Lekarz obłąkanych/Tom I/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIV.

Pan Delariviére zatrzymał się chwilkę, jakby zbierał myśli, nakoniec rzekł:
— Dziś rano zobaczywszy moją ukochaną Joannę dotkniętą tak gwałtownie — bo kilka godzin była w wielkiem niebezpieczeństwie — po raz pierwszy zastanowiłem się nad niestałością życia i przeląkłem się śmierci, nie tyle dla mnie, co dla dwóch ukochanych istot, do których należę duszą całą... Powiedziałem sobie, że jaki pierwszy lepszy atak, jakie pierwsze lepsze uderzenie krwi do głowy, może mnie razić, jak piorun... Zapytywałem się siebie, coby się stało z matką i córką, jeżeli umarłbym przed zatwierdzeniem przez prawo naszego: małżeństwa... Przeklinałem swoją długą obojętność i zrobiłem testament.
— Testament! — potwierdził machinalnie Fabrycjusz.
— Zadziwia cię, że tak długo się z tem ociągałem?... Co chcesz, to tak się zwykle dzieje! Mamy się za nieśmiertelnych.. zapominamy się... odkładamy zawsze na jutro... Nagle nadchodzi niespodziewana katastrofa i umiera się w rozpaczy, że się uczyniło nieszczęśliwymi tych, których się najbardziej kochało.
Po chwilowym przestanku pan Delariviére ciągnął dalej:
— W tym ostatecznym akcie, mającym zabezpieczyć los Joanny i Edmy, gdybym umarł przed zatwierdzeniem naszego ślubu, ciebie także nie ominąłem.
Fabrycjusz zadrżał od stóp do głów, ale nie wymówił ani słowa, na twarzy tylko odbił mu się wyraz wdzięczności.
— Surowo sądziłem twoje wybryki — ciągnął bankier — może zanadto nawet surowo, ale byliśmy połączeni węzłami krwi; kochałem cię, pomimo twoich szaleństw i twojego prowadzenia i nigdy nie pozwoliłbym na to, abyś miał nędzę na starość.
Mówiąc to, pan Delariviére wyjął pugilares.
Wydobył duplikat testamentu, rozłożył go drżącą ręką, a wskazawszy palcem na paragraf, gdzie była mowa o siostrzeńcu, przysunął mu papier przed oczy i powiedział:
— Spojrzyj!
Niezmierna radość opanowała duszę Fabrycjusza, ale tak samo powstrzymał radość, jak powstrzymywał swoje obawy. Błyski jego oczu mogłyby zdradzić jego myśli i zniweczyć w jednej chwili wrażenie, jakie wywołał swoją umiejętną hipokryzją. Zagasił też płomienne spojrzenia, a odwracając głowę i odsuwając testament, odpowiedział spokojnie:
— Nie, kochany wuju, ja nie chcę nic widzieć... Czyż potrzebuję nowego dowodu, wspaniałomyślności i czułości? Co mnie obchodzi cyfra wypisana w twoim testamencie?... Jakakolwiek jest część, jaką raczyłeś mi wyznaczyć, za dużo dla mnie zrobiłeś! Twój cały majątek należy się mojej ciotce Joannie i mojej kuzynce Edmie...
Zręczny oszust kombinował swoją rolę; jak aktor emeryt kalkuluje i stopniuje swoje efekta.
Bankier wzruszony tą nadzwyczajną delikatnością, rzekł:
— Twoja ciotka i twoja kuzynka nie zubożeją przez ten podział... ja jestem bogaty... bardzo bogaty...
— Wiem o tem, kochany wuju.
— Na wiele też obliczasz mój majątek?..
— Na cztery albo pięć miljonów może..
Pan Delariviére uśmiechnął się, pokręcając głową.
— Czy omyliłem się? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, moje dziecko, dalekim jesteś od prawdy... posiadam conajmniej dwanaście miljonów.
Usłyszawszy tę cyfrę Fabrycjusz przestał być panem siebie.
— Dwanaście miljonów! — wykrzyknął z nieopisanym akcentem. — Dwanaście miljonów! Czyż to możebne?
— Możebne i pewne... i to jest także pewnem w tym testamencie, w tych trzech wierszach, których nie chciałeś przeczytać, że zapisałem na twoją korzyść trzecią część tej sumy.
Fabrycjusz pobladł bardziej jeszcze, niż wtedy kiedy mu Tiennetta podała bilet bankiera. Serce jego skakało w piersiach jak ptak, co chce się wydobyć z klatki.
— Trzecią część dla mnie?... — szeptał. — Dla mnie cztery miljony?...
— Tak, dla ciebie... dla ciebie.
— Ależ to za dużo, za bardzo dużo!
— Pozwól mi dokończyć. Spodziewam się żyć jeszcze długie lata i naturalnie ten testament unieważni moje małżeństwo, ale ty na tem nic nie stracisz. Twoja ciotka, która wie, co dla ciebie zrobiłem, która pochwala w zupełności powziętą szczęśliwą myśl, życzy sobie, ażeby w dzień zatwierdzenia naszego ślubu te cztery miljony były ci w całości doręczone. Pochwaliłem to natchnienie jej serca i tak się też stanie.
