Lekarz obłąkanych/Tom I/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII.

— Więc apelacja została odrzuconą? — pytał jakiś chłop, po którym łatwo było poznać ogrodnika podmiejskiego.
— Nie było wcale apelacji i odwołanie się do łaski było zupełnie nieważne odrzekł mieszczuch jakiś.
— A dlaczego?
— Bo skazany, mimo nalegań adwokata, nie chciał nic podpisywać.
— A to dopiero! — wykrzyknął wieśniak — dziwny to jakiś człowiek, któremu tak nic a nic nie chodzi o życie.
— Nie chciał się zupełnie bronić! — odezwał się trzeci ciekawski, który się wsunął pomiędzy rozmawiających, dzięki sile swych łokci.
— Kto to może być jednak ten człowiek?
— Niezawodnie to jakiś eks-komunista, skazany przez sąd wojenny. Ukrywa nazwisko z obawy, aby go nie rozstrzelano.
— To wcale dowcipnie powiedziane! Z obawy, aby go nie rozstrzelano, pozwala sobie głowę ucinać... to tak samo, jakby się kto rzucał do wody dla tego, iżby się przed deszczem schować.
Głośnemi wybuchami śmiechu przyjęto tę uwagę, bo jej logika była naprawdę niewzruszona.
— Ja słyszałem — odezwał się znowu jakiś inny z ciekawych — że osobistość, o której mowa, należała do wyższego towarzystwa i uparcie milczy dlatego, żeby nie skompromitować rodziny.
— I to być może!
Jakiś udekorowany, z tęgą miną jegomość, który się znajdował w tłumie i od kilku chwil wzruszał tylko ramionami, wykrzyknął nagle:
Wszystkie te historje to babskie tylko gadanie. Skazany jest mordercą i najzupełniej zasłużył na szafot.
— Wielu jednakże przypuszcza, że nie jest tak winnym, jak się wydaje.
— Cóż znowu! wszystko go oskarża! wszystko go potępia! — Zresztą sprawiedliwość nie myli się nigdy.
— E, gadanie! a kurjer z Luzin!
— Stara historja, i także dokładnie nie znana.
— Niech będzie stara, ale jest dowodem pomyłek sądowych. O było ich, było dziwnie sporo! Ja jestem zdania, że nieszczęśliwy, którego mają ścinać, posiada jakąś tajemnicę i dla zachowania tej tajemnicy, nie chce wyjawić swojego nazwiska. I myślę, że jedynie upór jest przyczyną jego zguby i utrzymuję, wobec tego niepojętego uporu, nie powinni go byli skazywać na śmierć, ale czekać jeszcze i szukać. Lepiej zostawić przy życiu winnego, aniżeli gilotynować niewinnego.
Kilka osób pochwaliło to rozumowanie, kilka innych potępiło. W tej chwili dał się słyszeć daleki turkot powozu i odgłos kopyt końskich rozlegał się po bruku. Wszystkich oczy zwróciły się w stronę skąd odgłos pochodził.
Złowrogie światło zajaśniało nad tłumem. Światło to pochodziło od pochodni, jakiemi oświecano drogę przed wozem i furgonem. Na wozie wieziono „drzewo sprawiedliwości*“ Eskortował je szwadron żandarmów konnych. Poza żandarmami postępował bataljon piechoty, który się rozwinął w czworobok i sformował szpaler w taki sposób, ażeby dużo wolnego miejsca pozostawić pośrodku, a tłumy ciekawych cofnąć na trotuary. Furgon wjechał za wojskiem i stanął tuż przy wozie. Przeznaczony był do przewiezienia ciała skazańca po egzekucji.
„Pan z Paryża” przywieziony ze swoimi tragicznymi przyrządami, udał się sam do więzienia, a pomocnikom nakazał zająć się wzniesieniem machiny. Składane jej części zdjęto z wozu w jednej chwili. Pomocnicy kata zabrali się zaraz do dzieła i uderzenia młotków, zbijających belki, rozlegały się po placu.
Jeszcze się nie rozwidniło, a już wszystko było skończone. Migotliwe światło pochodni około szafotu czyniło widok przerażającym i zarazem malowniczym. Głuchy szmer głosów, wychodzących z tłumu, podobnym był do szmeru bałwanów, uderzających o kamieniste wybrzeże bretońskie. Żołnierze nie bez trudności odsuwać musieli ciekawych, bo co chwila groziły przebiciem szpalerów. Tłum ściśnięty formował masę tak zbitą, iż możnaby szpilkę rzucić z góry, a nie dostałaby się do bruku.
