<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Legjony Część I |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marek słusznie przewidywał, że ze strony stryja trudności nie będą zbyt wielkie. Zamiar młodzieńca oburzył wprawdzie w pierwszej chwili szambelana ze stanowiska „pryncypjów“, ale gdy zastanowił się nad sprawą w stosunku do własnej osoby, „pryncypja“ poczęły przesłaniać się mgłą, zacierać się, blednąć i wreszcie poszły w kąt. Różyce wraz z kilkoma przyległemi folwarkami stanowiły dość pokaźną fortunę szlachecką, było zaś rzeczą oczywistą, że, gdyby Marek zawieruszył się gdzieś na świecie, lub zginął, cała ta fortuna przechodziła na jego najbliższych spadkobierców. Szambelan niby nie zgadzał się na wyjazd Marka i nie przestawał odmawiać go od wyprawy, ale miękko i coraz powolniej, tak, że widocznem było, iż chodzi mu tylko o zachowanie pozorów. W końcu omawiania sprawy i narady nad nią zeszły do tego, jak rzecz urządzić, by uniknąć kłopotów z rządem pruskim, który, gdyby Marek zginął bez wieści, mógł uważać Różyce za kaduk i tem samem zabrać je na własność. Szambelan był głównym opiekunem, ale byli i dwaj inni, dodani, z którymi należało się porozumiewać. Byli to bliscy sąsiedzi, Rostkowski i Ważeński, obaj starzy ludzie, z tradycjami jeszcze poniekąd saskiemi. Nie przechwalali ustawy trzeciego maja i nie brali udziału w insurekcji kościuszkowskiej, gdyż wydawało im się, że „poruszać chłopstwo“ jest rzeczą niebezpieczną. Ale nienawidzili Targowicy, nienawidzili „postronnych potencyj“ — i gardzili ludźmi, którzy przyczynili się do upadku kraju, nie rozumiejąc zgoła, że ów upadek jest następstwem starego porządku, a raczej nieporządku rzeczy. Szambelanowi niełatwo było z nimi obradować, gdyż wcale nie ukrywali przed nim swych uczuć. Natomiast zamiar Marka zyskał ich zupełną aprobatę. Wiadomo im było, że i w dawnych czasach różni panicze sługiwali dla wyćwiczenia się w sztuce wojennej w obcych wojskach, a przytem radowała ich myśl, że tworzy się armja polska, która kiedyś policzy się z mocarstwami rozbiorowemi.
Na prośbę Marka rada opiekuńcza zgodziła się na fikcyjną sprzedaż Różyc. Kajetan, który miał być podstawiony jako nabywca, przystał na to dopiero po długich naleganiach. Stosunki stryjecznych braci stały się w ostatnich czasach bliskie i serdeczne. Gdy raz otworzyli przed sobą serca, uprzedzenia ich znikły i zastąpiła je szczera przyjaźń. Rozmawiali z sobą obecnie często i poufnie, układając plany na przyszłość. Z tych planów wypadło ostatecznie, że Kajetan wyruszy wówczas dopiero do Włoch, gdy otrzyma wiadomość od Marka, że znajdzie się tam dla niego jaka służba, a tymczasem uda się do jednego z niemieckich uniwersytetów. Obiecał też Markowi, że będzie strzegł dla niego Różyc i zwróci mu je wiernie, jeśli Marek nie pozostawi kości na jakiem pobojowisku we Włoszech lub gdzie indziej. Ułożono również, że po przeprowadzeniu fikcyjnej sprzedaży majątku, przyszły legjonista wyjedzie za legalnym paszportem, by nie skompromitować stryja i Kajetana wobec rządu pruskiego, który, mimo zawartego w Bazylei pokoju z Francją, nie mógł pozwalać bezkarnie swym poddanym na ucieczkę do republikańskich szeregów.
Przeprowadzenie tych układów zajęło jednak sporo czasu. Tymczasem zima poczęła się przesilać. Powiały cieplejsze wiatry, pod których tchnieniem śnieg tajał na zagonach i tylko w brózdach bieliły się jeszcze długie i błyszczące, ale coraz cieńsze jego taśmy. Po przelotnych dżdżach rozbłyskiwało jasne słońce, a za chwilę nagnane wiatrem chmury sypały znów srebrną kaszą. Tylko w lasach było jeszcze kopno i chwytał chłód surowy, lecz dnie i noce przechodziły już bez mrozów. Zapowiadała się wiosna i szła na podbój świata, a zimowe moce jęły się cofać zwolna na północ.
Jednego z takich dni przyjechał do Różyc Cywiński, zarazem wesoły i smutny: wesoły dlatego, że stryj jego, Leon Cywiński, przysłał mu umyślnym piętnaście czerwonych złotych, a smutny z powodu ciężkiej choroby starego nadleśnego Plichty, ojca Anusi.
Lecz Stanisław, nie przypuszczając, żeby Anusi groziło naprawdę sieroctwo, zajęty był przedewszystkiem stryjowskiemi dukatami i promieniał cały z radości.
— Jeśli będziesz marudził — mówił do Marka — to ruszę naprzód, bo tu już ziemia parzy mnie tak w podeszwy, że nie mogę wytrzymać. Poczciwy stryj! Ten ci wszystko rozumie. List jest krótki i ostrożny, bo to z pod Austrjaka. Posłuchaj, co stryj Leon pisze:
„Kochany Stanisławie, posyłam ci piętnaście dukatów, gdyż rozumiem to dobrze, że młody człowiek, któremu przykrzy się w domu, potrzebuje jakiegoś grosza. U nas nic nowego, tylko Kosecki, syn pana Franciszka, zniknął już dawno z domu. Uściskaj ode mnie oboje rodziców, i niech cię Bóg błogosławi, amen!“
Na to rzekł Marek:
— Skoro ci stryj tak pisze, to muszą tam wiedzieć, że legjony nie rozwiązały się po Campo Formio.
— Ani im się śniło. Gdyby się rozwiązały, to Austrjacy nie omieszkaliby tego rozgłosić. Stryj też domyślił się, że nie usiedzę, i dlatego przesłał mi zasiłek. Bił się przecie pod Kościuszką... Tęgi stary! Żeby nie żona i dzieci, to możeby i sam jeszcze ruszył. No, a my kiedy?
