmiali, drudzy zapomnieli, a inni wzruszyli ramionami i rzekli:
— Cóż nam po kwiatach?
Spotkałem ją między ludźmi. Było to letnią porą, w nocy, w jakimś oszklonym ogrodzie.
Weseli i pięknie ubrani ludzie siedzieli wokół biało zasłanych stołów, pili z wysokich kieliszków pieniące się perliście złote wino i bawili się. Na wszystkich stołach widać było smukłe dzbany z bukietami bujnych, wonnych róż i jarzące się jasno żółte płomyki świec, okolonych żywymi wianuszkami z roztańczonych ciem i owadów nocnych; przy każdym stole siedziała jakaś pięknie ubrana kobieta. Przez szklany strop widać było migocące świetliście jasne gwiazdy, których rój wielki wysypał się na ciemny błękit nieba, ale w ogrodzie było jasno. Śmiech, harmonja śpiewnie wymawianych zdań, woń róż zmieszana z delikatnym, ostrym zapachem wina i włosów kobiecych, rozchodziły się od każdego stołu. Gdzieś daleko, na wysokiej scence, białem światłem zalanej, stała śpiewaczka w czerwonej sukience i giestykulując miękko śnieżno-białemi ramionami zdobnemi w skrzące brylanty, śpiewała ucieszne piosenki.
Ja siedziałem również przy jednym stole w kąciku. I przedemną stał dzban z różami, ale przy moim stole nikt nie siedział. Ponieważ jednak tego wieczoru wypiłem dużo słodkiego, hiszpańskiego wina, przeto było mi wesoło i przyjemnie.
Naraz zauważyłem, że z kimś rozmawiam.
Naprzeciw mnie, odgrodzona odemnie bukietem a róże były białe, żółte i ciemno-purpurowe siedziała drobna, niewielka panienka i patrząc mi w twarz wielkiemi, złotawemi oczami mówiła coś, ściągając z drobnych, giętkich rąk długie, białe rękawiczki.
Wyraz jej śmiałej twarzyczki, był napół ironiczny, może skutkiem tego, że mówiąc podnosiła nieco lewą brew.
Zrozumiałem, że siedzimy już razem dość długo i że wymieniliśmy już kilka zdań. Dopiero w tej chwili zdałem sobie z tego sprawę.
— Bezwątpienia! — mówiłem. — Poznaję panią. Proszę mi wybaczyć, że się nie ukłoniłem. Wzrok mam bardzo krótki.
— Pan się kłaniał.
— Nie wiem nic o tem. Ukłoniłem się machinalnie. Teraz — witam panią.
Podała mi rękę.
— Wszak gdy po raz ostatni — a i pierwszy zarazem — widzieliśmy się, była pani bardzo rozdrażniona. Czekała pani na kogoś, kto długo nie przychodził... Pamiętam... Była pani tak zmartwiona, że złote pierścionki zsunęły się pani na stół z palców, które schudły w jednej chwili... Czy ma pani dzisiaj pierścionki?
Wyciągnęła ku mnie malutką, wązką dłoń, zdobną w kilka złotych pierścieni.
Uścisnąłem jej rękę.
— Ręce ma pani dziś ciepłe i miękkie. Czeka pani na kogo?
— Nie. Nie warto czekać. Jest to zawsze nadaremne.
— Niech pani tak nie mówi. Mnie to bardzo boleśnie dotyka. Gdybym wiedział, że nie mam na co czekać, nie chciałbym żyć.
— Więc pan jeszcze taki młody? Umilknąłem i spojrzałem na nią z pewnym lękiem.
— Nie, nie jestem znów tak bardzo młody, jak pani może przypuszcza — odpowiedziałem po chwili. Nie chodziłem jednak utartymi szlakami i dlatego nie spotkałem na swej drodze tych rzeczy, które się zwykle widuje przy gościńcach. Szedłem przez pola i przez lasy, i dlatego, choć jestem w tem samem miejscu, co i inni, mało wiem o tem, z czem oni wszyscy tyle mieli w życiu do czynienia. Jestem tedy poniekąd nie tutejszy, obcy, a nie — jak pani sądzi — tylko młody.
Spoglądała na mnie w milczeniu, coraz wyżej unosząc lewą brew. Jej śniade rączęta bawiły się machinalnie długiemi, białemi rękawiczkami.
— A za jakim tropem pan szedł? — spytała poważnie.
W głosie jej nie było ani cienia szyderstwa. A przecież to pytanie podrażniło mnie. Przyszedł mi na myśl młody legawiec uganiający wiosną starym tropem przez zieloną oziminą. Śmieszne są młode legawce i ich nadto gorliwa ochota.
