Lekarz obłąkanych/Tom I/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV.

Fabrycjusz wyszedł uścisnąwszy raz jeszcze rękę wuja, a pan Delariviére przeszedł do pokoju Joanny.
Była już godzina dziesiąta wieczorem.
Młoda kobieta spała snem spokojnym, ale doktor Vernier przewidział gorączkę, był więc bankier o to spokojnym... Rzeczywiście tak jak mówił do Fabrycjusza, upadał ze znużenia... Gwałtownie potrzebował odpoczynku. Pocałował delikatnie zwilżone czoło i rozpalone policzki ukochanej
kobiety, powrócił do swojego pokoju i w ubraniu rzucił się na łóżko, szepcąc: Jeżeli Joanna przebudzi się w nocy i zawoła na mnie, będę gotów na pierwsze jej wezwanie.
Zasnął w tej chwili głęboko.
Ktoby widział Fabrycjusza, wychodzącego z pokoju wuja, wziąłby go za człowieka pijanego. Teraz, kiedy nie potrzebował już czuwać nad swojem zachowaniem się i wyrazem twarzy, jego skrępowane muskuły nagle się rozciągnęły, nastąpiła reakcja i osłabł tak, że aby utrzymać się na nogach musiał chwycić się poręczy. Inaczej mógłby był spaść ze schodów. Ręce mu drżały, zimny pot występował mu na skronie.
— Dwanaście miljonów!... — mruczał, wpatrując się w przestrzeń błędnemi oczyma, i zdawało mu się, że widzi koło siebie rulony złote i pakiety biletów bankowych. — Dwanaście miljonów... ma dwanaście miljonów... ma dwanaście miljonów, a mnie przeznacza tylko cztery miljony... dla mnie... jedynego swego krewnego, dla mnie, który odziedziczyłbym ten cały majątek, gdyby nie te dwie jakieś baby! Dwanaście miljonów! Gdybym je posiadał, cóżby to była za egzystencja wspaniała, co za prześliczne życie!.. Możnaby zapewnić sobie wszystkie przyjemności... otoczyć się całym przepychem... Z dwunastoma miljonami byłbym królem świata!... Pozyskałbym trochę siły.
Schodził wolno ze schodów, a przed błyszczącemi oczyma migotała mu ciągle zaklęta cyfra, usta zaś powtarzały bezustannie: dwanaście miljonów!... dwanaście miljonó!L... Na dole zatrzymał się. Drzwi od korytarza, wychodzące na dziedziniec były otwarte. Chłodne wieczorne powietrze powiało mu na rozpalone czoło i rozproszyło ten rodzaj upojenia, tę gorączkę złota, która nim zawładnęła. Wesołe wybuchy śmiechu doleciały jego uszu, upamiętał się ostatecznie, odzyskał władzę nad sobą i przypomniał sobie, że pozostawił w gabinecie Pascala i dwie kobiety.
Mały baron, Matylda i Adela de Cèvrac, właściwie Gerlache, przepędzili czas wesoło, popijając szampana pani Lariol. Wesołym okrzykiem powitali Fabrycjusza.
— Kazałem wam trochę za długo na siebie czekać... nieprawdaż, moi drodzy — powiedział, wchodząc. — Wujaszek: wybacza mi moje błędy i zabiera mnie ze sobą.
— Jako wspólnika? — zapytała, Matylda.
— Jako sekretarza... Co nie jest jedno i to samo.
— Sekretarza?
— I przyjmujesz?
— Muszę... goły jestem... co mam robić...
— Moje dzieci — wykrzyknęła Matylda — nasz przyjaciel kłamie przed nami! Ja go znam... Coś się u niego święci... No, Fabrycjuszu, gadaj... Co to takiego?...
— Bagatelka... Wuj płaci moje długi, a wiecie że mam ich dosyć...
— No, to rozumiem... — mruknął baron, — jak się tylko zapłaci stare, będzie można zaciągać nowe. A gdzież sukcesja? A cóż umierająca dama, ciocia?...
— Wyszła już zupełnie z chwilowej choroby — odrzekł Fabrycjusz. — Od jutra rana żegnaj wolności. Wuj mnie pod swoje skrzydła zabiera.
Fabrycjusz, jakeśmy to widzieli, kłamał przed swojem towarzystwem, tak jak przed chwilą kłamał przed panem Delariviére. Miał ważne powody, aby ukryć przed światem zamiary wuja — szło mu też bardzo o to, ażeby nikt nie wiedział w jak świetnych warunkach będzie opuszczał Paryż.
Wrzawa zaczęła cichnąć po trochu, nakoniec w mieście i w hotelu zapanowała cisza. Ciekawi, zwabieni jutrzejszą egzekucją i ci co się znajdowali w hotelu pod Jeleniem, pomieścili się jak mogli po wszystkich kątach, na kanapie, na fotelach, na bilardach, na stołach, na krzesłach wreszcie.
Było wpół do dwunastej. Poczciwe miesteczko Melun w pierwszym śnie się pogrążyło. Nad brzegiem Sekwany świeciło się jeszcze w oprawnych w ołów szybach eleganckiej willi, którą zapewne czytelnicy nasi zapamiętali. W tem mieszkaniu, okrytem przez zbrodnię żałobą, czuwała młoda dziewczyna.
Paula Baltus dowiedziała się przed paru godzinami, że morderca jej brata wstąpi jutro raniutko na stopnie szafotu. Ta wiadomość, lubo nie nowa bynajmniej, odnowiła jej boleść i rozkrwawiła niezagojoną ranę. Od chwili zamknięcia rozpraw sądowych, na których musiała być obecną, by odpowiadać na pytania prezydującego, nie można powiedzieć, że się przyzwyczaiła do rozpaczliwej pustki, jaką nikczemne ręce dokoła niej uczyniły, ale się jej poddała.
Nie przypuszczała, aby potrafiła zapomnieć... starała się więc zagłuszyć przynajmniej.. I oto nagle wszystkie fazy okrutnego dramatu odżyły w jej umyśle z przerażającą dokładnością, tak jak wtedy nadedniem, po nocy, podczas której spełnioną została zbrodnia, widziała martwe ciało brata, rozciągnięte na zakrwawionym śniegu, z przeszytą kulami piersią.
Bo też Fryderyki Paula kochali się tą serdeczną miłością, jaką uczuwają dla siebie tylko brat i siostra, sieroty od dzieciństwa, żyjące jedno przy drugiem, idące ręka w rękę i nie rozłączające się nigdy.
Fryderyk kochał Paulinę nad wszystko w świecie, Paula uwielbiała Fryderyka.
Trzy kule rewolwerowe zniweczyły na zawsze tę czułość i to szczęście.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.