— Jak najprędzej. Prawie wszystko już skończone. Pojadę jeszcze z pożegnaniem do Leżnicy, potem do opiekunów i będę gotów. Ale póki stary Plichta chory, to i ty nie możesz jechać. Tam prócz panny Anny niema nikogo w domu.
— Sprowadziłem wczoraj felczera. Ale i moja poczciwa matka pilnuje chorego. Może Bóg da, że się to przesili.
— Kiedy zapadł?
— W sobotę, ze zmęczenia za dzikiem.
— Jakże to było?
Cywiński, jak każdy myśliwy, lubił opowiadać obszernie o przygodach myśliwskich, więc rozpoczął:
— Było tak. Borowy dał znać, że znalazł barłóg odyńca. Plichta chciał iść zaraz, bo nazajutrz nie wypadało z powodu niedzieli... Pluta była okrutna i wicher. Anusia prosiła ojca, by nie chodził, a że ja zawsze robię to, czego ona chce, więc też perswadowałem, że dzik do poniedziałku nie uciecze. Ale gadajże ze starym, gdy chodzi o grubą sztukę. My swoje, on swoje. Uparł się i poszliśmy we dwóch z psami. Nie było daleko, więc psy, pomarudziwszy trochę, ruszyły na dzika. Ale on nie głupi kołować, tylko jak się puścił przed siebie, tak gnał prosto ku Świdrowym jarom. Słuchamy, goni dalej.
Więc Plichta powiada: „Idźmy za gonem, śniegi jeszcze w lesie duże, zatknie się bestja, siędzie pod pniem i będzie się psom odcinał“. Jakoż tak się stało, ale nim doszliśmy, ruszył, odsapnąwszy znowu, i tak było ze trzy razy. Co my bliżej, to on w drogę. Zziajaliśmy się, jak nieboskie stworzenia, bo dołkami było kopno. Na szczęście poszedł dzik przez łąki ku zaliwskiemu ostępowi wprost ku strudze — i tam, że to oparzelisko — ulgnął. Gdyśmy doszli, z dzika i psów była jedna kupa. Strzelać niesposób, proszę więc Plichty, by mi pozwolono go skłuć. Chciał zrazu sam, ale wreszcie pozwolił. Psy się już tak rozżarły, że gryzły się i między sobą. Doszedłem jednak, okraczyłem juchę i pchnąłem dobrze, bo aż po rękojeść — a on mi się jeszcze podał na nóż. Próbowaliśmy go potem wyciągnąć z oparzeliska, ale ani rusz, bo nam samym nogi zapadały w bajoro. Gruba sztuka, funtów ze czterysta, albo więcej. Zamoczyliśmy się przytem wyżej kolan i, nim doszliśmy do drogi, przejął nas chłód. Na drodze przysiedliśmy się na furę, co jechała z sucharami — i było jeszcze zimniej. Plichta zaczął zębami dzwonić i mówił, że się zanadto zmęczył. W domu napił się raz i drugi wódki, ale nie chciał jeść. Pod wieczór pomiarkował sam, że z nim źle, bo nie mógł oddychać i kłuło go pod łopatkami.
Anusia uprosiła go, żeby się położył, i zgrzała mu wina z cynamonem, a on dodał jeszcze z pół naboju prochu i wypił. Ja, niedługo myśląc, pojechałem do domu, stamtąd po felczera do Łęcznej i wieczorem przywiozłem go do Zagnania. Felczer puścił staremu krew i to mu trochę ulżyło. Przesiedzieliśmy przy nim z Anusią całą noc, a nazajutrz przyjechało matczysko. Anusia okropnie niespokojna, ale felczer ją pociesza. Powiada, że każdy inny poszedłby na księżą grudź, ale taki mocarz jeszcze się wykaraska. I ja też myślę, że się wykręci, dlatego też nie biorę tego tak bardzo do serca i cieszę się z moich dukatów, bo jak tylko Plichta stanie na nogi, ruszamy, co?
— Ja będę gotów — rzekł Marek — tymczasem pojadę z tobą odwiedzić starego żołnierza w Zagnaniu. Godzina jeszcze wczesna, więc tylko się przebiorę i chętnie będę ci towarzyszył.
— Bóg ci zapłać; poco masz się przebierać?
— Bo tam zastanę twoją matkę i pannę Annę, a przytem pojadę stamtąd z pożegnaniem do Leżnicy. Szkoda, że Kajetan w Łęczycy. On żył w przyjaznych stosunkach z Plichtą, co mnie nawet w swoim czasie dziwiło.
— Plichta poznał się na Kajetanie wcześniej i lepiej od nas. Ale ty patrz, żeby ci się w Leżnicy duch nie stłukł.
Marek wzruszył ramionami.
— Ktoby mnie tam miał odwodzić od wyjazdu i dlaczego? Gdy odejdę, nikt nie spojrzy na ślady moje, które pierwszy wiatr zwieje.
— Bardzo to poetycznie powiedziane, ale tymczasem śpiesz się.
Jakoż w pół godziny później ruszyli obaj do zagnańskiego leśnictwa, w którem mieszkał Plichta. Przyjęły ich tam: pani Cywińska, matka Stanisława, niemłoda już, ale pełna życia kobieta, o dobrych i rozumnych oczach, oraz lnianowłosa Anusia, której twarzyczka wyglądała jak rumiane, zroszone deszczem jabłuszko. Stary nadleśny miał się gorzej. Felczer puścił krew po raz drugi i bardzo obficie, z czego skutek był taki, że chory majaczył chwilami nie z gorączki, ale z osłabienia. Marka jednak poznał, natomiast Cywińskiego powitał pytaniem: „Gdzie naczelnik?“ poczem jął spoglądać na własne palce, któremi zgarniał koło siebie kołdrę. W alkierzu czuć było mdły zapach krwi; na oknie leżały pokrwawione bandaże. Anusia poiła co chwila ojca odwarem ziółek, tłumiąc czkawkę, której jej nabawiło gwałtowne hamowanie łkań, a pani Cywińska wzięła obu młodzieńców do drugiego pokoju, i tam ze łzami w oczach, ale zarazem z tą pewną skwapliwością, jaką kobiety, pilnujące chorych, okazują zawsze, gdy mogą zwiastować pomyślne lub niepomyślne nowiny, poczęła szeptać:
— Źle! Może do wieczora nie dożyć; trzeba posłać po księdza.