— Za tropem? — bąknąłem. — Nie jestem myśliwym, proszę pani; jeśli kiedy co strzelam — to bąki.
Mówiąc to, miałem na myśli niemiłe rozczarowanie się. Nie zrozumiała mnie jednak, bo spojrzawszy na mnie, jakby chciała zapytać o wytłómaczenie, zaczęła się zupełnie z obojętną miną przyglądać swym paznokciom.
Dopiero teraz zauważyłem, że ma na głowie szeroki, biały kapelusz słomkowy, ubrany czarną wstążką i ciemno-czerwonemi czereśniami. Twarzyczka jej, śniada i ruchliwa, napół przesłoniona cieniem zsuwających się na czoło loków i ronda kapelusza, zdała mi się być śmiesznie małą i nieproporcyonalnie drobną.
— Przepraszam panią — odezwałem się naraz. — Czy mogę powiedzieć, że twarz pani przypomina mi drobny pryszczek „ouistiti“?
— Może pan — odpowiedziała spokojnie, nie podnosząc oczu.
Pobłażliwy uśmiech błysnął w jej oczach.
Chciałem się z nią spierać, ale nagle opanowało mnie wielkie zmęczenie.
— Nie lubię tego! — zawołałem mimowoli głośno.
— Przeląkł się pan?
— Być może! — mówiłem wstając. — Jadę do domu.
— Do domu?
— Tak. Mam niewielki, skromny pokoik. I nawet kwiatów nie mam, prócz wazonika z obrzydliwemi, papierowemi różami, pokrytemi pyłem. Ale w tym domu chowa ktoś przepiórkę. Otóż, wróciwszy do domu, stawiam zapaloną lampę w oknie i leżąc na łóżku, rozmawiam sam ze sobą. Są to długie monologi, dłuższe niż wolno pisać w dramatach. A przepiórka na widok światła budzi się i woła „ pit pili!“ — To przypomina mi wilgotny zapach budzących się o świcie łąk... I zdaje mi się, żem znowu wędrowcem czyhającym w gąszczu, rychło się z ostrym krzykiem zerwą z drzew kwitnących złote ptaki, strząsając na ziemię deszcz skrzących, zimnych kropel rosy i okwitłych, białych płatków... Taka-to moja lampa Alladyna!...
Skinąwszy jej głową wyszedłem.
Lecz kiedym w siadł do dorożki, spostrzegłem, że ona idzie za mną.
— Dlaczego? — zapytałem.
Nie odpowiedziała, ale zgarnąwszy stanowczym ruchem suknie, usiadła przy mnie.
Woźnica spojrzał na nas z uśmiechem, konie znużone zbyt długim postojem, pomknęły hyżo przed siebie.
Dużo srebrnych gwiazd lśniło w tę noc wśród ciemnego błękitu niebios...

Wszystko było wokół mnie złote. Na szkarłatnym stropie płynęły złote słońca, złotogłów ciężkiemi fałdami zwieszał się ze ścian, z których tryskały jakieś wielkie, królewskie, dyjamentowe kwiaty. I złoty pył trzepotał się w powietrzu, osadzając się na wszystkich przedmiotach, na moich rękach i włosach.
Przepiórka zmieniła się w czarodziejską papugę, opowiadającą dziwne powieści o swych piórach wysadzanych perłami i bramowanych złotem.
Głos jakiś miękki, pieszczotliwy i słodki, jak dźwięk włoskich skrzypiec, w które konająca przedwcześnie śpiewaczka wetchnęła swą duszę, śpiewał zdania uroczyste i wzniosłe, niczem wersety nieznanych ksiąg świętych.
— Wszystko, co żyje, jest znikome. W snach i marzeniu jest prawda.
— Wierz marzeniom, bo nie umieją kłamać.
— Złote ptaki drziemią w cieniu ciszy drzew, nocą spowitych.
— Możesz je ujrzeć w dalekich sadach, sennych i cichych. Złote mają skrzydła i złote oczy, ale pierś — pierś ich jest jak rubin czerwona.
Dwoje oczu żarem złotym przesyconych wpiło się w moje źrenice, które zaczęły się rozszerzać, ogarniając zwolna świat cały.
— Jeśli masz serce, oczy twoje przebiją ciemności! — szeptał słodko głos, a miękka dłoń dotknęła lekko mojej piersi.
A wówczas z moich źrenic trysnęły jasne promienie i ujrzałem gdzieś bardzo daleko gąszcz dziwnych drzew, otulonym lekkim muślinem mgły rannej i niby śniegiem, gęsto białem kwieciem obsypanych. Zaś wśród kwiecia kołysały się na cienkich gałązkach wielkie, złote owoce.
