Lekarz obłąkanych/Tom I/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Warjatka! — powtarzał zgnębiony — warjatka! To okropne. A mnie nie było, żeby nad nią czuwać! ażeby ją raz jeszcze ocalić! O! przeczucia, przeczucia! jak one mnie nie myliły |
— Czy — zapytał znowu Grzegorz — pan Delarivére i jego żona opuścili hotel zaraz po wypadku?
— Nie, nie zaraz — odpowiedziała pani Lariole. — Podróżny, którego nazwiska nie pamiętam, bo wbrew przepisom nie zapisałam go w liście przyjezdnych, wyruszył dopiero koło południa.
— Gdzie pojechał?
— Jak pan Fabrycjusz Leclére powiadał, to do Paryża; zaraz dziś mieli odwieźć chorą do domu zdrowia.
— Do domu zdrowia! do którego?
— Nie wiem.
— A czy wie pani przynajmniej adres tego Fabrycjusza Lecléra?
— Nie, doktorze.
Grzegorz czuł się strasznie przygnębionym.
— Cóż za fatalność! — powtarzał — cóż za fatalność!... Gdzie i jak ich odnaleźć w tym ogromnym Paryżu?...
Ale zaraz znowu dodał:
— Nie, nie wszystko jeszcze stracone... Pan Delariviére będzie się przecież widział ze swoją córką... Od Edmy dowiem się, w którym zakładzie znajduje się pani Joanna. Zresztą, siostrzeniec ich, Fabrycjusz Leclére, musi być znanym w Paryżu... dowiem się, gdzie mieszka... on mnie doprowadzi do swego wuja... Nauka dziś cudów dokonywa... Wyleczę nieszczęśliwą kobietę i wszystko znowu będzie dobrze...
Pocieszony tą nadzieją, opuścił hotel pod „Wielkim Jeleniem“.
Pani Lariole nie mogła sobie zdać z tego sprawy, dlaczego na młodym lekarzu sprawiła takie straszne wrażenie katastrofa, jaka w jego nieobecności przytrafiła się podróżnym, których nie znał nigdy przedtem i nigdy już może nie zobaczy.
— Doprawdy, że zanadto ma czułe serce ten nasz kochany doktor, turbuje się o obcych, jakby byli własnemi jego rodzicami. Nie ma w tem sensu ani za grosz.
To, co powiedziała właścicielka hotelu, było zupełnie prawdziwem. Decyzja trzech zawezwanych lekarzy była jak najbardziej stanowczą.
Joanna, której obłęd, spokojny dotąd, mógł lada chwilę zamienić się w furję, musiała być odwiezioną bezzwłocznie do domu zdrowia.
Pan Delariviére, jak łatwo się domyślić, tracił zupełnie głowę. Zaledwie przyszedł do siebie po wczorajszym niepokoju, a tu niespodzianie spadł nań cios najokropniejszy, jaki mógł go dosięgnąć. Jeżeli uzdrowienie nie okaże się możebnem, jeżeli Joanna pozostanie warjatką zniknęły wszystkie nieszczęśliwego nadzieje.
Pan Delariviére czuł się zupełnie złamanym, czuł, że nie potrafi znaleźć siły do dalszej walki z zawistnym losem. Nie wiedział, co się z nim dzieje, pogrążał się w niemej rozpaczy.
Ale Fabrycjusz był przy nim, on myślał i działał za niego.
— Czy chcesz mi zaufać, drogi wuju? — zapytał.
Za całą odpowiedź bankier uścisnął go za rękę.
— No, to pozwól mi działać, zdaj się na mnie i nie trać odwagi.. Niema nic straconego. Są w Paryżu specjaliści od chorób umysłowych... Udamy się do najsławniejszych, i bodaj, że nie bezskutecznie.
— Czy naprawdę tak sądzisz? — zapytał pan Delariviére.
— Słowo honoru.
Nagła myśl, którą zapewne każdy odgadnąć może, przyszła do głowy Leclerowi.
Uprzedził o natychmiastowym swoim wyjeździe barona de Landilly, Matyldę i Adelę, zamówił karetę, zapłacił rachunek hotelowy i na kilka minut przed południem wuj, siostrzeniec i nieszczęśliwa Joanna pojechali na kolej.
Właśnie pociąg nadchodził.
Fabrycjusz wziął cały przedział pierwszej klasy i pojechali do Paryża.