Stanisław stropił się ogromnie.
— Jakto? To naprawdę?
— Niezawodnie, niezawodnie! — szeptała prędko pani Cywińska. — Przed chwilą począł się rozglądać po pokoju, jakby czegoś szukał, i nos mu się robi coraz ostrzejszy. Ach, Matko wielkiego miłosierdzia! Anusia też to rozumie. Biedna dziewczyna zostanie sama jak palec, ale temu się zaradzi. Tymczasem trzeba księdza i to prędko.
— Ja — rzekł Marek — miałem i tak jechać do Leżnicy, więc wstąpię do proboszcza i wyślę go natychmiast.
— Bóg zapłać, tylko niech się waćpan pośpieszy, póki chory choć chwilami przytomny.
W kilka minut później Marek pędził już do Leżnicy, leśną, niecałkiem jeszcze rozmarzniętą drogą. Myślał przedewszystkiem o tem, że stary nadleśny umiera, że trzeba mu księdza, ale zarazem przypominał sobie, że jedzie z ostatniem pożegnaniem do Klarybelli. Chciał ułożyć jakieś odpowiednie wzniosłe wyrazy pożegnania, w którychby cierpienie i tajone uczucie tak przebijało się przez powłokę słów, jak żar przebłyska z pod popiołu. Ale mu nie szło, gdyż to, co widział w Zagnaniu, plątało mu wątek myśli. Tam było prawdziwe, nie zaś urojone nieszczęście; tam serce starego żołnierza miała przysypać ziemia, tam miały popłynąć szczere łzy sieroce, tam nie trzeba było wmawiać w siebie ni żalu, ni nieszczęścia. On zaś czuł, że musi w siebie trochę wmawiać żal i smutki — i to poczucie było mu nie w smak, gdyż towarzyszyła mu także myśl, że Cywiński kocha swoją Anusię daleko prawdziwiej i rzetelniej. Wszystko to razem wzięte sprawiło, że ogarnęła go niepohamowana chęć wyjechać jak najprędzej i zaciągnąć się do legjonów, albowiem pojął w tej chwili, że tam rozpocznie się jakaś prawda i to prawda potężna, wobec której nie trzeba będzie wmawiać w siebie czegokolwiek, ani też poetyzować i przyozdabiać rzeczywistości.
Tak rozmyślając, dojechał do Leżnicy. Na plebanji opowiedział, o co chodzi, i rozstał się z dziekanem dopiero wówczas, gdy ów siadł na bryczkę i gdy rozległ się dzwonek, na którego głos ludzie klękali przy drodze. W kwadrans później był on we dworze.
Serce zaczęło mu jednak bić żywiej na myśl, że za chwilę ujrzy tę Klarybellę, która tak długo była przedmiotem jego marzeń i uczuć. Podczas ostatnich dni głowę miał z powodu narad, układów i przygotowań tak zaprzątniętą, że panna Klarybella stała się dla niego poniekąd mniej rzeczywistą i stopniowo poczęła się zmieniać jakby w dźwięczne imię, jakby tylko w pełne melancholji wspomnienie dziewiczej piękności, jakby w coś, co raczej było, niż jest. A teraz miał ją znów zobaczyć w cielesnej postaci, dotknąć jej ręki, słuchać jej słów, zapamiętać ją i pożegnać na wieki. Wobec tego ogarnęło go rozczulenie, chociaż sam nie wiedział nad kim i nad czem się rozczula.
Panie nie ukazywały się dość długo, więc tymczasem chodził po bawialni i, chcąc ją sobie wbić w pamięć, spoglądał to na bladoniebieskie meble z powszywanemi naukos gobelinowemi pasami, to na oszkloną „etażerkę“, pełną saskich figurynek, to na szpinet, to na złocony zegar, przedstawiający Dianę, ciągniętą przez jelenie, to na migotliwe kryształy w żyrandolu. Salon był umeblowany dość wspaniale, ale Marek wiedział, że to jest pozostałość lepszej przeszłości i że pod tym zbytkiem kryje się ruina, że starostwo pani Sokołowskiej zabrał rząd pruski i że panna Klarybella, córka jeszcze bardziej zrujnowanych rodziców, biedniejszą jest naprawdę od Anusi Plichcianki. Mówił o tem Markowi stary szambelan i Kajetan.
Nakoniec drzwi się otworzyły i weszła panna Klarybella. Markowi wydała się w pierwszej chwili jakby starsza i mniej ładna, albowiem przedwiosenne powietrze opryszczyło jej czoło, a bielidło nie zdołało pokryć pryszczów należycie. Jednakże zadrgało w nim serce, gdy, pochyliwszy głowę, wyczuł ustami ciepło jej ręki. Podniósł też następnie na nią oczy ze szczerem wzruszeniem, ale nie powitała go pocałunkiem w czoło, jak wówczas w Różycach, lecz, wskazawszy mu ręką krzesło, siadła naprzeciw i czekała na pierwsze jego słowa.
— Przybyłem — ozwał się Marek przerywanym głosem — przybyłem do pani starościny i do waćpanny z ostatniem pożegnaniem.
— Wiem — odpowiedziała panna. — Ostatnim razem mówił mi o wyjeździe waćpana szambelan August.
— Przedtem była tajemnica, więc nie mogłem mówić otwarcie, ale teraz mogę: jadę do Włoch i zaciągam się do legjonów pod Dąbrowskim.
Coś dziwnego przemknęło na te słowa po twarzy panny — ni to zmieszanie, ni wzruszenie — i dopiero po dłuższej chwili milczenia, odrzekła jakby z wahaniem:
— Słyszałam, że tam jest już wielu naszych dawnych wojskowych...
