Lekarz obłąkanych/Tom I/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Delariviére otworzył sam panu Vernier.
— Prosimy cię, kochany doktorze i wdzięczni ci jesteśmy za przybycie; nasza rekonwalescentka czeka na pana.
Młody doktor zbliżył się do łóżka.
Joanna siedziała oparta o poduszki i z uśmiechem wyciągnęła rękę.
Grzegorz uchwycił za puls i poczuł, że nie był regularny, zanadto przyspieszony.
— Czy pani piła buljon, jaki przynieść tu kazałem? — zapytał.
— Tak, doktorze.
— Bez wstrętu?
— Prawie z przyjemnością go piłam...
— A następnie spała pani.
— Trochę...
— Sen był spokojny?...
— Nie, był bardzo męczącym, pełnych widzeń okropnych.
— To mi tłómaczy nieregularność pulsu, którego nie rozumiałem... Być może, że w nocy będzie pani miała trochę gorączki...
— Jakto; doktorze, jeszcze gorączka?.. — szepnęła smutnie Joanna.
— Będzie to ostatni atak... Zapiszę pani receptę.
— Ja ją sam zaniosę do apteki — odezwał się pan Delariviére i każę zrobić przy sobie.
— Doskonale, a pewny jestem, że gdy jutro we dnie przyjdę odwiedzić panią, przekonam się, iż się jej znacznie polepszyło.
— To nie przyjdziesz rano doktorze? — zapytała młoda kobieta.
— Nie pani i bardzo tego żałuję. Za parę minut opuszczam Melun, bo odebrałem depeszę od matki, że ojciec zachorował.
— O, to smutna wiadomość, która mnie szczerze zmartwiła! — zawołał bankier. — Ale przynajmniej choroba nie jest zatrważającą?
— Nic nie wiem, pragnąłbym tego z całej duszy... Ale czas nagli!... prosiłbym o pióro i papier...
— Znajdziemy wszystko w moim pokoju... racz pan udać się ze mną...
Grzegorz przeszedł z panem Delariviére do pokoju sąsiedniego. Na stole, obok kałamarza leżały owe dwa listy, które bankier położył był jeden na drugim.
Doktor usiadł, umaczał pióro w kałamarzu i zabierał się do napisania recepty.
Pogrążony w myślach, coby najwłaściwiej napisać, spojrzał machinalnie na list leżący i bezwiednie prawie przeczytał wypisany na kopercie adres.
„Pan Percièr, notarjusz, ulica Louis le Grand 3 w Paryżu“.
Wyraz „notarjusz“ uderzył głównie jego oczy.
Pan Delariviére stał obok doktora i czekał.
Ten ostatni zaczął już teraz bez wahania pisać ręką wprawną i pewną receptę, dosyć długą, a nadto różne jeszcze uwagi, co do sposobu zachowywania się pacjentki.
— Oto jest — powiedział, wstając i podając papier bankierowi. — Proszę jak najściślej trzymać się instrukcji, jaką pozostawiam; jeżeliby gorączka powróciła, to będzie zwalczona stanowczo... Tylko proszę działać szybko,..
— Nie stracę ani minuty.
Powrócili do pokoju chorej.
— Przedsięwziąłem wszelkie ostrożności — odezwał się doktor do Joanny — nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć pani snu spokojnego, wolnego od wszelkich widziadeł przykrych
— Dziękuję ci, doktorze.. Życzę zdrowia pańskiemu ojcu, a powracaj pan jak najprędzej.
— Jak tylko będę mógł...
Grzegorz uścisnął kolejno ręce Joanny i bankiera i wyszedł bardzo smutny i ze zwilgoconemi oczami, pod wpływem niewytłomaczonej jakiejś obawy i niepokoju.
Zdawało mu się, że jakąś cząstkę swej duszy pozostawia przy chorej. Udał się zaraz na stację kolei i nabył bilet klasy pierwszej do Paryża.
∗ ∗
∗ |
Koleje żelazne przywoziły coraz więcej ciekawych.
Hotel pod „Wielkim Jeleniem“ przepełniony był gośćmi.
Pani Lariole zaczęła sobie powtarzać melancholijnie, że za tanio okna powynajmowała.
Najmniejszy otwór, na którym bądź piętrze, znajdował amatorów, co płacili po trzy luidory od osoby.
Pewien Anglik zapłacił pięćset franków za maleńką mansardę w sąsiednim domu, a pani Lariol za stół i materac dla przepędzenia nocy, ofiarował dziesięć luidorów.
Proces narobił ogromnej wrzawy, chciwi niezdrowych wzruszeń chcieli koniecznie widzieć spadającą głowę tego dziwnego przestępcy, którego silna wola nie zachwiała się ani w czasie badań, ani na posiedzeniach sądu kryminalnego.
Właścicielka z pod „Wielkiego Jelenia“ traciła zmysły, nic nie wiedziała, komu odpowiadać, komu służyć.
Przeważnie przybywali paryżanie.
Melun wyglądał świątecznie.
Kilku z przybyłych podeszło przywitać się z Fabrycjuszem i małym baronem.
Rozmowy ich toczyły się wszystkie o jednym przedmiocie.
Każdy coś opowiadał o egzekucji i o niewinnym skazańcu, o jego dziwnie romantycznych zbrodniach z dziwnemi warjacjami i dziwniejszemi jeszcze komentarzami.
Zawiadomiono kompanją w tej chwili, że obiad podany.
Sam widok nakrycia pobudzał już apetyt. Z odkrytej wazy z zupą rakową rozchodził się zapach przyjemny.