Lekarz obłąkanych/Tom I/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.

— Cóż tak anielskiego zrobiłam? — zapytała Joanna z uśmiechem.
— Fabrycjusz cię nienawidzi — a ty jednakże go bronisz! — odpowiedział pan Delariviére.
— Nienawidzi mnie powiadasz? a za co?...
— Czyż ja wiem.
— Czytam coś w twojej myśli. Przypuszczam, że twój siostrzeniec ma przekonanie, iż mu chcę zabrać część jego sukcesji... czy tak?
— Tak!
— Sądzę, że się mylisz.. Młodość oddana sama sobie, brak rodziny, zamiłowanie we wszelkiego rodzaju przyjemnościach, pragnienie wolności, spaczyły umysł Fabrycjusza, ale nie zepsuły jego duszy. Jestem pewną, że lepszym jest, aniżeli się wydaje.
Bankier potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Joanna mówiła dalej:
— Dwa lata już upłynęło od naszej ostatniej bytności w Paryżu. Zdawało się już wtedy, że Fabrycjusz traci potrochu upodobanie w życiu rozpustnem, które go zużywało przedwcześnie. Kilka słów, jakie wypowiedział w mojej obecności, wyrażały znudzenie, co było bodaj oznaką prędko mającej nastąpić reakcji... A może już teraz zamiast hulaki, znajdziemy człowieka godnego twojej wspaniałomyślności.
— Dlaczego tak bronisz jego sprawy?...
— Bronię jej z przekonania.
— Obyś się tylko nie myliła!...
— Wątpisz jeszcze?
— Pomimo woli. Sądzę, że mój siostrzeniec, gdy się dowie, że jesteś moją żoną, będzie jednym i jedynym, zapewne, który cię będzie posądzał o ambicję i chciwość.
— Przedstawiając mnie, nieprawdaż, za istotę zręczną, która cię opanowała w pewnych widokach.
— Boję się tego.
— Na to możesz mu zamknąć usta i zmusić, aby się sam, musiał rumienić za swoje przedwczesne sądy.
— Jakim sposobem?
— Czyż pozwolisz sobie dać pewną radę?
— Serdecznie proszę.
— Wyznaczyłeś Fabrycjuszowi w testamencie jedną część twojego majątku?
— Tak w razie jeślibym umarł przed zatwierdzeniem naszego małżeństwa.
— Rozumiem. A po tem zatwierdzeniu?
— Testament mój nie będzie miał żadnego znaczenia. Zniweczę go i rzeczy pójdą zwykłym biegiem. Posiadając podług prawa własną rodzinę, nic nie będę winien Fabrycjuszowi. Po zatwierdzeniu cały mój majątek należeć będzie co ciebie i do naszej córki. Nie będę miał prawa inaczej nim rozporządzać.
— Mówiłeś mi, a Bóg świadkiem, że wierzę temu z całej duszy, mówiłeś mi, że dzień zatwierdzenia naszych zaślubiń będzie dla ciebie dniem prawdziwego szczęścia.
— Ależ kochana Joanno, będzie to dzień najpiękniejszy w mojem życiu.
— Będzie to więc najstosowniejsza chwila do uszczęśliwienia kogoś. Ś
— Zapewne...
— Usłuchajże zatem mojej rady i w tym właśnie dniu doręcz swojemu siostrzeńcowi sumę, jakąś mu przeznaczył w testamencie.
— Cztery miljony!... — wykrzyknął pan Delariviére.
— Naturalnie, że cztery miljony. Pozostanie nam ośm, będziemy i tak bardzo bogaci. Prowadząc dom nawet na bardzo wysoką skalę, nie będziemy w stanie zużyć naszych dochodów. Gdy Edma wyjdzie zamąż, suma jej posagowa nie zuboży nas wcale. Bądź więc wspaniałomyślnym względem Fabrycjusza, tak jak nim chciałeś być, gdyby cię śmierć zaskoczyła. Jako posiadacz wielkiego majątku, Fabrycjusz nabierze chęci do życia przyzwoitego, pomyśli o małżeństwie, stanie się człowiekiem użytecznym i będzie ci winien wszystko: bogactwo, poważanie, rozkosze rodzinnego życia!...
— Na serjo mnie zatem namawiasz, ażebym dał Fabrycjuszowi tę ogromną sumę?
— Zupełnie na serjo.
— Wiedziałem, że jesteś bardzo dobrą, kochana Joanno, a widzę, że jesteś daleko lepszą, aniżelim myślał.
— I zrobisz to, o co cię proszę?
— Zobaczę się z Fabrycjuszem po przyjeździe moim do Paryża. Porozmawiam z nim obszernie i jeżeli go zobaczę na dobrej drodze, doprowadzę do skutku pewien plan, jaki dobroczynne twoje słowa na myśl nasunęły. Urzeczywistnienie tego planu zapewniłoby świetną przyszłość mojemu siostrzeńcowi.
— Cóż to takiego?...
— Potrzebuję jeszcze namyślić się nad tem trochę... Zakomunikuję ci całą rzecz, skoro dostatecznie dojrzeje...

