Lekarz obłąkanych/Tom I/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIX.

Fabrycjusz Leclére znajdował się z Matyldą w jednem z okien trzeciego piętra, a Pascal Landilly w towarzystwie panny de Cèvrac zajmowali okno sąsiednie. W tej chwili kiedy się powóz więzienny zatrzymał, Fabrycjusz wychylił się, aby najmniejszego nie stracić szczegółu. Twarz jego była bladą jak chusta, a w oczach błyszczał płomień ponury. Był z gołą głową, w lewej zaś ręce trzymał rękawiczki i miął je gorączkowo.
Jedna rękawiczka wysunęła się przypadkowo i spadła na głowę jednemu z widzów, stojącemu przed bramą hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
Tym spektatorem był właśnie Klaudjusz Marteau, przezwany Bordeplatem; spojrzał machinalnie w górę, aby się przekonać, skąd pochodzi ten pocisk niewinny i od razu poznał Fabrycjusza.
— A.. to mój znajomy wczorajszy — mruknął. — Do pioruna, jakież to na nim straszne robi wrażenie. Bielszy od płótna!... Możnaby myśleć, słowo honoru daję, że to jemu ucinać mają głowę!... Cóż to za baby ci paryżanie.

∗             ∗

Joanna spała długo tym snem gorączkowym, jaki przewidział doktor. Około drugiej nad ranem przebudziła się z czołem mniej rozpalonem i lżejszą głową, a chociaż doświadczała jeszcze ogromnego znużenia, czuła że jest daleko zdrowszą, że jej siły wkrótce powrócą. Przez cały czas trwania tego snu ciężkiego i zarazem niespokojnego, walczyła z ogromnemi widziadłami. Zadowolniona też była, że się ocknęła i wyzwoliła od mar niemiłych.
Nocna lampka, przysłonięta kloszem emaljowym, rozlewała niepewne światło, dostateczne do rozproszenia ciemności nocnych, ale niedostateczne do rozpoznania jekiegokolwiek przedmiotu.
Joanna wsparła się na łokciu i zaczęła rozglądać w koło siebie. Szukała Maurycego Delariviére, ale go przy niej nie było. Spał w sąsiednim pokoju. Młoda kobieta spostrzegła to i ucieszyła się bardzo, wiedziała bowiem, jakie szlachetny ten człowiek przeszedł niepokoje i wzruszenia dnia poprzedniego.
Wypoczynek był mu koniecznym.
Opuściła głowę na poduszki, złożyła ręce, przymknęła oczy i z uśmiechem powtarzała sobie: dzisiaj zatem zobaczę moją córkę... Pogrążona w tej słodkiej zadumie, przypomniała sobie ukochaną swoją Edmę i cieszyła się myślą, że nie rozłączy się więcej ze swojem ubóstwianem dziecięciem.
Nagle wyrwaną została z tych marzeń jakimś szczególniejszem hałasem, z którego sprawy zdać sobie nie mogła. Hałas ten pochodził z placu; podobnym był do głuchego, monotonnego uderzania o brzegi bałwanów morskich podczas przypływu.
— Co się tam dzieje? — szepnęła. — Jakby jakiś ogromny tłum, rozmawiający głośno... Czy ja nie śpię już naprawdę? Czy też znowu mnie ogarnia to dręczące majaczenie?... I uniósłszy się znowu, wsparta na łokciu, zaczęła się przysłuchiwać z większą jeszcze uwagą. Wkrótce hałas zmienił naturę i wydawał się jej coraz bardziej niewytłómaczonym.
Były to uderzenia młotków, z początku głuche, potem coraz głośniejsze, to szybkie, to znów powolniejsze, ale nieustające. Nie można sobie wyobrazić nic bardziej ponurego, nad to nieustanne wśród ciszy nocnej stukanie. Zdawało się, jak gdyby cały legjon żałobników całe stosy trumien zabijał.
Joanna wstrzymała oddech, ażeby lepiej słyszeć. Usiłowała zrozumieć, co to znaczy, ale nie mogła się domyślić niczego. Po jakiej pół godzinie młotki ucichły, ale szmer przypływu morskiego rozpoczął się na nowo i to coraz głośniejszy. j
— Co to jest? — mówiła młoda kobieta. — Co to jest?... co się tam dzieje? Przecie nie śpię.. nie śni mi się to wszystko przecie... Szczególna rzecz... Gdybym nie wiedziała, że Maurycy jest obok i że mogę go zawołać, to bym się bała doprawdy!
Od czasu do czasu jakaś nieokreślona światłość jakby od płomienia poruszanego wiatrem, odbijała się na zasłoniętych roletach okien. Światłości te bladły stopniowo przy brzasku wschodzącego dnia.
