Lekarz obłąkanych/Epilog/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Nikt ze służby więziennej nie mógł naturalnie przewidzieć, że miał zajść tak ważny wypadek, jak ucieczka trzech naraz więźniów.
Fabrycjusz, Bec-de-Lampe i La Gourgone, aby uniknąć jakiegokolwiek podejrzenia, rozłączyli się, wyszedłszy na podwórze więzienne i wcale nie zbliżali się do siebie. Zaledwie ukradkiem kilka spojrzeń zamienili. Czekali bez widocznej niecierpliwości na powrót do sypialni. Większa część więźniów, zmęczona strasznem gorącem, które rozpalone od słońca mury bardziej jeszcze powiększały, pokładli się na kamieniach, po kątach, gdzie było trochę cienia.
i spali. Podwórze było milczące. Naraz odezwał się dzwon obiadowy. Wszyscy pozrywali się zaraz i każdy podał miseczkę kucharzowi, a ten napełnił ją zupą z jarzyną.
Następnie dano każdemu po porcji grochu, i to już stanowiło zwykły obiad więzienny. W godzinę później znowu dzwon się odezwał. Nadeszła pora powrotu do sypialni... Aresztanci ustawili się rzędem po dwóch i powrócili do cel swoich. Zrobiono apel, potem pozamykano numery i zaległa cisza grobowa. Niebo nagle zrobiło się czarne jak atrament. Kilka błyskawic przerżnęło chmury, grzmoty rozległy się z daleka, burza się zbliżała.
Nasi trzej więźniowie siedzieli czas jakiś, nie odzywając się wcale.
Fabrycjusz odezwał się pierwszy.
— No i cóż?... — powiedział — jeżeli to dzisiaj wieczór, to chwila działania nadchodzi...
— Czy sądzisz, że twój człowiek będzie gotowy i będzie czekał na nas?... — zapytał Bec-de-Lampe.
— Będzie gotów i będzie czekał, jeżeli tylko został zawiadomiony...
— Co do tego, to możesz być spokojny, odpowiadam za Loupiata, jak za samego siebie.
— A więc do roboty... nie można się spóźnić...
— Zaraz do reszty przepiłuję kratę — rzekł Bec-de-Lampe — a przez ten czas poróbcie z kołder linki... a pamiętajcie, że nam potrzebny sznur mocny i długi...
— Dobrze — mruknął La Gourgone... ale dodał wiecie, że ja się okrutnie obawiam...
— Cicho tchórzu! Jeżeli cię nie nęci świeże powietrze, to ci nikt nie przeszkadza pozostać tutaj...
— Nie pleć głupstw!... Uciekam z wami... Nudziłbym się tu za bardzo bez przyjaciół.
— No, to dymaj do roboty!
— Poczekajcie — wtrącił Fabrycjusz. — Czy myślicie, że węzły z kołder się nie rozsuną?... Nie można przecie zacisnąć tak wełny, jak pióra...
— Słusznie, weźcie prześcieradła, zupełnie nowe, więc wytrzymają nie lada ciężar.
— A to dopiero ciemno! — odezwał się La Gourgone — ja nic a nic nie widzę.
W tej chwili właśnie oślepiająca jasność obrzuciła cały pokój, zaraz rozległ się grzmot przeciągły i jednocześnie deszcz, połączony z gradem, zaczął bić w okna nawalnie.
— Ogłuszająca kanonada! — wykrzyknął Fabrycjusz.
— Nie trzeba na to narzekać — powiedział Bec-de-Lampe — to jakby umyślnie dla nas, jakby na naszą komendę! — Niema obawy, aby jaki dozorca lub jaki patrol włóczył się na taki czas około więzienia. Bierzmy się moje dzieci do roboty.
I bandyta dokończał przepiłowania kraty, a Fabrycjusz i La Gourgone robili sznur tymczasem.
Grzmoty rozlegały się bezustannie, deszcz padał coraz gwałtowniejszy. Chociaż było dopiero kwadrans po ósmej, można już było sądzić, że to głęboka noc. Zaledwie, że przy oknie można było ścianę rozeznać. Na dworze wiatr szumiał z wściekłością, wyrywając szyby z okien.
— Sapristi! — mruczał La Gourgone — to dopiero szkaradnie zmokniemy!
— Osuszysz się, jak łeb w studnię wsadzisz — odpowiedział śmiejąc się Bec-de-Lampe. — Już skończyłem!... A ty dużo masz tam jeszcze?
— Jeden jeszcze kawałek do przywiązania i sznur będzie gotowy.
— Zaciskaj mocno...
— Mie obawiaj się, węzły nie puszczą w drodze.
