Lekarz obłąkanych/Epilog/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fabrycjusz, wyszedłszy na ulicę, zatrzymał się parę sekund, patrzył błędnemi oczami w ciemności, które ledwie rozpraszały światła latarń gazowych, dość rzadko rozstawionych. Gdy się już rozejrzał nakoniec, zaczął biec przed siebie. Minął most i udał się drogą, prowadzącą do willi Baltus. Kiedy już był o jakie dwieście kroków od celu nocnej swej wyprawy, zeszedł z gościńca, podążał dalej polem, pokrytem nie zebranem jeszcze zbożem. Po dziesięciu minutach ciężkiej drogi napotkał jakiś mur przed sobą i musiał się zatrzymać. Poza tym murem, na półtrzecia metra wysokim, rysowały się wierzchołki drzew parku na wypogodzonem niebie. Mur od strony wsi najeżony był kolcami żelaznymi. Fabrycjusz rozpędził się, skoczył jak jaguar, podnosząc ręce i nie dbając, że narażał głowę na roztrzaskanie, gdyby źle wymierzył. Udało mu się jednakże, chwycił więc rękami za pręty żelazne i z nadludzką prawie siłą, o którą nie posądzalibyśmy go nawet, wciągnął się na wierzchołek muru. Pozyskawszy to stanowisko, łatwo już było radzić sobie dalej. Odpoczął trochę i zsunął się na drugą stronę parku. Koniak, którego wypił za dużo, odurzył go, a chęć zemsty czyniła zupełnie pijanym. Przeszedł śmiało aleję, której znał najmniejsze zakręty i obszedł całą willę, Żadne światełko nie błyszczało poza szybami.
— Śpią... — pomyślał ale ja ich zaraz pobudzę.
I doszedł do balkonu po drugiej stronie zabudowania. Balkon ten podtrzymywały eleganckie filary. Pod balkonem istniało dwoje drzwi. Leclére próbował je otworzyć, ale były pozamykane. Myśleć o wysadzeniu było niepodobieństwem, narobiłby hałasu i zaalarmował wszystkich mieszkańców.
— Co robić?... — powiedział sobie.
Odpowiedź na to pytanie naraz mu przyszła do głowy. Objął jeden z filarów i wdrapał się na balkon, na który wychodziły drzwi oszklone. Widocznie nie obawiali się o pierwsze piętro, bo z powodu ogromnego gorąca, jedne z drzwi pozostawiono na pół otwarte Fabrycjusz popchnął je i wszedł do galerji, która rozdzielała pałacyk i znajdowała się na wprost schodów głównych. Przystanął tu i zaczął się przysłuchiwać. Głucha cisza panowała do okoła.
Usłyszał tylko urywane świszczenie przyspieszonego swojego oddechu. Po trochu wzrok jego przyzwyczaił się do ciemności i zaczął niewyraźnie rozróżniać najbliższe przedmioty.
— Drzwi Pauli — mówił do siebie — to te pierwsze na lewo... Jeżeli są zamknięte, podważę je ramieniem. Zanim sprawiony hałas sprowadzi kogo, zrobię już to, po co przyszedłem...
Wyjął z kieszeni nóż, otworzył go, i skierował się następnie do apartamentu panny Baltus. Gruby smyrneński dywan, pokrywał posadzkę galerji i głuszył jego kroki. Doszedł do drzwi, poruszył za klamkę i aż zadrżał z radości. Drzwi nie były zamknięte. Nic mu nie przeszkadzało przestąpić próg małego saloniku, poprzedzającego pokój Pauli. Przeszedł ten salonik, otworzył drugie drzwi, równie łatwo jak pierwsze i wszedł do sypialni panny Baltus. Nocna lampa w alabastrowej urnie, postawiona w kącie pokoju, rzucała słabe, niepewne światełko. Na wprost drzwi stało łóżko. Pod kołdrą śnieżnej białości rysowała się postać śpiącej kobiety, z twarzą obróconą do ściany. Morderca pochylił się i czołgając się jak gadzina, podszedł do łóżka. Przy łóżku wyprostował się i podniósł do góry rękę, w sztylet uzbrojoną. I zamierzał uderzać. Ale w tej właśnie chwili śpiąca nagle się odwróciła i odemknęła powieki. Fabrycjusz mógł się przypatrzeć jej twarzy. Cofnął się, mrucząc: — To nie Paula!... to Joanna!...
