Lekarz obłąkanych/Tom I/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zajęli miejsca przy stole i zaczęli rozmowę przy pierwszej łyżce zupy. Wtem na podwórzu dał się słyszeć głośny hałas dzwoneczków. Panny zerwały się od stołu i zbliżyły się do okna.
— A! cóż za przepyszne konie! — krzyknęła Adela. — Chodźcie i patrzcie!... Przysięgam na głowę Pascala, że jest co widzieć!
Fabrycjusz i mały baron przystąpili do okna.
Na podwórze zajechał amerykan, zaprzężony w cztery przepyszne kare rumaki, ubrane w zaprzęgi z jasnej skóry, przy których wisiały czerwone, safjanowe pasy z grzechotkami.
Jakiś pięćdziesięcioletni dżentelman, o wystających policzkach i wielkich jasno blond faworytach, z ogromną lornetą, przewieszoną przez ramię zsiadał z wysokiego kozła.
Dwóch groomów w białych spodniach i botfortach, z założonemi na piersiach rękami, stanęło przed końmi.
Pascal de Landilly aż krzyknął z zachwytu.
A że Róża otworzyła drzwi, więc jej zapytał:
— Do kogo należy ten czarujący ekwipaż, piękna panienko.
— Do pewnego bogacza z Rosji, takiego bogacza, co ma dziesiątki tysięcy rubli dochodu na godzinę — odrzekła Róża — mieszka w pałacu o pięć czy sześć mil stąd i wynajął przed ośmiu dniami największy apartament na pierwszem piętrze, ażeby się przypatrzeć jutrzejszej egzekucji.
Zasiedli z powrotem do stołu.
— Fabrycjuszu — powiedziała, śmiejąc się Matylda — ty napewno posiadasz bogatego jakiego wuja, na którego możesz liczyć.
— Załóż się, to wygrasz, bo właśnie mam takiego wuja.
— Naprawdę?
— Wuja amerykańskiego?
— Prawdziwie amerykańskiego, bo tam się właśnie znajduje.
— Czemże jest ten twój wujaszek?
— Bankierem w Nowym Jorku.
— Bardzo ładne zajęcie. Bogaty?
— Ma pięć albo sześć miljonów przynajmniej.
— I jesteś jego bliskim siostrzeńcem?
— Najbliższym, bo jestem synem rodzonej jego siostry.
— Jeżeli tak, to jesteś jego prawnym sukcesorem.
— Jedynym.
— Wiele lat ma twój wuj?
— Sześćdziesiąt.
— Czy masz rzeczywiście nadzieje?
Fabrycjusz potrząsnął głową.
— Nie mam żadnych — odrzekł.
— Dlaczego?
— Bo mój wuj ożenił się powtórnie i ma córkę, chociaż ślub jego jest nieważnym, gdyż dotąd podobno nie ma pewności, czy jego żona pierwsza umarła, czy żyje.
— Jeżeli ślub jego potwierdzonym przez sądy nie zostanie — rzekł baron — to jest, jeżeli nie dostanie aktu zejścia swej pierwszej żony, to ty Fabrycjuszu, chociaż nie cały, to znaczną część otrzymasz majątku.
Mała Tinneta, pomocnica Róży, ukazała się w pokoju gabinetu, a w palcach trzymała bilet wizytowy.
— Cóż za dobry wiatr cię tu sprowadza? — zapytał Pascal.
— Wcale nie wiatr, proszę pana — odrzekła dziewczyna — to dla pana...
— Do mnie?...
— Tego nie mogę dokładnie wiedzieć.
— Czyżby to było do mnie? — odezwał się Fabrycjusz.
— Czy jest pomiędzy panami pan Fabrycjusz Leclére?
— Ja nim jestem — odezwał się Fabrycjusz.
— A no to więc do pana...
I młoda dziewczyna podała bilet Fabrycjuszowi. Ogromnie zaintrygowany, spojrzał na niego pospiesznie i zbladł jak chusta