Szafot zajmował środek placu. Zaledwie pięćdziesiąt metrów oddzielało go od hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
W miesiącu kwietniu poranki są chłodne. Ciekawi, których większa część przepędziła noc stojąco, tak zziębli, że ciągle przestępowali z nogi na nogę, aby się rozgrzać, a od tego regularnego przestępowania całej tej masy, domy się trzęsły, jak przy przejeździe lokomotywy. Chociaż godzina wyznaczona na egzekucję była jeszcze daleką, prawie wszystkie okna pod „Wielkim Jeleniem“ były otwarte i przepełnione widzami. Okna apartamentu zajętego przez pana Delariviérę i Joannę jedynie tylko były zamknięte.
Opuścimy na chwilę te niecierpliwiące się tłumy.
Wybiło właśnie pół do trzeciej. Dyrektor więzienia w Melun wszedł do celi skazanego. Towarzyszyli mu kapelan, nadzorca, kilku dozorców, kat i dwóch jego pomocników. Stróż i jeden z więźniów według zwyczaju czuwali przy skazanym. Siedział on cały wieczór przy małym stoliku i czytał przy słabem świetle lampki „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa“.
Około jedenastej usnął. Około drugiej nad ranem Piotr (nasi czytelnicy nie zapomnieli może, że więzień takie sobie nadawał imię), obudził się, a po przemyciu twarzy zimną wodą, zmieniony, ale spokojny, zabrał cię znowu do czytania. Posłyszawszy zgrzyt klucza w zamku zadrżał i żywo podniósł głowę. Drzwi obróciły się na zawiasach, na kamiennych płytach podłogi dały się słyszeć kroki. Jedno spojrzenie, rzucone na wchodzących, było dostatecznem do wyjawienia mu całej prawdy. Zrozumiał, że już krótki bardzo czas oddziela go od ostatniej jego godziny. Pomimo całej swej rezygnacji, nie mógł zupełnie pokonać buntu ciała. Śmiertelna bladość rozlała się jednak po zmienionej twarzy. Podniósł się jednak z siedzenia chociaż z trudnością i skłonił się bez arogancji ale i bez uniżenia, zwiastunom śmierci. Wyglądał na lat około czterdziestu pięciu. Wzrostu był więcej niż średniego. Jego regularne rysy wychudzone i zmarnowane, jego wysokie, inteligentne czoło otaczały gęste włosy, ciemne, teraz prawie zupełnie białe. W dużych, niebieskich oczach widać było dobroć i słodycz. Zamknięte, blade, wąskie usta nadawały czasami fizjognomji, zazwyczaj melancholicznej, wyraz pogardliwej goryczy
Ubranym był w tradycjonalny kostjum skazanych na śmierć, w spodnie bajowe, szarego koloru, w kaftan i czapkę z tego samego materjału. Sparaliżowana prawa ręka wisiała martwa.
To dzisiaj rano wszystko się skończy, panie dyrektorze — zapytał głosem bardzo: cichym, ale niezbyt drżącym.
— Tak, mój biedny przyjacielu — odrzekł krótko dyrektor.
Skazany wzniósł oczy do nieba, albo raczej w sufit więziennej celi i wyszeptał:
— Niech się stanie wola Boża...
— Bądź odważnym.. Bądź silnym mój bracie...
— Widzi pan, że nie drżę... Jestem silnym i mam odwagę i przyrzekam panu, że wytrwam w niej do ostatniej chwili.
Słowa te wypowiedział z przerażającym spokojem.
— Tak — powiedział dyrektor — jesteś odważnym, jesteś nawet zanadto odważnym, skoro masz tyle siły, aby ukrywać fakta, któreby cię może ocaliły, a uczyniły łatwiejszem zadanie sprawiedliwości.
— Powiedziałem sprawiedliwości wszystko, com miał do powiedzenia — odrzekł skazany — nie uwierzono mi... to całe moje nieszczęście, nie oskarżam wcale sędziów... postąpili według swojego sumienia...
— Przyznaj przynajmniej, że nie powiedziałeś wszystkiego.
— Ja nic nie przyznaję.
— Masz jakąś tajemnicę i chcesz ją zabrać ze sobą do grobu... Gotów jesteś ponieść karę za zbrodnię, popełnioną przez kogo innego. Upór twój cię zgubił...
— Czy pewnym jesteś panie dyrektorze? Czy na prawdę sądzi pan, że moje milczenie zniecierpliwiło sędziów i spowodowało taki wyrok?...
— Tak, bo to milczenie uznane było za przyznanie się do winy!
— A więc — powtórzył skazany — to tylko nieszczęście i nic więcej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.