— Wielu po upadku insurekcji wyjechało do Francji. Ci przyjęli obywatelstwo francuskie i zaciągnęli się do armji republikańskiej. Ale teraz, gdy utworzyły się legjony polskie, wszyscy przeszli do nich.
— To waćpan spotka tam może...
Znów zawahała się, tak, że Marek spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Kogo? — zapytał.
— Znajomych — odpowiedziała, przymykając oczy.
— Być może. Kilku przyjaciół idzie wraz ze mną, a w każdym razie będę wśród rodaków.
— I wyjazd waćpana nieodmiennie już nastąpi. Czy trudy wojenne nie będą nad jego siły?
— Syn jenerała Dąbrowskiego jest znacznie młodszy ode mnie, a służy w szeregach. Wyjazd mój już jest postanowiony i nic nie zdoła mnie od niego odwieść.
Po chwili zaś dodał:
— Dlatego właśnie przybyłem pożegnać się i prosić o dobre słowo na drogę. Młody jestem, ale chcę ofiarować krajowi krew moją.
Pierś panny zaczęła falować żywiej. Widocznie rozmowa nie była bynajmniej dla niej obojętną, ale Marek nie umiał zdać sobie sprawy, co ją tak porusza — czy jego odjazd, czy to, że we Włoszech utworzyły się legjony polskie.
Klarybella wyciągnęła do niego obie ręce:
— Niech pana Bóg prowadzi, strzeże i pozwoli okryć się sławą wśród obcych.
Chłopiec pochylił się, przywarł ustami do jej dłoni i począł mówić zdławionym głosem:
— Dziękuję. Byłem dla pani i jestem... całą duszą oddanym jej przyjacielem.
Wierzył w tej chwili, że ją kochał nad życie, że ją kocha jeszcze, i byłby klęknął przed nią, byłby prosił ją o jaką pamiątkę, o wstążkę lub pukiel włosów, ale tymczasem w przyległym pokoju dały się słyszeć kroki pani starościny.
Drobna staruszka weszła do salonu z okularami na nosie, z koszyczkiem i kawałkiem pasa polskiego, który połyskiwał złotemi nitkami i purpurą. Po przywitaniu siadła przy okrągłym stoliku obok Marka, podniosła rękę ku głowie, dała w powietrzu prztyczka palcami, a następnie ogarnęła ucho dłonią na znak, że gotowa słuchać.
— Ciociu — ozwała się głośno panna Klarybella — pan Marek Kwiatkowski przyjechał nas pożegnać, gdyż zaciąga się do wojska polskiego we Włoszech.
— A, chwalę! — odpowiedziała staruszka — ale to się nanic nie zdało. Kościuszko? co? On ze mną raz tańczył, kiedy jeszcze był kadetem... Nieszczególny był tancerz... Co za porównanie z jenerałem Komarzewskim, albo z Trembeckim... Ale teraz cały świat się Kościuszką zajmuje...
— Pan Kwiatkowski będzie służył pod jenerałem Dąbrowskim...
— Pod Dąbrowskim? Znałam także... Ostatni raz na obiedzie u Suwarowa. Sadzał go wyżej od jenerałów pruskich, o co się Niemcy bardzo gniewali. Dąbrowski?... Słuszny mężczyzna, trochę niezgrabny... Ale to już się nanic nie zdało...
To powiedziawszy, zaczęła wyciągać nitki z resztek pasa i po chwili rzekła:
— Z tamtego żałobnego było sześć łyżeczek srebrnych, a z tego będzie sześć złotych...
Poczem do Marka:
— Proszę?... Co waćpan mówi.
Marek niewiele miał do powiedzenia, tem bardziej, że wiedział, iż staruszka niezbyt go lubi. Po pewnym czasie pożegnał się i wyszedł. Gdy znalazł się w sieni, pojawiła się nagle przed nim panna Klarybella, której nie spodziewał się już widzieć. Odprawiwszy skinieniem służącego, który podawał Markowi płaszcz, czekała przez chwilę, póki nie opanuje wzruszenia, nakoniec rzekła:
— Mam parę słów jeszcze do waćpana i prośbę, wielką prośbę...
Marek skłonił się w milczeniu.
— Waćpan spotka może we Włoszech oficera Bogusławskiego... Na imię mu Ferdynand Jakób... To mój przyjaciel z lat dziecinnych... Jeśli jeszcze żyje, oddaj mu waćpan ten oto pierścionek i powiedz...
Tu głos panny załamał się i ucichł. Marek wziął żelazną obrączkę, którą mu podała, i, poczekawszy kilka minut, zapytał:
— Co mam mu powiedzieć?
— ...I powiedz, by ten, który ma ode mnie, wrzucił w morze...
Na twarzy Marka odbiło się zdumienie, były to bowiem rzeczy całkiem dla niego niespodziane.
— Czy waćpanna nie powierzy mi jakiego listu? — zapytał.
— Nie. Nie umiem pisać po polsku, a nie chcę po francusku... Trudno mi i teraz mówić, ale niech mu waćpan powie, by mi nie złorzeczył, bo... bo i tak jestem dość nieszczęśliwa...
Tu panna Klarybella przycisnęła powiekami oczy, by nie puścić wzbierających w nich łez, jednakże długie jej rzęsy operliły się nagle, poczem zawołała z pośpiechem:
— To wszystko! Adieu! Adieu! — i znikła w bocznych drzwiach sieni.
∗
∗ ∗ |
— Ach! — myślał Marek, wyjechawszy za dworską bramę — więc moje nadzieje, a raczej moje supiry, bo jakież mogłem mieć nadzieje, były od początku płonne... Nie wiedziałem i nie domyślałem się, że w jej sercu panuje kto inny... i teraz wywożę tylko tę obrączkę, którą muszę oddać we Włoszech...
