<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

— Nie miał szczęścia! — odezwał się Bec-de-Lampe — miał rację, że się obawiał; przeczuwał klęskę. Szkoda... Dobry to był chłopak, choć tchórzliwy trochę... Żałuję go bardzo... To pociesza mnie tylko, że przez jakieś dni piętnaście, dozorcy pić będą z tej studni... Życzę im, żeby się potruli!...
I nie zajmując się więcej nieszczęśliwym topielcem, Bec-de-Lampe myślał tylko, jakby się teraz zorjentować. Fabrycjusz wziął go za rękę i zmusił do pozostania na miejscu.
— Ktoś nadchodzi... — szepnął ostrożnie.
— To zapewne twój człowiek.
— Być może.
Jakaś czarna postać zarysowała się niewyraźnie wśród ciemności.
— Czy to ty, Laurent?... — zapytał Fabrycjusz.
— Ja, proszę pana, ja... odpowiedział wzruszonym głosem kamerdyner. — Jakże jestem szczęśliwy, że pana widzę!... Spodziewam się, że pan o tem nie wątpi?...
— Nie, nie, nie wątpię, ale potem o tem. Gdzie są rzeczy na zmianę?...
— U mnie, proszę pana... Niepodobna było tu przynieść na taki czas, takby były przemokły, jak te, co pan ma na sobie.
— Miałeś rację. Chodźmy do ciebie. Czy to daleko?...
— Pięć minut drogi.
— No to dalej!... Którędy się stąd wychodzi?...
— Niech pan idzie za mną... Zrobiłem otwór w parkanie... W razie potrzeby dwóch może przejść od razu.
W parę minut później trzej towarzysze byli już za ogrodem i szli po pustej ulicy.
Burza się oddalała, ale od czasu do czasu odzywały się grzmoty, a deszcz lał strumieniami.
— Pójdę naprzód, żeby panu drogę wskazywać — mówił Laurent, niemniej przemoknięty, jak dwaj więźniowie.
Przyspieszył kroku.
Fabrycjusz i Bec-de-Lampe trzęśli się, chociaż temperatura była bardzo ciepłą. Woda studni zamroziła ich, jak butelki szampana.
Nareszcie kamerdyner zatrzymał się, obejrzał w prawo i w lewo na wszystkie strony, wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę i popchnął w nią zbiegów. Potem zamknął za sobą, wziął za rękę Fabrycjusza, drugą uchwycił się poręczy i zaczął iść po schodach. Bec-de-Lampe podążał za nimi, uczepiwszy się ubrania Lecléra. Weszli wolno i po cichu na trzecie piętro. Laurent otworzył swoją stancyjkę, zamknął drzwi i zapalił lampę.
— Teraz — powiedział — oto prześcieradła do otarcia się i całe ubrania.
W pięć minut dwaj zbiegowie zrzucili z siebie rzeczy mokre, osuszyli się i przebrali od stóp do głów. Nowe suknie Fabrycjusza różniły się bardzo krojem od tych, jakie zwykle nosił, i to go uczyniło do niepoznania prawie.
— Powiedziano mi, że będzie trzech panów... — zauważył Laurent. — Gdzież jest towarzysz trzeci?
— Zmyliło sobie bydlę drogę — odpowiedział śmiejąc się Bec-de-Lampe. — Nie zajmujmy się nim więcej. Myślmy lepiej o ucieczce.
Kamerdyner wyjął ze szafy butelkę, postawił na stole dwie szklanki i napełnił je przezroczystym płynem.
— Niech się panowie najprzód napiją — rzekł — to stary koniak, najlepszy, jaki mogłem znaleźć w Melun... Przemokli panowie w środku i z wierzchu, to przyprowadzi ich do równowagi...
— Masz rację... to dobry środek zapobiegawczy — mruknął Fabrycjusz, któremu zęby dzwoniły.
Dwaj łotrzy, trąciwszy się, wychylili kieliszki do ostatniej kropelki.
— Rarytas, słowo daję!... — wykrzyknął Bec-de-Lampe — jużem się rozgrzał... No, w drogę!...
— Poczekaj... — powiedział Fabrycjusz, otwierając blaszane pudełko. — Dałem ci obietnicę, i chcę jej dotrzymać. Oto jest pięć tysięcy franków w biletach bankowych. Pomogą ci one do doczekania lepszych czasów.
— Nie jedziesz ze mną?...
— Nie, mam tutaj coś do załatwienia... Przyjadę za tobą do Genewy...
— No, więc dziękuję i do widzenia... ale jeżelibyś miał trochę drobnych pieniędzy, tobyś mi zrobił wielką przysługę... Niepodobna płacić za bilet kolejowy papierkiem tysiąc frankowym.. Nie potrzeba by więcej, aby ściągnąć na siebie podejrzenie...
— Słuchaj Laurent — zapytał Fabrycjusz — masz złoto?...
— Jakieś paręset franków to mam, proszę pana.
— Daj dziesięć luidorów temu dzielnemu chłopakowi.