— Ja wiedziałem, że są takie gaje gdzieś w oddali. Muszą być, jak muszą być na pustyni zielone oazy szumiące słodko nad czystemi źródłami, tęskniącą poezyą mirażów owiane — mówiłem jakby we śnie. — Ja wiedziałem i od dzieciństw a do tych gajów tęskniłem. Lecz ptaki złote gdzie?
— A serce twoje gdzie? — odpowiedział czyjś cichy głos.
Przelękniony dźwignąłem głowę.
Zdawało mi się, jakby mnie ktoś chciał okraść.
Wieczór zapadał, a ubogi mój pokój pełen był słonecznego cudu. I nie wiem, jak to się stało, ale brzydkie, suche róże papierowe rozkwitły naraz a gdziem rzucił wzrokiem, było wszędzie widać bujne kiście wielkich, czerwonych kwiatów.
— Dzieją się cuda? — pytałem sam siebie.
W otwartych drzwiach pokoju stanęła moja dziwna znajoma. Smukła, mała panienka mówiła coś, ściągając z drobnych, giętkich rąk długie, białe rękawiczki; wielkiemi złotawemi oczami patrzyła mi prosto w twarz.
— Widzi pan złote ptaki?
— Nie.
— Napewno?
Powtórzyłem z uporem.
— Nie i nie!
Uśmiechnęła się i podeszła ku mnie.
— Pan się boi. Dobrze. Ja odchodzę, ale...
Podniosłem naraz obie ręce i zasłoniłem twarz jakby przed uderzeniem.
I w tej chwili zniknął mi z oczu mój pokoik ozdobiony pękami czerwonych kwiatów i znowu gaje dziwne, tajemnicze wynurzyły się z mgły, chłodem dyszące i oczekujące a drżeniem pierw szych promieni słonecznych.
Ale mała, smukła panienka nie odeszła, jak przez złoty obłok widziałem, że zbliża się ku mnie.
— Nie widzi pan, nie ma siły! — mówiła.
— Chce pan, bym panu otworzyła oczy?
Cofnąłem się a lękiem niewyraźnego, bolesnego przeczucia jakiegoś cierpienia.
— Nie! Nie chcę! Nie chcę!
Stanęła tuż przy mnie i zarzuciła mi ręce na szyję.
Ktoś przytknął do moich warg ognistą różę.
I z przenikliwym krzykiem wyrwał się z gąszcza ptak złoty. Płatki bieluchne, rosą świecące niósł na złotej chmurze swych skrzydeł a piersią rubinową orał po cierniach, któremi przebiegłe drzewa usidlić go chciały. Ciężko biły mgłę ranną szerokie skrzydła a z piersi wielkiemi kroplami sączyła się na białe kwiaty krew. Ptak zatoczył parę kręgów w powietrzu i pomknął przed siebie, kwiląc żałośnie...
Coraz ciszej i ciszej...
Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem, że jestem sam.
I zdawało mi się, jakby powietrze drżało jeszcze jakimś żałosnym jękiem.
Może to ja krzyczałem?
Na rżyskach drżała srebrna pajęczyna, lipa zaczęła już zasypywać ziemię złotymi dukatami, jarzębina ustroiła się w pęki czerwonych korali.
Przechadzałem się po małym ogródku z jednym z moich młodych przyjaciół.
W ogrodzie płonęły gorącemi barwami wielkie, jesienne kwiaty, wzdłuż ścieżki szeregiem stały przekwitające, smukłe, białe malwy.
— Nie dobrze opowiadasz — mówił cicho mój młody przyjaciel. — Cóż było z tą złotą powiastką?
— Nie da się to dobrze opowiedzieć.
— Nie wierzę w twoje złote ptaki.
— Zaczekaj. Jednej wiosny widziałem tu wędrowca. Stał i oparłszy się łokciem o nizkie ogrodzenie, patrzył w mój ogród. Ale w jego oczach świeciła gorączka, tęsknota, która przesłaniała mu czarnym tumanem najpiękniejsze róże. Takie oczy muszą mieć ci, którzy szukają złotych ptaków.
— Cóż z tego?
— Ty masz takie oczy.
Mój młody przyjaciel odwrócił się odemnie z niechęcią.
— Któżby wierzył w jakieś złote ptaki — rzekł po chwili.
— Zaczekaj. Przyjdzie wiosna. Spotkamy się może gdzie w jakim parku, nad brzegiem stawu oświetlonego blaskiem księżyca, gdy cieniem wonnej alei akacji popłynie pieśń słowika... Wtedy mi powiesz, czy wierzysz w złote ptaki, które ujrzeć można tylko wówczas, gdy odlatują... na zawsze. Ale takie już jest serce ludzkie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.