I nie spostrzegł się narazie, że taki obrót rzeczy wywołuje w nim daleko więcej zdziwienia, niż smutku. Tymczasem wydobył obrączkę z kieszeni i począł jej się przyglądać. Była z emaljowanego na czarno żelaza, na którem widniały wyemaljowane na biało dwa wyrazy: „spes mea“. Marek odczytał je głośno, powtórzył kilkakrotnie: „spes mea“ i począł kiwać głową. Oto jak zawistne losy depcą po sercach i po nadziei! I wobec niedoli tych dwojga ludzi znów nie pomyślał, że i jego spotkał przecież zawód. Ogarnęło go współczucie dla panny Klarybelli i dla tego oficera, który bił się tam gdzieś na drugim końcu Europy. Panna Klarybella wyszlachetniała w oczach chłopca i okryła się nimbem poetycznej ofiary, wiedział bowiem, że wychodzi zamąż dlatego, by zapewnić rodzicom kawałek chleba i dach nad głową. Był przytem jeszcze takiem dzieckiem, że to, iż ona wybrała go na powiernika i posła, napełniło go pewną dumą. Zrodziła się w nim chęć, by złożyć na ołtarzu ofiarnym własne uczucia i wyrzec się wszelkiej myśli o Klarybelli. Ale zrozumiał jednak, że byłoby to bardzo skromne poświęcenie, albowiem stałoby się wielkiem tylko w takim razie, gdyby to on sam, a nie szambelan miał się z nią żenić. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl zapisania Różyc na wypadek swej śmierci pannie Klarybelli, by ją uwolnić tym sposobem od małżeństwa ze stryjem, i postanowił wspomnieć o tem Kajetanowi, choć czuł i obawiał się, że Kajetan go wyśmieje.
Lecz dalszą grę wyobraźni zmącił mu widok zaprzężonej w czwórkę karety, która nadjeżdżała zprzeciwka. Siedział w niej, widny przez zwierciadlane szyby, szambelan August, w białej upudrowanej peruce, wyróżowany, wystrojony, podobny do woskowej figury, odmłodzony, piękny. Jechał do Leżnicy. Spostrzegłszy Marka, przymrużył oczy, podniósł wgórę dłoń, kiwnął nią protekcjonalnie, uśmiechnął się z triumfem i przejechał. „Jaki wspaniały!“ — pomyślał Marek — i narazie ogarnął go gniew, lecz w chwilę później zmienił się w złośliwe zadowolenie. „Cokolwiek się stanie, jakkolwiek rzeczy się obrócą, nie zazdroszczę stryjowi ni jego triumfów, ni małżeństwa“. Nagle szambelan wydał mu się istotą godną politowania, a jego przyszłe życie, czy z Klarybellą, czy bez niej, jakąś śmieszną i zarazem smutną komedją.
Po spotkaniu stryja chciał jechać do Zagnania, ale poczuwszy, że jest ogromnie głodny, pojechał do Różyc. W Różycach zastał Kajetana, który przed godziną powrócił z Łęczycy i który, dowiedziawszy się o chorobie Plichty, oświadczył, że pragnie go także odwiedzić.
Stary żołnierz, od czasów Targowicy, a zwłaszcza od wojny kościuszkowskiej, zerwał był wprawdzie wszelkie stosunki z Kwiatkowskimi, ale zdarzyło się, że gdy przeszłej zimy Kajetan zabłądził w czasie zamieci w lesie, Plichta, natknąwszy się wypadkiem na jego sanie, przywiózł go do Zagnania nawpół zmarzłego, odegrzał, posilił i przetrzymał w domu, póki zamieć nie ustała. W czasie tych mimowolnych odwiedzin Kajetan potrafił widocznie rozprószyć uprzedzenia starca co do siebie, albowiem od tej pory witali się przy spotkaniach w kościele w Leżnicy, a nawet widywali się w Zagnaniu, gdzie młody szambelan składał kiedy niekiedy dziękczynne wizyty swemu wybawcy.
Obaj młodzieńcy postanowili wobec groźnego stanu Plichty wybrać się do niego zaraz — i po lekkim posiłku ruszyli w drogę małą zaprzężoną w parę koni karjolką. Miało się pod wieczór. Zanim wyjechali ze wsi, Marek opowiedział naprzód, jak wyprawił księdza z Panem Bogiem z Leżnicy, a następnie jął mówić o swej wizycie we dworze. Nie chcąc, by woźnica ich rozumiał, rozmawiali po francusku. W umyśle Marka zrodziła się wątpliwość, czy ma prawo powtórzyć to wszystko, co powiedziała mu panna Klarybella, ale ponieważ chodziło o Kajetanowego ojca, a panna Klarybella nie zastrzegła wcale tajemnicy, Marek pomyślał, że tak samo Kajetanowi powierzyłaby obrączkę, gdyby to on jechał do Włoch — i postanowił mówić otwarcie.
— Daj mi słowo — rzekł — że to, co ci powiem, pozostanie zawsze między nami.
— Daję najchętniej — odpowiedział Kajetan. — Wiesz przecie, że jestem z natury milczek.
— Więc naprzód zapytam, czy myślisz, że małżeństwo stryja dojdzie naprawdę do skutku?
— Nie mam żadnej wątpliwości. Ojciec chce, by ślub odbył się jak najprędzej. Wczoraj znów powtórzył, że jedzie po dyspensę od zapowiedzi do Warszawy. Namawiał mnie nawet, bym jechał z nim razem.
— I co dalej będzie? Pomyśl o różnicy wieku. Stryj ma siedmdziesiąt trzy lata. Jak się to obróci?
Marek zapomniał w tej chwili o tem, co w swoim czasie mówił Cywińskiemu, że Saturn nie ma skrzydeł, a Amor je ma i dlatego unosi się nad przestrzenią i czasem.
A Kajetan ruszył ramionami.
— Co będzie? — powtórzył. — Licho wie. Nie będzie nic dobrego, bo nie może być. Nie miałem i nie mam co do tego żadnych złudzeń.
— Skoro nie miałeś żadnych złudzeń, to czyś nie próbował perswadować?
— Perswadować poważnie nanicby się nie zdało. Próbowałem, jak wiesz, ironji, ale ojciec się tem tylko drażni, a kiedyś odpowiedział mi tak: „Masz po matce własny majątek, a jeśli mój rozdzieli się na kilka osób, to i w takim razie z głodu nie umrzesz“.
