Lekarz obłąkanych/Tom I/LXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po odjeździe Fabrycjusza Renè zamknął z powrotem drzwi i zamiast rzucić się na kanapę, powrócił do pierwszego pokoju, z zasępioną twarzą i czołem zmarszczonem.
— Bardzo niedobrze coś idzie! — rzekł sam do siebie. — Ta młoda dziewczyna niepokoi mnie bardzo!... Silna wola, miljony i naturalna żądza zemsty, czynią z niej daleko groźniejszą, niż władza sądowa, przeciwniczkę! Czy się Fabrycjuszowi uda?.. Któż za to zaręczyć może? A jeżeli nie, to niebezpieczeństwo nieuniknione... Ostrożność jest matką bezpieczeństwa... Od jutra będę się trzymał na baczności i przy najmniejszym alarmie ulotnię się zagranicę.
Tak ze sobą rozmawiając, brat Matyldy podszedł do ogromnej szafy dębowej, nacisnął sprężynę, umieszczoną w ścianie starego sprzętu i odkrył tym sposobem wąską skrytkę, rodzaj niszy, urządzonej w ścianie. Wyjął stamtąd żelazną szkatułkę, otworzył, i to, co się w niej znajdowało, na stół wysypał. Były to pakiety, zawierające po dwadzieścia pięć sztuk biletów tysiącfrankowych. Zaczął je przeliczać i okazało się pakietów trzydzieści. Uśmiechnął się zadowolony.
— Praca przyniosła owoce — mruknął. — Siedm kroć sto tysięcy franków, o których moi kochani wspólnicy nic nie wiedzą, których nie podejrzywają wcale... Z taką sumką mogę żyć wszędzie szczęśliwy i poważany. Schował fortunę swoją do skórzanego worka, razem z czekiem, który podrobił, poszedł następnie do sąsiedniego pokoju, zgasił lampę, wyciągnął się na kanapie i usnął. Obudził się o brzasku, wstał zaraz i dalejże pakować cały swój arsenał w dwie różne skrzynie, stojące w kącie pokoju. Na ósmą wszystko było skończone.
Umył ręce, włożył na siebie zniszczone już trochę palto, przewiesił przez ramię woreczek skórzany, zeszedł na dół i znalazł się w stancyjce stróża.
— A to pan, panie Laudrinet! — wykrzyknął ten ostatni zdumiony.
— Czego żeś się tak zdziwił, ojcze Filipie?
— Zdawało mi się, że słyszałem, jak pan wychodził dzisiaj w nocy... Ktoś zastukał trzy razy do okienka... jak pan ma zwyczaj...
— Nie byłem to ja, jak widzicie, kochany ojcze Filipie... ja się wyprowadzam...
— Szkoda, panie Laudrinet, wielka szkoda! A kiedyż pan zamierza nas opuścić?
— Zaraz.
— Nie wymawiałeś pan przecie mieszkania!...
— To też zapłacę za ten miesiąc i za przyszły...
— A no tak, to będzie w porządku, w takim razie wolno panu zrobić, jak się podoba... Tylko że ja, proszę pana, nie mam kwitów od właściciela...
— Twoje pokwitowanie będzie mi dostatecznem.. I to dwieście franków za dwa termina.
Renè rozłożył dziesięć luidorów na stole. Stróż kwit wypisał.
— Dodaję jeszcze dwadzieścia franków dla ciebie — odezwał się młody człowiek.
— Bardzo panu dziękuję, panie Laudrinet! A gdzie się pan za pozwoleniem przeprowadza?
— Na wieś... Jak będę tędy przechodził, to wstąpię zawsze powiedzieć ci dzień dobry, ojcze Filipie... a teraz do widzenia!...
Renè wyszedł z domu; w godzinę powrócił z wozem i dwoma ludźmi, kazał zabrać skromne swoje rzeczy i skrzynie, zasiadł obok woźnicy i kazał jechać placem Bastylji, ulicą świętego Antoniego i ulicą świętego Pawła na wybrzeże.
∗ ∗
∗ |
Fabrycjusz, powróciwszy do domu, zaraz się położył i spał niedobrze. Dręczyły go sny niespokojne, widział w nich to skazanego w Melun, gdy mu spadała głowa, to Joannę, zamkniętą w domu zdrowia w Auteuil, to Maurycego Delariviére — układającego swoje miljony w ogromną, błyszczącą piramidę... Widział kałużę krwi, wpadł w nią, ścigany przez Paulę Baltus, która podczas tej pogoni potrząsała głową zgilotynowanego.
O świcie przebudził się tak samo jak Renè i zadzwonił na służącego. Laurent zerwał się z posłania i nie mógł pojąć co to znaczy. Skąd te tak niezwykłe zmiany w zwyczajach pana? Czy się na katastrofę jaką zanosi, czy co u licha?... Przetarł oczy i pospieszył stawić się na wezwanie.
Fabrycjusz chodził po pokoju z cygarem w ustach.
— Pan już wstał? — wykrzyknął z tą poufałością, do jakiej przyzwyczaił go Leclére. — Chyba pan nie wie, która godzina?
Zamiast odpowiedzieć, Fabrycjusz wskazał na wielki zegar.
— Wczoraj o ósmej — mruknął służący — dzisiaj znowu o piątej! Jutro to pan wcale chyba spać nie będzie?
— Być może.
— Czego pan życzy sobie?
— Porozmawiać z tobą, mój kochany, o rzeczach ważnych.
— Jestem na rozkazy.
Wiele zarabiasz u mnie, mój drogi?
— Pan wie dobrze; sześćdziesiąt franków na miesiąc. Wcale niewiele.
— Od dzisiaj, mój Laurent, pobierać będziesz po sto franków miesięcznie.
— Po sto franków — zawołał olśniony lokaj — po sto franków? czy pan odziedzicza spadek jaki?
Nie!... ale powiedziałem ci przecie wczoraj, że się zmienia moja pozycja. Potrzeba, żeby i twoja także się zmieniła. Zostaniesz intendentem.
— To mi czyni za wiele zaszczytu! — wykrzyknął Laurent. — Być intendentem, to prawdziwe marzenie moje i niech mi pan wierzy, że potrafię zupełnie odpowiedzieć tej godności!
— Godność ta pozwoli ci zapewne zostać nadal moim służącym.
— I to moje marzenie, proszę pana. Czy tutaj mam rozpocząć swoje obowiązki?
— Nie, w Neuilly, w posiadłości, jaką wczoraj kupiłem, dla mego wuja i w której razem z nim zamieszkam.
— Kiedy, panie drogi, pojedziemy do tego raju?
— Dzisiaj jeszcze.
— Dobrze, proszę pana.