Joanna spokojna, łagodna, ale z błędnem spojrzeniem, szeptała ciągle słowa jakieś bez związku i wyprawiała jakieś gesta dziwaczne. Czasami z piersi jej wydobywało się przeciągłe westchnienie, po którem następował śmiech nieprzytomny, warjacki.
∗ ∗
∗ |
Po odejściu Renego Jancelyna, z którym, jak sobie przypominamy, doktor Frantz Rittner miał się zejść wieczorem u Brabanta, schował on pugilares, z którego wydobył listy potrzebne bratu Matyldy, potem zaś wyjął z ukrytej szufladki mały karnecik, oprawny w czarne płótno, otworzył go i zaczął z wielką uwagą przepatrywać. Na każdej prawie kartce wypisane były czerwonem atramentem nazwiska z krótkiemi przy nich objaśnieniami i cyframi. Rittner odczytał kilka nazwisk z kolei, zaopatrując każde z nich w odpowiednie, półgłośne komentarze.
— Panna de Revel... — powiedział najprzód — sześćdziesiąt tysięcy franków za kuracją; w dniu, w którym się „ad patres“ wyniesie.. Dzień ten bardzo już niedaleki... Warjacja zwiększa się z każdą godziną, dochodzi do ostatnich granic... Nie mam sobie nic do wyrzucenia... Robiłem, co mogłem... Próbowałem nawet środków ryzykownych, które uzdrawiają, albo zabijają. Ale wszystko napróżno... Za jaki miesiąc brat panny de Raval przywdzieje żałobę i wejdzie w posiadanie majątku, którym już teraz administruje legalnie. Sukcesja około ośmiu kroć stu tysięcy franków!... Ładny grosz, a przyjdzie mu w samą porę, bo karty urządziły vicehrabiego na czysto... Rewers w zupełnym porządku...
Doktor wyjął z kieszonkowej książeczki arkusz stemplowego papieru, rozłożył i przeczytał następujące słowa, wypisane wprawną ręką:
„Winien jestem doktorowi Frantzowi Rittner sześćdziesiąt tysięcy franków. Walutę otrzymałem w gotowiźnie i obowiązuję się zapłacić 23 czerwca 1874 roku.
Paryż, 20 grudnia 1863.
Termin rewersu wypada, jak nie można lepiej, w tym samym czasie, co i sukcesja... dokument doskonały, płatny będzie na okaziciela... i obejdzie się bez protestu. Włożył rewers, skąd wyjął i mówił dalej:
— Sześćdziesiąt tysięcy franków, to wcale nie za wiele za tyle starań i wrażeń, ale trudno, nie trzeba obdzierać klientów... Zresztą wielkie rzeki tworzą się z małych strumyków. Biedna panna de Reval... Bardzo jej żałuję... Panna Seusier. — Dwadzieściapięć tysięcy franków zapłacone z góry i cztery tysiące franków rocznej pensji... Warjatka... W dwudziestym roku życia... To smutne doprawdy... ile to rodzin jest okrutnie dotkniętych...
Uśmiechnął się, bo oczy jego zatrzymały się na wierszu, gdzie nazwisko zastąpione było gwiazdkami.
— A! — szepnął — ta, to dobra klientka... To skarb prawdziwy, pięć kroć sto tysięcy franków, płatne w sześć tygodni po zlikwidowaniu olbrzymiej sukcesji... I żadnego niebezpieczeństwa. Zaprzysiągłem, że nie zdradzę przed nikim obecności jej w moim zakładzie i dotrzymuję święcie słowa...
Frantz Rittner odczytywał dalej nazwiska pozapisywane w swoim dziwnym notatniku, a twarz jego rozjaśniała się coraz wyraźniejszą radością.
Kiedy skończył całą litanją, wziął pióro i wypisał na arkuszu papieru w porządku:
W.R.: 100000; M.S.: 25000; ***: 500000; S. G.: 110000; X. X. 30000; T. M.: 50000; S. B.: 5000; w kasie: 900000; sprzedaż klienteli: 50000; nieruchomość 300000; a po dodaniu wykrzyknął:
— Dwa miljony trzy kroć sto tysięcy franków, o których istnieniu nie dowiedzą się nigdy moi kochani wspólnicy!... Za parę miesięcy wszystko zlikwiduję i o czem nikt nie będzie wiedział, będę miał z górą dwa miljony, wtedy dopiero zacznę życie swobodne, wesołe!...
Dzwonek rozległ się po ogrodzie i przerwał monolog doktora.