— W ostatnich czasach rozmawiałeś jakoś częściej z panną Klarybellą, czy nie zdarzyło ci się mówić i z nią o tem małżeństwie?
— Nie. Nie mamy wzajem do siebie sympatji, a to wyłącza ufność.
— Gdybyś jednak spróbował zbliżyć się z nią i przełamać lody...
— Lód jest i po tamtej stronie bardzo gruby...
— Mnie chodzi o Klarybellę — mówił Marek — i powiem ci otwarcie, że przedewszystkiem o nią. Bo widzisz, małżeństwa między osobami w tak nierównym wieku nie są zwykle szczęśliwe, ale czasem mogą być spokojne...
— Mówisz roztropnie, nad twoje młode lata — przerwał Kajetan.
— Pozwól... Bywają czasem spokojne... Ale jeśli kobieta, która wychodzi za starca, kocha innego, wtedy życie jej staje się jednem męczeństwem.
— A czy panna Klarybella kocha innego? — zapytał zimno Kajetan.
— Tak jest.
— Tem gorzej dla papy.
I tu spojrzał na Marka z uśmiechem pełnym wyrozumiałości i politowania dla jego młodzieńczej naiwności, a Marek zrozumiał, zarumienił się po uszy i odparł żywo:
— Ani mi się śniło myśleć o mnie. Ten, którego ona kocha, jest oficerem w legji Dąbrowskiego i przelewa krew za wolność narodów. Może już nie żyje, ale prosiła mnie, bym w razie, gdy go spotkam, oddał mu tę oto obrączkę...
Tak mówiąc oddał obrączkę Kajetanowi, a ów zbliżył ją do samych oczu, obrócił wokoło i przeczytał: „spes mea“.
Po chwili milczenia uśmiechnął się znowu, ale tym razem gorzkim i szyderczym uśmiechem.
— „Spes mea“ — powtórzył. — Wszakże to Seneka powiada: „Nie buduj domu na piasku, a szczęścia na sercu kobiecem“. Niezłą miał przecież żonę stary Seneka, bo Paulina straciła dla niego cerę, a jednak on to powiada...
— Ty się śmiejesz, Kajetanie?
— Prawie, albowiem myślę, że jeśli ów legjonista żywi się tylko tą nadzieją, to nie musi być otyły.
— Gdybyś widział Klarybellę, tak jak ja ją widziałem, smutną, ze łzami w oczach, tłumiącą łkanie, nie szydziłbyś z jej nieszczęścia. Nigdy w życiu nie zapomnę tego widoku i oddałbym nie wiem co, byle wrócić jej choć nadzieję.
— Której dobrowolnie się wyrzeka. Podziwiam cię tem bardziej, iż i tobie nie była obojętna. Nie umiałeś skrywać twoich młodzieńczych uczuć, które mogły mieć siedlisko tylko w wyobraźni, jednakże płonęły tak jasno, że wszyscy je widzieli: ja, ojciec i ona. Ale współczucie unosi cię za daleko, bo ostatecznie, gdyby kochała tamtego legjonistę, to nie zgodziłaby się na małżeństwo z moim ojcem.
— Ale czyż nie rozumiesz, że tam ruina i że chodzi jej o chleb dla rodziców.
— Tak się to mówi, bo to brzmi żałośniej i poetyczniej. Wyrożębscy to znaczny ród i między ich krewnymi są niezawodnie nietylko ludzie zamożni, ale i magnaci. Wiesz przecie, jak to bywa u nas w Polsce. Tacy bogaci krewni znajdą zawsze dla uboższych — choćby przez pychę rodową — czyto jaką rezydencję, czy jaki folwark dzierżawny, czy jakąś intratę, a w ostatecznym razie dadzą u siebie mniej więcej wygodny przytułek. Ludzie o znacznych nazwiskach nie umierają u nas dotychczas z głodu. Takie czasy może nadejdą, ale jeszcze nie nadeszły. Nie, mój drogi! Tu nie o dach nad głową i nie o chleb chodzi, ale o wygody, o woskowane posadzki, o miękkie karła, o złocone trumeaux, o służbę w liberji i zbytkowne pokoje. Klarybella do takiego życia przywykła i nie umie się z niem rozstać i dlatego, nie zaś dla chleba, poświęca swego legjonistę. A przychodzi jej to tem łatwiej, że on może już i leży pod jakim cyprysem we Włoszech.
Marka uderzyły te słowa, gdyż wyczuł w nich niemiłą i niemiłosierną prawdę. Jednakże wystąpił jeszcze w obronie Klarybelli.
— Ona to czyni nie dla siebie — rzekł.
— A kto będzie mieszkał w pałacu różyckim, a potem w birkowskim?
— A jednak ja wierzę w jej szczerość, w jej żal i w jej łzy.
— Gdy kobieta pokwituje łzami, uważa, że dług spłacony.
— Kajetanie, nie potępiaj jej zgóry, bądź dla niej wyrozumiałym, pozyskaj jej ufność. O to cię tylko proszę, bo czy ty słusznie mówisz, czy nie, ona jest naprawdę nieszczęśliwa.
— Nie chcę ci odmawiać, choć wątpię, by mogło przyjść między mną a nią do ufności.
Wjechali w las. Do Zagnania nie było już daleko. Na świecie mroczyło się.
— Jak się nazywa ten legjonista? — zapytał Kajetan.
— Bogusławski.
— Ach!...
— Znałeś go może?
— Nie, ale to bardzo dzielny oficer. To nazwisko powtarzało się kilkakrotnie w biuletynach Kościuszki, które mam w domu i które ci pokażę. Nie wiem, czy to będzie ten sam, bo takie nazwisko nosi u nas wiele osób, ale pamiętam je dobrze.
Marek nie odpowiedział, gdyż byli blisko leśniczówki. Począł teraz myśleć o chorobie Plichty. Mimo obaw pani Cywińskiej i mimo, że sam wyprawił księdza z Leżnicy, nie przypuszczał, żeby choroba starego żołnierza miała się źle skończyć.