∗             ∗

Grzegorz Vernier, młody doktor, mający odegrać jedną z główniejszych ról naszego dramatu, miał do zwalczenia wiele przeszkód w początkach swojego zawodu. Dwudziestosześcioletni mężczyzna, osiadający w Melun z jedną tylko służącą, nie mógł naturalnie wzbudzić wielkiego zaufania, tembardziej, że dwaj czy trzej doktorzy inni, posiadający całą klientelę miejscową, zawzięli się przeciwko przybyszowi i zawzięcie zabierali mu chorych. Wzgardzony przez bogatych, Grzegorz Vernier nie zniechęcał się wcale, został lekarzem ubogich, od których, nietylko że nie brał za wizyty, ale którym bardzo często kupował lekarstwa, jakie zapisywał.
Biedni nie są niewdzięcznymi, zaczęli rozgłaszać o nauce i bezinteresowności pana Vernier, dzięki czemu i kilku kuracjom nadzwyczaj szczęśliwie przeprowadzonem, stawał się coraz głośniejszym i stał się popularnym. Intryga koleżeńska uznała się za bezsilną i zmuszoną była złożyć broń.
Grzegorz zdobył wzięcie. W groźniejszych chorobach wszyscy jego wzywali, żadne konsyljum nie obeszło się bez niego. Powodzenie nie upoiło go wcale. Pozostał cichym, zawsze zamyślony. Całkiem naturalny i nadzwyczaj taktowny, obchodził się z chorymi z delikatnością, która mu serca ich jednała.
Wiele już bardzo umiał i wiedział, ale powtarzał sobie, że powinien umieć i wiedzieć daleko więcej i pracował bezustannie. Bardzo był bezinteresownym, ale nosząc głęboką miłość, a wiedząc, że w naszych czasach pieniądz rządzi wszechwładnie, chciał zostać bogatym, ażeby zdobyć prawo pozyskania tej, którą kochał. Nie mógł zaś dojść do majątku niczem innem tylko pracą.
Wspomnieliśmy o wrażeniu, jakie wywarły na Grzegorzu Vernier okoliczności, zaszłe przed paru zaledwie godzinami; pozostawiliśmy go pod wrażeniem wielkiego niepokoju.
Zrobił trzy czy cztery wizyty i powrócił do domu, zmęczony, zamyślony i zaniepokojony.
Magdalena, stara jego gospodyni, podała depeszę, przyniesioną w czasie jego nieobecności.
Rozerwał kopertę i przeczytał co następuje:

„Melun, Saint Maude, 10 maja 1874 roku.
Dwunasta, minut pięć.“
„Kochany synu!

„Ojciec chory, potrzebuje twojej opieki. Przyjeżdżaj.

Twoja matka Henryetta.“

Depesza, zwiastująca jakąś złą nowinę, zawsze jest przerażająca.
Grzegorz poczuł dreszcz od stóp do głów, ale nie stracił głowy, od razu powziął postanowienie. Zabrał w kieszeń narzędzia, jakieby mu mogły być potrzebne i zadzwonił na służącą.
— Magdaleno — powiedział — wyjeżdżam do Saint-Maude.
Twarz doktora była zmieniona — co zobaczywszy stara kobieta, zapytała:
— Boże Wielki... panie Grzegorzu, czy pani Vernier nie jest przypadkiem chora?
— Nie matka, ale ojciec zachorował.
— Czy nic ważnego przynajmniej?
— Nie wiem... depesza jest alarmująca, niewyraźna i przeraziła mnie bardzo...
— Co za nieszczęście! mój Boże, co za nieszczęście! — wykrzyknęła Magdalena, ocierając łzy fartuchem. — Biedny pan Vernier! taki poczciwy człowiek.
— O! Magdaleno — przerwał Grzegorz — nie przewiduj nieszczęścia, bo jak mam nadzieję w Bogu, istnieje ono tylko w imaginacji twojej; posłuchaj, co ci powiem.
— Słucham... słucham pana...
— Nie mogę już odjechać do Paryża pociągiem, odchodzącym o czwartej, minut czterdzieści sześć, muszę więc zaczekać do szóstej minut czterdzieści cztery... Tymczasem zrobię jeszcze jednę pilną wizytę... Jeżeli choroba mego ojca nie okaże się groźną, powrócę jutro... jeżeli, co nie daj Boże, będzie przeciwnie, to zostanę i napiszę...
— Dobrze, panie Grzegorzu.
— Jeżeli przez ten czas zawezwie mnie ktokolwiek, powiesz mu o przyczynie mojej nieobecności...
I wyszedł.
Obiecał Joannie, że ją odwiedzi dzisiaj jeszcze, chciał zatem dotrzymać obietnicy, zapisać nowe lekarstwo, jeżeliby go było potrzeba, a przedewszystkiem oznajmić, że musi wyjechać koniecznie.
Chociaż myśl o chorobie ojca zajmowała go wyłącznie, mimowoli jednak pomyślał, że z powodu swej nieobecności, nie dowie się nazajutrz, czy młoda dziewczyna, którą tak kochał, była córką rekonwalescentki.
Obowiązek nakazywał mu jechać i nic na świecie nie byłoby go zatrzymało ani jednę chwilę dłużej.
Przyszedłszy do hotelu, udał się prosto na drugie piętro i lekko zapukał do drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.