Lekarz obłąkanych/Tom I/XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ależ panie! — wykrzyknął bankier, dotknięty tem szczególnem zapytaniem, który mu się wydało absurdem — jakże pan możesz przypuszczać, aby ów człowiek mógł być znanym mojej żonie? Jakiż stosunek mógłby był istnieć pomiędzy nią a tym nędznikiem? Cóż pan przypuszczasz?
Frantz Rittner odrzekł z największym spokojem:
— Ja nic nie przypuszczam, proszę pana, tylko szukam. Moje badania nie tylko są naturalne, ale konieczne. Znajduję się wobec chorej, którą mi panowie oddajecie w kurację. Nie podobna mi uwierzyć w to, co mi panowie powiadacie, nie podobna uwierzyć, aby obłęd powstał skutkiem jedynie widoku bolesnej zresztą i krwawej sceny, dla mnie ta przyczyna nie była wcale dostateczną do sprowadzenia warjacji... Była zatem jakaś inna. Jaka? — nie wiem, ale muszę się dowiedzieć, ażeby módz zwalczyć złe. Nie mogę iść na oślep, bobym nic nie mógł poradzić, muszę mieć wszystko jasno. Niech panowie nie uprzedzają się do mnie, w moich pytaniach nie ma i nie może być nic krzywdzącego.
— Wybacz mi pan — odezwał się bankier — masz pan zupełną rację. Bądź pan pobłażliwym dla mnie, jam tak nieszczęśliwy.
Pan Delariviére podniósł chustkę do oczu.
Doktor skłonił się uprzejmie.
— Nie mam panu nic do wybaczenia, położenie pańskie nakazuje pełną szacunku sympatję dla pana. Ja za siebie owszem przepraszam, ale muszę się zapytać jeszcze...
— Słucham...
— Na tym biednym naszym świecie — zaczął Rittner — możebnem jest nawet to, co się niepodobnem wydaje. Zdarzają się w rodzinach bardzo wysoko postawionych i najszanowniejszych członkowie wykolejeni, którzy staczają się coraz niżej w przepaść, dochodzą nareszcie do zbrodni. Hrabia Horn umarł na ulicy, a przecie miał krew królewską w żyłach i regent Francji nazywał go kuzynem swoim.
— Do czego pan prowadzi?
— Czy pan ma bezwzględną pewność, że pomiędzy panią a skazanym nie istnieje żaden węzeł pokrewieństwa?
Fabrycjusz zadrżał.
Bankier odparł żywo:
— Żaden podobny wypadek nie istnieje i nie mógł egzystować. Jestem najpewniejszym tego.
— Od jak dawna byłeś pan w Melun?
— Od wczoraj rana dopiero.
— W jakim wieku jest pani?
— Ma lat trzydzieści pięć.
— Dobrze, na teraz nie mam już żadnych więcej pytań.
I Rittner wlepił znowu oczy w twarz Joanny. Tysiąc różnorodnych myśli, które usiłował uporządkować, nasuwało mu się do głowy.
Po kilku minutach milczenia, zwracając się do pana Delariviére, ale ukradkiem spoglądając na Fabrycjusza, odezwał się tonem poważnym:
— Zdaje mi się, że uleczenie jest możebne.
Siostrzeniec bankiera nie zdradził się wcale, a do tego stopnia panował nad sobą, że potrafił przybrać wyraz radości.
Usłyszawszy zdanie „Zdaje mi się, że uleczenie jest możebne“, starzec zerwał się z krzesła na równe nogi.
— O! panie! uzdrów ją! — zawołał wzruszony. — Przywróć rozum jej, mnie biednemu powróć życie, a wszelkie dowody mojej wdzięczności będą niczem wobec tego, co dla mnie uczynisz!
Pan Delariviére, rzekłszy to, objął Joannę i przycisnął do serca.
Biedna kobieta i przy tym gorącym uścisku tak samo pozostała nieczułą, martwą i zimną jak statua.
— Ostrożnie! szanowny panie! — zawołał nagle doktor — nastąpi zaraz kryzys.
Starzec cofnął się w tej chwili.
Joanna powstała zwolna. Błędne jej spojrzenie przybrało wyraz przerażającego osłupienia. Wyciągnęła prawą rękę ku ścianie, jakby wskazywała jakiś przedmiot dla niej tylko widzialny. Twarz jej stawała się coraz straszniejsza, tyle w niej było przerażenia, osłupienia.
Frantz Rittner śledził każde poruszenie chorej z ciekawą chciwością.
Joanna pochyliła głowę w tę stronę, gdzie było okno, jakby przysłuchiwała się czemuś.
— Sza... — odezwała się cichutko, szeptem prawie, ale stopniowo głos jej stawał się coraz silniejszym, coraz dobitniejszym, coraz więcej przejmującym. — Cicho! czy słyszycie?.. To uderzenia młotków, zbijających gilotynę...