Bec-de-Lampe schował monetę do kieszeni, podziękował raz jeszcze, oświadczył, że Leclére jest prawdziwym dżentelmanem, oświadczył, że liczy na to, iż jeszcze kiedyś razem będą pracować, uścisnął mu obie ręce i wyszedł ze stancji. Laurent poświecił mu po schodach i otworzył furtkę. Burza zupełnie ustała. Miljardy gwiazd błyszczały na wypogodzonem niebie. Kamerdyner zaraz powrócił. Pozostawszy sam ze swoim panem, Laurent wybuchnął powstrzymywanym dotąd płaczem.
— Ach! mój kochany panie, zobaczyłem pana nareszcie!... Co za szczęście, żeś pan uciekł przed temi machinacjami piekielnemi, ukutemi na pańską zgubę!.. Skoro pan jesteś wolnym, to cała prawda się wyda... O! jakże ja jestem szczęśliwy...
I ocierał łzy, które mu spadały z powiek.
— Jestem wzruszony twoją radością i twojem przywiązaniem — odrzekł Fabrycjusz — ale to nie chwila na takie czułości... Mówmy mało, ale mówmy dobrze. Która to godzina?...
Laurent spojrzał na zegarek.
— Parę minut po dziewiątej.
— Czy masz rozkład jazdy dróg żelaznych?
— Mam. Domyślałem się, że będzie potrzebny. Oto jest... Zobacz, jakie pociągi przechodzą tej nocy przez Melun ku Szwajcarji?
— Więc do Szwajcarji się udajemy, proszę pana?
— Prawdopodobnie. Zobacz prędko.
Podczas kiedy kamerdyner przerzucał rozkład jazdy, Fabrycjusz nalał sobie drugą pełną szklankę koniaku i znowu wypił ją do dna.
Znalazłem... proszę pana... odezwał się Laurent.
— A więc?...
— Nie mamy wyboru... przychodzi jeden tylko pociąg.
— O której?...
— O dwunastej, minut czterdzieści dwie.
— Mam dwie godziny przed sobą... to tyle, co mi potrzeba.
Fabrycjusz wyjął z kasetki resztę biletów bankowych i podał je kamerdynerowi.
— Dołóż to do pieniędzy, jakie posiadasz — dodał — i bądź o północy na stacji Melun. Ja tam przyjadę do ciebie.
— Czy pan nie tutaj czekać będzie chwili wyjazdu? — zapytał z pewnem wahaniem Laurent.
— Nie — odpowiedział Leclére głosem ponurym. Muszę złożyć jednę wizytę przed wyjazdem.
— Wizytę?... powtórzył zdumiony Laurent — wizytę o tej godzinie!...
— Tak.
— Panie, cóż za nieostrożność!...
— Nie pytam ci się o radę... Masz broń jaką przy sobie?...
— Mam, proszę pana.
— Jaką?
— Rewolwer i sztylet.
— Dawaj sztylet.
— Ależ... panie...
— Dawaj prędko, do wszystkich djabłów!
Ach! panie, obawiam się domyślać. Pan chce się zemścić za ohydne podejrzenia, za podłe oskarżenie... Pan zamierza udać się do willi Baltus...
— A gdyby i tak było?...
— Niech pan się zastanowi... jesteś pan wolnym, możesz uciekać... Z daleka lepiej pognębisz pan swoich nieprzyjaciół, swoich oskarżycieli!... Nie puszczaj się pan na szaleństwa, nie leź pan w ręce tych, co pragną twojej zguby... Klaudjusz Marteau, wróg najzawziętszy ze wszystkich, znajduje się w willi... Gdyby dostrzegł pana, z pewnością nie wyszedłby pan cało.
Fabrycjusz wzruszył ramionami.
— Cóż mnie tam Klaudjusz Marteau obchodzi?... Co postanowiłem, musi się spełnić, chociażby mi przyszło życiem zapłacić za to!... Jeżeli nie chcesz pozostawić mnie bez możności obrony, to daj mi sztylet.
— Skoro pan żąda tego...
— Żądam koniecznie.
Koniak, którego nędznik raz po razie wypił całe dwie szklanki, zaczął mu zawracać w głowie. Mówił tonem dzikim, z złowrogim wyrazem oczu, z groźną postawą. Laurent przeląkł się go strasznie.
— Oto sztylet, proszę pana... szepnął drżący.
Fabrycjusz pochwycił broń z rąk służącego. Wyjął nóż z pochwy gorączkowo i przy świetle lampy obejrzał jego ostrze spiczaste, mocne i nadzwyczaj ostre.
— Dobra broń! — mruknął, kierując się ku drzwiom — wyborne narzędzie zemsty!.. Tem cackiem z pewnością jej nie chybię...
Miał już wychodzić, ale zawrócił się od drzwi, chwycił ze stołu butelkę, przytknął do ust, głowę w tył przechylił i pił całem gardłem. Potem wyszedł z pokoju i pomimo ciemności, zbiegł ze schodów, jak bomba.
— Boże, co on zrobi?... — mówił do siebie blady z przerażenia kamerdyner, rzucił się na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.