Podkowy końskie, koła wozów, rozlegały się teraz po bruku, a naraz dał się słyszeć głuchy jakiś okrzyk i wszystko ucichło. Ten szczególny hałas, ten szmer tajemniczy zaciekawiły Joannę.
— Z pewnością — mówiła — coś się tam dzieje nadzwyczajnego. Muszę się dowiedzieć koniecznie.
Wyszła z łóżka, wzięła ubranie z krzesełka, zarzuciła na siebie szlafroczek, wsunęła nóżki w pantofelki i wspierając się o meble, podeszła do okna i uchyliła rolety. Teraz już był dzień zupełny, a zakryty powóz zaledwo stanął u stóp szafotu. Joanna poruszyła antabą, okno się otworzyło. Prąd zimnego powietrza owionął twarz i rozgrzane piersi młodej kobiety... Nie spostrzegła nawet tego i wychyliła się, żeby lepiej widzieć. Z początku nie dostrzegła nic oprócz tłumu, otaczającego czworobok, pilnowany przez żołnierzy. Na samym środku placu stała jakaś pomalowana na czerwono machina przerażającego pozoru. Za drugiem spojrzeniem zrozumiała wszystko. Czerwona machina była szafotem. Miano stracić człowieka. Opanowała ją jakaś nieopisana obawa, serce jej się ścisnęło, jakaś chmura wzrok zasłoniła, przeklinała swoją ciekawość, chciałaby zapuścić roletę, aby uniknąć tragicznego widoku. Nie mogła... Nie była już panią siebie. Jakaś niewidzialna siła zapanowała nad jej wolą, i trzymała ją oko w oko tego strasznego dramatu, którego ostatni akt się rozpoczął.
Otworzono drzwiczki obmierzłej budy... Wysiadł najpierw ksiądz, trzymający w ręku wizerunek Chrystusa na krzyżu. Następnie wysiadł jakiś człowiek, modlący się gorąco... Był to skazany.
Joanna od stóp do głów zadrżała. Jej rozszerzone źrenice wpatrywały się w nieszczęśliwego, widziała jego ramiona i kędzierzawe, siwiejące włosy, ale twarzy dojrzeć nie mogła.
Tłum oczekiwał dyszący, ale cichy. W tych zbitych szeregach zaledwie szepty słyszeć się dawały. Skazany, podtrzymywany przez kapłana, wszedł wolno po kilku stopniach, prowadzących na szafot.
Kiedy wchodził na stopnie, Joanna widziała twarz jego z profilu. Z rękami ściskającemi ramę okna, z szyją wyciągniętą ku gilotynie, wpatrywała się uparcie w nieszczęśliwego, co szedł na śmierć tak spokojnie... Usta młodej kobiety poruszały się ciągle, jakby szeptały jakieś słowa niezrozumiałe. Konwulsyjne dreszcze wstrząsały ramionami. Trupia bladość, pokrywała policzki.
Skazany wszedł na platformę, ucałował po kilkakroć ukrzyżowanego Zbawiciela i rzucił się w objęcia księdza, który go z czułością przycisnął do piersi.
Joanna wpatrywała się coraz bardziej. Oczy jej stawały się coraz więcej błędne, żyły na czole i szyi nabrzmiewały; trupia bladość ustępowała sinawej czerwoności, a jednocześnie myśli jej pracowały ogromnie. Pochyliwszy się nad młodą kobietą, można było posłyszeć wychodzące z jej ust zaledwie dosłyszane słowa.
— Czyżby to on był?... czyżby to on... a gdyby on?...
W tej chwili skazany odsunął się od księdza i stanął na wprost hotelu, a naturalnie i Joanny. Kat dotknął jego ramienia. Pochylił głowę, zbliżył się na skraj platformy i głosem pewnym, donośnym głosem, który się odbił we wszystkich sercach, powiedział:
— Umieram zupełnie niewinny!
Posłyszawszy ten głos, przyjrzawszy się tej twarzy zwróconej ku sobie, Joanna wydała okrzyk przerażenia. Zachwiała się, wyciągnęła przed siebie ręce i jak długa runęła na podłogę.
Na ten straszny okrzyk, rozlegający się w ciszy, tysiące spojrzeń zwróciło się w stronę hotelu. Skazany również podniósł oczy. Ale zanim miał czas spojrzeć na opróżnione okno, pomocnicy kata porwali go i popchnęli na pomost ruchomy.
Kat nacisnął guzik. Nóż się opuścił... i głowa odpadła...
Stało się zatem zadość tak zwanej sprawiedliwości ludzkiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.