W siedmnastym roku życia pojęcie o śmierci jest czemś jakby nierzeczywistem, nieokreślonem i niedopuszczalnem. Wie się, że ona gdzieś tam po świecie ludzi zabiera, ale się nie wierzy, by miała przykryć swym całunem nas samych, albo nam bliskich. Marek spodziewał się nawet, że może stan chorego przesilił się już i że zastaną go zdrowszym. Przypomniał sobie, że i Cywiński nie tracił ani na chwilę nadziei i zapewnił go, że ich wyprawa nie ulegnie zwłoce.
Był jednak co do wyprawy innego zdania, więc gdy wjechali w opłotki i zdala widać już było oświecone okna dworku, rzekł, idąc za biegiem własnych myśli:
— Stanisław, jako narzeczony panny Anny, nie będzie jednak mógł wyruszyć, póki kapitan Plichta nie wstanie z łóżka.
— A ty zapewne zaczekasz na Cywińskiego? Tem lepiej.
— Ja chciałbym jak najprędzej. Cywiński jest wprawdzie bardzo zaradny, ale beze mnie będzie mu trudno. Francuszczyzny liznął trochę, jeszcze od księdza Lagrange’a, natomiast po niemiecku nie umie ani słowa, a to przecie podróż przez kraje niemieckie.
— Gdzie nieraz trzeba będzie się tłumaczyć, dokąd i po co jedziecie. Przytem i tobie byłoby z Cywińskim raźniej.
Jechali teraz noga za nogą, po rozbłoconej, ciężkiej drodze. Z prawej strony widać było zabudowania folwarczne, a bliżej studnię z żórawiem, przy której parobczak poił przybrane już w chomąta konie. Marek poznał człowieka Cywińskiego i, przechyliwszy się, zapytał:
— A kto to odjeżdża? starsza pani, czy młody pan?
— Młody pan, do Łęczycy po trumnę — odpowiedział furman.
Marek i Kajetan spojrzeli na siebie ze zdumieniem i przestrachem.
Po chwili wyskoczyli obaj z bryczki przed gankiem. Na ganku stało ze strapionemi twarzami kilku borowych, organista z Leżnicy i babka kościelna. Jeden z leśników, widocznie dawny żołnierz, o białych długich wąsach, wyprostował się i potwierdził wiadomość:
— Pan kapitan Plichta umarł.
Weszli do sieni, a następnie do pokoju. Tam ujrzeli Anusię, opartą czołem o ścianę, szlochającą tak, że cała jej postać dygotała jak w febrze. Tuż za dziewczyną stał Cywiński, który, przechylając się to na prawo, to na lewo, powtarzał błagalnym głosem:
— Panno Anno, na rany boskie! panno Anno!...
Młodzi ludzie weszli do przyległego alkierza. Tam, na łóżku, pod kołdrą jeszcze, z wyciągniętemi wzdłuż ciała rękoma leżał Plichta. Na powiekach położono mu dwa miedziaki, a szczękę podwiązano chustką, by nie pozostał z otwartemi ustami. W głowach łóżka paliła się gromnica, rzucając żółte blaski na czoło zmarłego, na obraz Matki Boskiej, na dwie oficerskie szpady i na dwie ryciny, przedstawiające Kościuszkę w sukmanie i Ksawerego Działyńskiego z czaplem piórem u czapki. Duże, okrągłe miedziaki, przyciskające powieki, wyglądały jak oczodoły w trupiej czaszce. Brwi nieboszczyka były zmarszczone, twarz jakby stroskana, a zaciśnięte, z powodu podwiązania chustką, usta dawały mu wyraz pewnej zawziętości. Blizna na policzku stała się już błękitna.
Przy łóżku klęczała ze spłakaną twarzą pani Cywińska. Kajetan i Marek nie należeli do ludzi głęboko wierzących, jednakże uklękli obaj i poczęli szeptać: „Wieczny odpoczynek“. Po chwili wstali i wyszli, a z nimi razem i pani Cywińska. W pierwszym pokoju Anusia wciąż stała z czołem opartem o ścianę, a Stanisław za nią. Lecz Matka odsunęła go i objąwszy łkającą dziewczynę, przycisnęła ją do piersi i rzekła: „Idź, kochanie, do ojca“. Poczem odprowadziła sierotę do drzwi alkierza. Cywiński poszedł, by modlić się z nią razem.
— Nie spodziewaliśmy się nie zastać już kapitana przy życiu — ozwał się Marek.
A pani Cywińska z taką samą skwapliwością, z jaką przedtem wypowiadała swe obawy, poczęła teraz mówić pocichu i z wielkim pośpiechem:
— Spowiadał się i komunikował tak, że nie daj Boże gorzej nikomu z nas. Ale w godzinę później widać było, że już niema nadziei. Potrzymał Anusię za skronie, powtórzył dwa razy: „Moje dziecko“, a potem począł patrzeć w jedno miejsce na ścianie, jakby tam kogo widział. Chwilami tracił przytomność, chwilami odzyskiwał. Przypomniał sobie Racławice i wołał na mego Stacha, żeby prowadził chłopów z kosami. Pytał się kilka razy, gdzie naczelnik... I widocznie stanęły mu wkońcu w oczach Maciejowice, bo nie schodził z radością z tego świata. Przeszkadzała mu już czkawka, ale słyszeliśmy jeszcze, jak powiedział: „Nieprawda! nie mówił: finis!“ Oczywiście, że mówił o Kościuszce. Anusia spostrzegła pierwsza, że już rozpoczęło się konanie, i uklękła przy łóżku, a ja zapaliłam gromnicę. W chwilę potem skończył.
— Co się stanie z panną Anną? — zapytał Marek.
— Anusię zabierzemy do nas, do Rudni — odpowiedziała pani Cywińska. — Męża mego niema: pojechał z ratą dzierżawną. Gdyby nie to, jużby tu był... Ale Anusię zabiorę dziś jeszcze. Przy nieboszczyku zostanie służba miejscowa, organista i babka kościelna. Razem go ubiorą. Jeśli Stach znajdzie w Łęczycy trumnę gotową, a myślę, że znajdzie, to jutro nieboszczyk będzie już w trumnie. Trumna, to już wiadomo, że śmierć, ale póki ciało w łóżku, to wtedy najokropniej patrzeć. Trzeba będzie Stacha teraz wywołać, żeby jechał, a sama pójdę do tego kochanego biedactwa.