Pani Delariviére, pomieszczona w apartamencie panny Baltus, otworzyła oczy i zobaczyła w słabem oświetleniu postać przerażoną i straszną. Nie potrzeba było więcej dla wywołania ataku, spowodowanego przez burzę i zaledwie uspokojonego. Wyskoczyła z łóżka i jak widmo w śmiertelnym całunie, z wyciągniętemi naprzód rękami, dotykając prawie piersi Fabrycjusza, którego nie poznała, zaczęła krzyczeć przeraźliwym głosem, który ponuro rozlegał się w nocnej ciszy:
— Szafot!... szafot!...
Zęby mordercy zaczęły dzwonić. Przeląkł się piekielnie. Przerażenie go sparaliżowało tak, że nie był zdolnym ruszyć się z miejsca ani nic pomyśleć. Osłupienie to fizyczne i moralne trwało jednak bardzo krótko. Nędznikowi przyszło na myśl, że krzyk Joanny się powtórzy, a on będzie na pewno zgubiony. Potrzeba było zmusić nieszczęśliwą do milczenia. Leclére też pochwycił jedną ręką rękę warjatki, a drugą podniósł, żeby zagłębić jej nóż w sercu. Zdawało się, że pani Delariviére jest ostatecznie zgubioną. Aby ją ocalić, potrzeba było cudu chyba. I cud stał się znowu. Chrapliwe wycie rozległo się w powietrzu. Postać jakaś nieokreślona, jakby fantastyczna, skoczyła jak gryf skrzydlaty, o którym wspominają w średniowiecznych legendach. Fabrycjusz, pochwycony za gardło żelaznemi szponami tej postaci, cofnął się szamocąc, a Paula ze świecą w ręku ukazała się na progu. Fox, ten chart olbrzymi, towarzysz i przyjaciel Fryderyka Baltusa, rzucił się na mordercę swojego pana i dusił go straszliwie. Paula wpadła w szał, poznawszy nędznika, zaczęła z całych sił wołać pomocy. Zęby charta coraz bardziej wpijały się w ciało łotra. Już chrapać zaczął. Ręka, w której nóż trzymał ciągle, opuściła się przypadkowo. Foks pchnięty kilka razy spiczastym ostrzem, puścił go, zaskowyczał ponuro, przewrócił się, wyciągnął i nie poruszył więcej. Oszalały z bólu i wściekłości, pragnąc zabić zanim sam zginie, Fabrycjusz rzucił się teraz na Paulę, która skamieniała, nie miała siły szukać ocalenia w ucieczce. Już się jej prawie tykał. Już okrzyk triumfu i zaspokojonej zemsty wyrwał mu się z piersi, gdy pomiędzy nim a jego ofiarą stanęła nagle przeszkoda. Jakiś człowiek pochwycił go wpół, wyrwał mu nóż, powalił na ziemię i przygniótł kolanami.
— Do pioruna! — krzyknął ten człowiek — zdaje mi się, że w sam czas przybyłem?...
— Klaudjuszu — odezwała się Paula — to on... ten nikczemnik... Fabrycjusz Leclére...
— Fabrycjusz Leclére! — powtórzył marynarz — nędznik wyrwał się z więzienia, ażeby tu przyjść mordować!... Tego już zanadto... Czy mam z nim skończyć, proszę Pani?... Czy zabić go własnym jego nożem? — Niech pani rzeknie słowo, a zaraz będzie po wszystkiem...
Nagła myśl przemknęła w umyśle Pauli i przywróciła jej przytomność i krew zimną.
— Nie — odrzekła — nie zabijaj go... Ja nie chcę, żeby umierał!... Puść go!...
— Puścić go? — powtórzył zdumiony Klaudjusz. — Ależ proszę pani...
— Ja tak chcę!... tak potrzeba! — odrzekła rozkazując młoda dziewczyna. Zrozumiesz zaraz dla czego.
Klaudjusz usłuchał, chociaż nie bardzo chętnie i podniósł się, ale nóż zatrzymał przy sobie.
Morderca usiłował się podnieść, ale sił mu nie stało. Zaledwie mógł się podnieść na kolana...
— Ach! jesteście mocniejsi — powiedział osłabionym głosem... Chciałem zagrać z wami i przegrałem partję... Rozpocząłem walkę, ale walka była niemożebną... Jestem pokonany zupełnie... Róbcie ze mną, co wam się podoba...
Bierzcie mnie.... wiążcie, zabierajcie... Niech drzwi więzienia na nowo się przedemną otworzą... Niech wnoszą szafot... na wszystko jestem gotowy...