— Słychać hałas na korytarzu — szepnął La Gourgone, dzwoniąc zębami ze strachu.
— Prędko pod kołdry!...
Trzej bandyci wsunęli się w łóżka z nadzwyczajną szybkością.
Posłyszane przez La Gourgone kroki zbliżały się coraz bardziej. Zatrzymały się pod drzwiami i okienko się otworzyło.
— Jeżeli wejdą — pomyślał sobie Bec-de-Lampe — tośmy się złapali... Zaraz zobaczą, że brakuje jednej kraty...
Ale nie była to wizyta po celach, obchodzono tylko korytarze.
— Czy śpicie tam? zapytał jeden z dozorców.
— Nie, panie inspektorze — odpowiedział Fabrycjusz trudnoby było spać na taki czas okrutny.
— Masz rację...
Okienko się zamknęło, patrol poszedł sobie dalej.
Skoro tylko kroki ucichły, trzej bandyci się podnieśli.
— To prawdziwe szczęście, że tu nie wleźli — mruknął Bec-de-Lampe — drugi raz już nie przyjdą...
— Gdzie jest sznur?
— Masz go...
— Przez ten czas, jak go będę przywiązywał, niech Leclére weźmie metalową szkatułkę i schowa w nią pieniądze.
— Już to zrobiłem.
— No, to raz jeszcze spróbować, czy sznur dobrze przywiązany, bo od tego wszystko zależy.
Wszyscy trzej chwycili się powiązanego prześcieradła i pociągnęli je z całej siły. Sznur się wyprężył i o mało nie pękł, ale węzeł nie puścił.
— Dobrze — powiedział Bec-de-Lampe — opuszczam go.
I wyrzucił za okno sznur zaimprowizowany.
— Przy podobnym wietrze, zejście będzie trochę przytrudne — mruknął La Gourgone.
— To darmo!... kto nie ryzykuje, nic nie ma! — Nie słychać jeszcze szyldwacha. To właśnie straszna chwila. Na kogo kolej?
— Wszystko jedno — odpowiedział Fabrycjusz — spieszmy się tylko.
— Panom zawsze należy się pierwszeństwo! — rzekł Bec-de-Lampe — dobry masz worek, więc wychodź pierwszy...
Przy pomocy sprzymierzeńców swoich, morderca Fryderyka Baltusa, truciciel Joanny, wysunął się przez otwór nogami naprzód, ujął obu rękami wyciągnięte prześcieradła i rzucił się w próżnię, powierzając się sile węzłów i własnych. Sznur, poruszany wiatrem, chwiał się jak wahadło u zegara i chwilami o mur uderzał. Łotr nie puszczał go jednakże, trzymał się z całej siły i w kilku sekundach dostał do ziemi. Bec-de-Lampe poszedł za nim, na ostatku La Gourgone.
— Połowa już zrobiona — odezwał się Fabrycjusz. — Kończmy prędko. Gdzie studnia?
— Na lewo, o dwadzieścia kroków...
Dostali się do wskazanego miejsca i przystanęli przed otwartym otworem.
Bec-de-Lampe chwycił łańcuch, zaopatrzony w kubły, wdrapał się na cembrowinę i zlazł z niej, trzymając się cegieł. Dostawszy się nad wodę, ex-galernik wstrzymał oddech i zniknął pod wodą. Fabrycjusz poczekał chwilę i poszedł za przykładem towarzysza. Następnie przyszła kolej na La Gourgone. Po chwili, po drugiej stronie środkowego muru, dwaj ludzie, z których lała się woda, wdrapywali się jeden za drugim po ścianie wspólnej studni. Pierwszy, dostawszy się na wierzch, pomógł drugiemu do przeskoczenia poręczy studni. Byli to Fabrycjusz i Bec-de-Lampe...
— A co?... — odezwał się ten ostatni, pochylając się nad otworem — gdzież u djabła podział się La Gourgone?... Bał się widocznie i pozostał...
— Przepraszam — odpowiedział Fabrycjusz — skoczył zaraz za mną, tak, że poczułem jego nogi na swoich ramionach.
— Dla czegóż więc nie wyłazi?
— Słuchaj!
Bec-de-Lampe nadstawił ucha.
— Do pioruna! — mruknął — woda pluszcze paskudnie... Zaczepił się widocznie o kraty, dzielące studnię na dwie połowy. Nie podobna mu przyjść z pomocą...
— Utonie? — powiedział Fabrycjusz.
— Tak mi się zdaje... Słuchajmy jeszcze...
Dwaj bandyci pochylili się nad studnią, ale już nic słychać nie było.
La Gourgone nie walczył już wcale...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.