To rzekłszy, wywołała syna, poczem sama weszła do alkierza. W kwadrans później Cywiński ruszył do Łęczycy, a Kajetan z Markiem napowrót do Różyc.
Przez jakiś czas nie mówili do siebie nic, obaj pod wrażeniem tej śmierci i tej troski, przywarłej do twarzy zmarłego. Dopiero, gdy z mroku leśnego wyjechali na czyste, obszerne pole, Kajetan począł mówić:
— Szkoda człowieka. Umarł dzielny żołnierz i prawy Polak, a takich teraz coraz mniej.
— I przyszło to tak niespodzianie. Byłem prawie pewny, że się ta choroba przemoże. Ach, co to jest życie człowieka, jego zamiary, jego nadzieje! Pamiętam, jak kiedyś mówił mnie i Cywińskiemu: „Ciężko mi będzie umierać pod tą zmorą pruską, ale może Bóg da, że jeszcze dożyję zmiany...“
— I umarł pod zmorą pruską. Nam wszystkim siedzą teraz na piersiach zmory. Czyś zauważył, co mówiła pani Cywińska o ostatnich słowach nieboszczyka?
— Tak. Myślał o kraju i przeczył tym nędznym gadaniom, jakoby Kościuszko miał powiedzieć: Finis Poloniae.
Kajetan podniósł swe krótkowzroczne oczy ku księżycowi, który zalewał pola bladem światłem i srebrzył się na śniegach, leżących jeszcze tu i owdzie w brózdach polnych.
— Finis Poloniae, finis Poloniae! — powtórzył. — Jest coś niepojętego w tych wyrazach. Przed kilku jeszcze laty był rozległy kraj, który zwał się: Polska, był król, senat, sejm, wojsko, szlachta, lud, miasta, wsie, miljony ludzi, wielkie polskie życie... A teraz wszystko znikło i zamiast tego są tylko Prusy, Rosja i Austrja. Sterczą tylko jakieś nowe słupy graniczne — i więcej nic! Ja wprost nie mogę ogarnąć imaginacją, nie mogę zrozumieć, że się to stało, a jednak stało się. I nie mogło być inaczej, skoro pod Maciejowicami, gdy ginęło ogromne państwo, biło się nie sto, nie dwieście, ale sześć tysięcy ludzi. A dziś? — widzisz te pola, te lasy, te łęgi, tę całą okolicę? — to wszystko już nie Polska! Widzisz ten księżyc? — i on nie świeci już nad polską, ale nad pruską ziemią. I wszystko prawda! Ogień, który rozniecił Kościuszko, zgasł. Zostały tylko zgliszcza. Pod Maciejowicami rozległ się ostatni krzyk, na Pradze ostatni jęk, a teraz cisza. Czasem zdaje mi się, że to zły sen, albo że ja tracę zmysły.
Tu Kajetan, zwykle spokojny i zimny, zdarł prawą ręką z lewej rękawiczkę i rzucił ją na ziemię, poczem, sam nie wiedząc co robi, ściągnął drżącemi palcami z nosa okulary i jął mrugać rozpaczliwie a bezradnie.
A Marek objął mu ramionami szyję:
— Ach, jak ja cię dotychczas nie znałem!
Umilkli i przez czas jakiś słychać było tylko cmokanie błota pod kopytami koni.
— Bo — ozwał się znów Kajetan — choćby Kościuszko był zawołał pod Maciejowicami: Finis Poloniae, toby jeszcze można zrozumieć, jako chwilową rozpacz. Ale co, mój drogi, jest okropne, co jest przerażające, to to, że te same słowa powtarzają sobie dziś pocichu ludzie w Warszawie, w Poznaniu, we Lwowie i w Wilnie, że uwierzyli, iż tak być musi, że zżyli się z tą myślą, że inaczej myśleć nie są zdolni i że niczego już nawet nie pragną... Intrat, folwarków, spokoju, ciszy, zapomnienia, snu, niczego więcej! Sam słyszałem takie słowa: „To trudno! ciężko nam było przeżyć Polskę, ale skoro już jej niema, to musimy tak postępować, by nam było jak najlepiej“. I akomodują się we wszystkich zaborach, i składają homagja, i bratają się z zaborcami, orzą, sieją, pożyczają pieniędzy, urzędują, żenią się, płodzą dzieci, bawią się i śmieją, albo, jeśli im niedość wesoło w kraju, a mają trochę grosza, to jadą do wód zagranicznych. Ot, w czem jest finis Poloniae. Życie się toczy, a Polski niema. Kto dziś naprawdę chce jej rezurekcji? Powiesz mi, że są i były próby, że są jakieś tajne towarzystwa, że dążą do wolności loże wolnomularskie. Ale ja ci odpowiem, że te próby są niedołężne, że w lożach więcej jest Niemców, niż Polaków, a tych ludzi, którzy należą do tajnych towarzystw, możnaby na palcach policzyć. Polski powinny chcieć miljony, a miljony śpią. Jest cisza i hańba. Przeżyliśmy Polskę, ale po wiek wieków nie przeżyjemy hańby, bo zginęliśmy i giniemy bez honoru!...
Przy ostatnich słowach Kajetana gruby obłok przesłonił tarczę księżycową i uczyniło się ciemno. Posępny, beznadziejny mrok ogarnął zarazem i duszę obu młodych ludzi. Ale trwało to tylko chwilę. Wkrótce wiatr przepędził chmurę i równia polna oblała się znów srebrnem światłem, a jednocześnie Marek zwrócił rozjaśnione oczy na brata.
— Kajetanie — rzekł — we Włoszech są legjony polskie.
I począł mówić z wielkiem uniesieniem, że one ratują honor narodu, że są protestem wobec świata przeciw rozdarciu kraju, że walcząc za wolność ludów, walczą zarazem za wolność Polski, i że w nie wcieliła się dusza narodu, który chce żyć i żyć będzie.