— O! serce szlachetne!... dusza prawdziwie wzniosła! — wykrzyknął Fabrycjusz, przykładając chustkę do oczu, dla otarcia łez.
Ten napływ łez spowodowany był po prostu wstrząśnieniem nerwowem i nie pochodził wcale z wdzięczności dla wuja.
Pan Delariviére dał się jednak oszukać.
— Tak, tak! — szeptał — prawdę powiedziałeś, to złote serce, to dusza wybrana! Kochana moja Joanna!... a ja o mało jej nie utraciłem!... O! żeby Pan Bóg pozwolił mi umrzeć przed nią!...
I wzruszony niezmiernie, oparł głowę na ramieniu Fabrycjusza i wybuchnął głośnym płaczem.
Po tym uczuciowym kryzysie nastąpiło chwilowe milczenie. Pan Delariviére przerwał je pierwszy.
— To już zatem ułożone i skończone — rzekł — mam ci jednak zrobić jeszcze pewną propozycję i zdziwiłbym się bardzo, gdyby cię nie ucieszyła!
— O! kochany wuju, z góry ją przyjmuję.
— Czy jest coś, albo ktoś, coby cię zatrzymywał w Paryżu?
— Nie wuju!
— W takim razie nic ci nie przeszkodzi pojechać z nami do Ameryki, gdzie powracamy jeszcze na rok, skoro osiągniemy cel naszej podróży. Tym celem jest odebranie Edmy z pensjonatu, w którym przebywa od dzieciństwa. Jest już w wieku, w którym czas powrócić pod dach rodzicielski. Potrzebujemy wynagrodzić sobie nasze długie rozłączenie i cieszyć się nakoniec naszem dziecięciem. W Nowym Jorku obeznam cię z biegiem interesów i wyrzeknę się myśli zlikwidowania mojego domu bankierskiego, a ciebie postawię na jego czele, jako mego reprezentanta i wspólnika. Cóż na to powiesz?
— Wdzięczność więzi mi słowa w ustach... Ja twoim reprezentantem... wspólnikiem...
— No tak. Pozostawisz swoje cztery miljony w interesie i przy mojej radzie, a swojej usilnej pracy i inteligencji, nie będziesz potrzebował długo czekać na podwojenie swoich kapitałów. Ożenisz się, weźmiesz sobie ładną i dobrą żonę, dochowasz się pięknych dzieci i po szalonej młodości a pracowitym wieku w pełni sił, doczekasz się szczęśliwej i poważnej starości. Zgadzasz się na to?
Fabrycjusz, jak wszyscy ludzie silnej woli, nie dowierzał sam sobie. Obawiał się, albo nadto zimnym, albo nadto przesadzonym się okazać. To też za całą odpowiedź rzucił się w objęcia wuja, aby zapłakaną twarz ukryć na jego piersiach.
Milczenie było naturalnie daleko od słów wymowniejsze.
— Tak więc — odezwał się po chwili bankier — i to już postanowione?...
— Otwierasz mi, kochany wuju, wrota do przyszłości, o jakiej we śnie nawet marzyć nie mogłem, i na którą wcale nie zasłużyłem; że jestem najszczęśliwszym, to fakt, że będę najwdzięczniejszym bodaj z ludzi o tem przekonam cię drogi wuju...
Nie wątpię mój chłopaku! No, pocałuj mnie i powróć do swojego przyjaciela i jego przyjaciółek. Muszę ci wszakże powiedzieć, że mam nieszczególne wyobrażenie o tej trójce.
— Dlaczego, wuju?...
— Po prostu dlatego, że przybyli tutaj po to, aby asystować tak okropnemu widowisku... Patrzeć na spadającą głowę i tryskającą krew!.. Smutna to ciekawość... niezdrowa i źle wróżąca!...
— Jestem tego samego zdania, mój wuju i z pewnością nie będę w stanie patrzeć na ten ponury dramat.
— Pochwalam ci to bardzo... Kiedy myślisz wracać do Paryża?
— Jutro jednym z pierwszych pociągów...
— Czy przez cały dzień wolnym bĘdziesz?
— Jeżeli wuj życzy sobie...
— Pragnę tego bardzo.
Przejdę do mojego pryncypała i powiem mu, ażeby na mnie nie liczył.
— Zawiadomisz go jednocześnie, że go stanowczo opuszczasz...
— Dobrze... jeżeli sobie wuj życzy.
— Pojedziemy razem, spotkamy się następnie w oznaczonem miejscu i udamy się obaj do Saint-Maude, odebrać z pensji Edmę... Teraz cię przepraszam. Wzruszenia całodzienne zmordowały mnie straszliwie... Zobaczę, czy ciotka śpi i sam się położę na kilka godzin... Bardzo tego potrzebuję... Do widzenia, moje dziecię... do jutra...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.