Słuchajcie... Słuchajcie, jaki to hałas... To tłumy tak oddychają pod tem oknem... To odgłos kół... to wóz nadjeżdżający, w którym wiozą skazanego... Wysiada... wstępuje na stopnie... Jest już na szafocie!... Zróbcie mi miejsce... odsłońcie roletę... otwórzcie okno... Ja chcę zobaczyć...
Nieszczęśliwa kobieta umilkła. Była zmęczona, pierś się jej podnosiła nierówno, gwałtownie. Blada coraz bardziej, na skronie wystąpiły krople potu pod najeżonemi blond włosami.
— Nie widzę dobrze... — odezwała się znowu. — Ksiądz zasłania mi twarz jego... Boże wielki... Czyż to był on!... Czyż to był on!.. Ach! ksiądz się usuwa... Skazany obraca się do mnie... Boże wielki! To on!.. To... Nie dokończyła, osłupiałe oczy stanęły kołem, usta otwarte, jakby skamieniałe z przerażenia.
Frantz Rittner poskoczył ku niej, chwycił za ręce, obrzucił swojem imponującem spojrzeniem i tonem rozkazującym zapytał:
— Któż to?... znasz go?... Chcę wiedzieć jego nazwisko... mów!! mów w tej chwili, musisz powiedzieć!... rozkazuję ci...
Joanna wydawała się oczarowaną magnetycznem spojrzeniem jasnych oczów doktora. Przez chwilę można było sądzić, że usłucha, i powie nazwisko. Usta się poruszały. Ale nagle zmarszczyła brwi... i zamiast odpowiedzi, głośny, urywany śmiech wyrwał jej się z garła i ustał natychmiast. Wyprężone ręce martwo opadły na dół, i wyszepnęła głosem ponurym bez żadnej intonacji:
— Umiera niewinny... umiera niewinny... umiera niewinny!
— Biedna kobieta! — zawołał Frantz Rittner z oznaką politowania, a po cichu dodał: chciała go już wymienić... zna go... Jestem tego pewny...
Pan Delarivićre podszedł do doktora, wziął go za rękę i powiedział:
— Zacny pan jesteś człowiek... Pan rozumiesz, co cierpię.
— Oh! doskonale rozumiem i współczuję z panem z całej duszy.
— Ale nie trzeba mnie tylko żałować, trzeba mi przyjść z pomocą! Powiedziałeś pan przed chwilą, że wyleczenie jest możebnem...
— Powiedziałem i powtarzam to samo.
— Więc pan ocalisz moją żonę? przywrócisz jej rozum?
— Przynajmniej tak się spodziewam.
— Więc to nadzieja tylko? — zapytał bankier z niechęcią, — Nadzieja nie jest pewnością... A boleść jeszcze większą się staje, jeżeli nadzieja omyli.
— O! panie, ten coby naprzód zaręczał panu, byłby pyszałkiem, albo warjatem! Mam wielką nadzieję, że mi się uda, ale nic nadto nie mogę powiedzieć, nic zgoła...
— Zrobisz pan wszystko co w ludzkiej mocy, żeby przyspieszyć wyleczenie?...
— To mój obowiązek... i będę bardzo szczęśliwy jeżeli go wypełnię...
— Dziękuję panu, i pokładam w nim zaufanie bez granic.
— Pozostaje jeszcze jedna kwestja do załatwienia...
— Jaka?
— Kwestja utrzymania i honorarjum.
Frantz Rittner spojrzał na Fabrycjusza, a ten go zrozumiał.
Bankier odpowiedział zaraz:
— Nie znam warunków pańskiego zakładu, ale jakąkolwiek naznaczysz cenę, przyjmę ją z góry... Jestem bardzo bogaty.
— Kochany wuju — przerwał Fabrycjusz — pozwól, że się ułożę z doktorem o wszelkie szczegóły... zgłoszę się tu jutro w tym celu i sądzę, że obie strony będą zadowolone...
Pan Delariviére skinął głową na znak, że się zgadza, a otoczywszy ramieniem Joannę, znów mówił:
— Powierzam panu, to co mam najdroższego na świecie... Czy aby będę mógł widywać mą żonę?...
— Przykro mi bardzo, że nie mogę odpowiedzieć na to stanowczo... odrzekł doktor. — Skoro kuracja się rozpocznie, czem mniej będzie pan widywał chorą, tem będzie lepiej...
— Jednakże nie zabroni mi pan zupełnie... Byłoby to okropne!...
Będzie pan mógł bywać tu raz na tydzień.
— Raz tylko? to bardzo mało... to zamało!...
— Zapewne, ale w mojej metodzie kuracyjnej prawie zupełne odosobnienie jest warunkiem głównym.
— Poddaję się losowi, jeżeli potrzeba, nie będę jej widywał, tylko co ośm dni... Czy pan sądzi, że widok córki byłby niebezpiecznym dla niej?
— A! — rzekł Rittner — pani ma córkę?
— Dziecko siedmnastoletnie, po które przyjechaliśmy do Francji, cieszyliśmy się, że się już nie rozłączymy z nią, a tu naraz spadła na nas ta piorunująca katastrofa!...