Lekarz obłąkanych/Tom I/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— To nieszczęście — powiedział skazany.
— Największe ze wszystkiego nieszczęście! — wykrzyknął dyrektor, którego zmienione rysy i drżący głos zdradzały głębokie wzruszenie. — Ale może czas jeszcze go uniknąć. Powiedz mi, że gotów jesteś poczynić zeznania, albo raczej odkrycie, na które napróżno wyczekiwano przez cały czas procesu a wezwię prokuratora rzeczypospolitej żeby przybył natychmiast. Odwołałoby się egzekucję, nastąpiłaby niezawodnie zmiana wyroku. Byłoby to życie, byłaby to może wolność...
Skazany dumnie się poruszył.
— Błagam cię, zastanów się! — nalegał dyrektor. — Zbliża się stanowcza chwila... Nie zgadzasz się na powiedzenia czego...
Znowu przeczące kiwnięcie głową.
— Czy nie masz mi nic do powiedzenia?...
— Nic.
— Nawet nie powiesz prawdziwego swojego nazwiska?
— Mówiłem, że nazywam się Piotr.
— Zawsze ten sam ślepy upór, przyczyną wszystkiego złego! Masz jednakże jakąś rodzinę...
— Nie mam.
— No, jedna dobra chwila, jedno słowo... jedno jedyne słowo... Pomyśl, to twoje zbawienie.
Skazany zrobił gest zupełnego zniechęcenia.
— Dlaczego ciągle mi mówicie o zbawieniu? — mruknął. — Czy sądzicie, że mi tak zależy na niem? Czyż nie lepiej umierać, aniżeli żyć, tak jak ja żyję?...
I pokazał na swoją sparaliżowaną rękę.
Nie brak tu ludzi litościwych, którzyby byli bardzo szczęśliwi, żeby ci mogli dopomóc — odparł dyrektor.
Skazany dumnie się poruszył.
— Jałmużną? — wykrzyknął — nigdy!...
— Czy nie masz ojca?... matki?... dwojga starców, którzy prędzej czy później dowiedzą się okropnej prawdy, i których rozpacz zabije.
— Nie pozostawiam nikogo na świecie...
— Jakto, żadnej drogiej istoty, żadnego wspomnienia w sercu?...
Przy tych słowach skazany zadrżał widocznie, a krwiste rumieńce wystąpiły mu na twarz wybladłą. Ale trwało to bardzo krótko. Opuścił głowę i odpowiedział:
— Ani jednej,
— Co — ciągnął dalej dyrektor — ani żony... ani dziecka?
Stałość nieszczęśliwego zachwiała się na chwilę. Przycisnął rękę do lewej strony piersi, żeby powstrzymać duszące go bicie serca, przymknął powieki, a dwie łzy popłynęły po policzkach, usta się poruszyły, ale nikt nie usłyszał, aby powiedział moja żona... mój syn... Zapanował owszem nad sobą, i tak jak przez całe dwa miesiące wyszeptał:
— Jestem sam jeden na świecie... Nie pozostawiam żadnego po sobie żalu, żadnego wspomnienia, i nikt się nie będzie troszczył o to, czy człowiek, którego mają stracić, był niewinnym, czy zbrodniarzem!...
Wobec takiej stanowczości dyrektor czuł się pobitym. Nie nalegał więcej i ustąpił miejsca pisarzowi. Ten ostatni przeczytał skazańcowi, że odwołanie się do drogi łaski, o jakie bez jego wiedzy wystąpiono, nie zostało przyjęte.
Ja odmówiłem podpisu — odrzekł Piotr wiedziałem, że się to na nic nie przyda... Nie mniej jednak szczerze dziękuję tym, co się mną interesowali.
Czas upływał.
Pomocnicy kata rozpoczęli czynność swoją.
Kapelan więzienny, z białemi jak śnieg włosami, jeden z tych kapłanów Chrystusowych, co dają prawdziwy przykład miłosierdzia i zaparcia się, co spędzają swoje życie, zapominając o sobie, a niosąc potrzebę drugim, ujął rękę skazanego i zaczął do niego mówić głosem przyciszonym.
Piotr słuchał słów czcigodnego starca z uwagą i głęboką wiarą. Chwilami twarz mu się rozjaśniała. Znać było, że nie myślał o ziemskich rzeczach. Skoro jednakże poczuł na szyi zimne nożyce, któremi ucinano mu włosy, zrobiło to na nim wrażenie okropne, zdawało mu się, że dotyka go już miecz gilotyny, opuścił głowę ruchem machinalnym prawie, ale zaraz pokonał to nerwowe uczucie i znowu z całą uwagą zaczął słuchać kapelana.
Kiedy sędziwy kapłan pobłogosławił na drogę do wieczności duszę, co miała ulecieć z ciała, zamilkł i ucałowawszy po ojcowsku skazanego, przyłożył chustkę do oczu, ażeby ukryć łzy.
Toaleta została skończoną. Piotr wstał.
— Czy chcesz przyjąć jakiś posiłek? — zapytał nadzorca więzienia.
— Nie, dziękuję panu... Nie chce mi się jeść wcale... a zresztą po co?
— Nic sobie zatem odemnie nie życzysz?...
— O jedną łaskę bym prosił!...
— O co takiego? — zapytał żywo dyrektor. — Jeżeli to będzie tylko w mojej możności, przyrzekam z całego serca.
— Pragnąłbym... — odrzekł Piotr po pewnem zawahaniu — pragnąłbym kolejno uściskać was za ręce.
Wszystkie dłonie wyciągnęły się ku niemu. Uścisnął je kolejno z wielką czułością.
Ta scena prawdziwie wzruszająca zabrała kilka sekund. Nieszczęśliwy, którego piętnowało prawo, znalazł prawie na stopniach szafotu garstkę ludzi uczciwych, co śmiało swoje nieskalane ręce podali człowiekowi, obwinionemu o splamienie się zbrodnią nikczemną. Żywa radość zajaśniała w oczach skazańca.
— To prawie rehabilitacja — pomyślał — umrę śmiercią morderców, ale wszyscy co mnie otaczają, wierzą w niewinność moją.
Nie mylił się bynajmniej.
W tej chwili, w tym lochu więziennym, żaden z widzów sceny, jakąśmy opisali, nie uważał go za mordercę Fryderyka Baltusa.
Najsurowsi zarzucali mu to jedynie, że wprowadził w błąd sprawiedliwość, ukrywając nazwisko winnego, które znał z pewnością.
— Zanim was opuszczę na zawsze — odezwał się Piotr — powiem wam jeszcze dziękuję! Byłeś pan dla mnie wyjątkowo dobrym, panie dyrektorze, i winienem panu nieskończoną za to wdzięczność... wy, księże kapelanie, natchnęliście mnie spokojem, rezygnacją, nadzieją... Niech wam Pan Bóg to wynagrodzi! Osłodziliście mi ostatnie moje godziny łaskawością waszą... dotknęliście się bez wstrętu ręki, którą uważają za skrwawioną.. Dziękuję wam z głębi duszy!...
dziękuję z całego serca... dziękuję wszystkim... Skazany nie był w stanie zapanować teraz nad sobą i wybuchnął gwałtownie.
Głośne szlochanie stłumiło słowa, grad łez popłynął po twarzy.
Inny więzień, który przez kilka dni i kilka nocy ostatnich pozostawał z nim w celi, wzruszony również płakał rzewnemi łzami. Ujął on rękę Piotra i pomimo oporu poniósł do ust z uszanowaniem.
— A! — wykrzyknął potem z zapałem — i sąd i sędziowie, wszyscy się pomylili... To ręka uczciwego! Nigdy ją żadna krew nie obryzgała. u
— Przysięgam! — zawołał Piotr głosem pewnym, uroczystym — przysięgam, że jestem uczciwy! Bóg, który mnie słyszy, jest najlepszym moim świadkiem.
Nadeszła chwila pochodu.
Kapłan zbliżył się do nieszczęśliwego.
— Odwagi, synu!... — powiedział.
Piotr opuścił głowę, rzucił przeciągłe po celi spojrzenie i opierając się na ramieniu sędziwego kapłana, wyszedł z celi.
Zamknięty powóz czekał na dziedzińcu więziennym.
Piotr wsiadł z księdzem i dwoma agentami policyjnymi. Żandarm zajął miejsce na koźle obok woźnicy. Na dany znak powóz ruszył z miejsca. Otoczył go oddział żandarmów konnych. Złowrogi wehikuł wydostał się z podwórza i potoczył głośno po bruku miasta.
Niewinnemu lub przestępcy pozostało już tylko dwadzieścia minut życia na świecie. Zaczynało świtać, gdy dotarto na plac, na którym wznosił się szafot.
Głuchy szmer tłumu przyjął ukazanie się smutnego pochodu. Szmer ten uciszył się jednak natychmiast i nastała głęboka cisza... Słychać było brzęk pałaszów żandarmskich, obijających się o ich buty z ostrogami.