Lekarz obłąkanych/Tom I/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że opuściliśmy doktora Grzegorza Vernier w chwili, gdy wezwany depeszą przez matkę do Saint Maude, do chorego ojca, kupował na stacji meluńskiej bilet do Paryża. Pociąg przechodził o szóstej, minut czterdzieści cztery.
Grzegorz nie czekał długo. Zaledwie się załatwił z kasjerem, posłyszał świst lokomotywy; pociąg dojeżdżał do stacji. Wsiadł zaraz do przedziału pierwszej klasy, w którym znalazł się sam jeden ku wielkiej swojej satysfakcji
. Rozległ się dzwonek, potem gwizdawka, wzniósł się tuman pary i pociąg ruszył dalej.
Myśli Grzegorza, chociaż zajęty był cały chorobą ojca, zeszły powoli ku wypadkom, jakich był świadkiem od rana i w jakich odegrał pewną rolę.
Ten starzec i ta młoda kobieta, przyjeżdżający z Ameryki po córkę, będącą na pensji w okolicach Paryża, ta uratowana przez niego chora, której rysy pomimo chwilowej zmiany przypominają tak bardzo łagodną twarzyczkę prześlicznego dziewczęcia, które tak pokochał, wszystko to, jak można spodziewać się, intrygowało go do najwyższego stopnia. Jakim sposobem wyjaśnić tę wątpliwość? Jak się dowiedzieć, czy podróżni w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, których nazwiska nawet nie wiedział, byli rodzicami Edmy.
Pan Delariviére w wyjątkowem położeniu, w jakiem postawiły go okoliczności, nie pomyślał wcale o zapisaniu się do ksiąg hotelowych, lubo wymagają tego przepisy policyjne. Zapomnienie było tym razem zupełnie wytłómaczone, to też pani Lariol, szanując boleść gościa, odłożyła na później dopełnienie formalności meldunkowej. Jedna zatem osoba mogłaby udzielić informacji żądanej, ta mianowicie, co nosiła bilet wizytowy bankiera Fabrycjuszowi Leclére. Ale kto to wie, czy spojrzała chociaż na ten bilet, czy spamiętała, co na nim było napisane?...
Pociąg, do którego wszedł Grzegorz, zatrzymywał się na każdej stacji. Spieszącemu do chorego ojca, przystanki te wydawały się wcale niepotrzebnymi. Żałował, że wziął bilet do Paryża, kiedy pociąg zatrzymał się w Charenton le Pont, skąd łatwo można było dojść do Saint Maude piechotą.
Dojeżdżać do Paryża, wysiadać na dworcu liońskim, podążać znowu na dworzec do Vincennes i czekać tam na pociąg, idący w stronę Saint Maude, to więcej niż godzina stracona.
— Omyłka to, dająca się łatwo naprawić — pomyślał — wysiądę w Charenton i basta.
Dojechali dopiero do Brunay. Wiele zamków na lodzie wybudował tymczasem Vernier, a jakież były alternatywy?
To największa nadzieje, to zupełne znowu zniechęcenie, jak się łatwo tego czytelnicy domyślają. Nakoniec maszyna zwolniła biegu.
Grzegorz opuścił swój przedział, wyszedł ze stacji, zeszedł po schodach drewnianych, które prowadzą na brzeg kanału, przeprowadzonego świeżo z odnogi Marny, skręcił na lewo, na ulicę, prowadzącą pod górę i dostał się przez ulicę Paryską do Pharenton le Pont. Teraz znowu skręcił na lewo, przeszedł obok merostwa i kościoła i poza szkołą gminną, znalazł się w lasku Vincennes, gdzie każdą, nawet najmniejszą ścieżynę znał doskonale. Potrzebował zaledwie kilku minut do wydostania się na drogę Croix-Rouge, przechodzącą obok wysp Dumesnil, przebył ją i później drogą Saint-Maur doszedł aż do Saint Maude. Tutaj skręcił na prawo, wszedł na ulicę l’Alouette i zatrzymał się przed niewielkim domkiem, oznaczonym numerem czwartym. Niespełna zatem w trzy kwadranse przeszedł przestrzeń, oddzielającą Charenton od Saint Maude.
Drzwi domu zastał zamknięte. Nie bez głębokiego wzruszenia pochwycił za sznurek od dzwonka, przeprowadzonego do przedsionka. Czy nie zastanie jakiej niedobrej nowiny? Na samą myśl serce bić mu przestawało. Edma w tej chwili nie istniała dla niego. Czekał przez kilka minut, które mu się nieskończenie długie wydawały. Nikt się coś nie odzywał. Cofnął się, aby spojrzeć w okna. Żadnego okna nie było widać przez zapuszczone rolety. Dom wydawał się pogrążonym w żałobie. Przestraszył się na serjo i znowu pociągnął za dzwonek. Nareszcie na pierwszem piętrze mignęło słabe światełko. Otworzyło się okno i głos kobiecy zapytał:
— Kto tam? Kto to dzwonił?
— Ja matko — odpowiedział Grzegorz. — Otwieraj co prędzej.
Jeszcze słów tych nie dokończył, gdy pani Vernier z okrzykiem radości zbiegła ze schodów.
Za chwilę drzwi się otworzyły i młody człowiek już był w objęciach matki.
— No! — zawołał po pierwszem powitaniu. — Co się tu stało moja mamo? Od chwili gdy odebrałem depeszę, prawie że nie żyję... Jakże tu u was!.. Czy jest jakie niebezpieczeństwo?
— Było, kochane dziecię, i to nawet bardzo groźne. Musiałam cię zawiadomić, bo nie można było zwlekać. Wezwałam doktora z Saint Maude. Zrobił, co było potrzeba i teraz wszelka obawa minęła...
Grzegorz odetchnął swobodniej.
— Dzięki Bogu! — szepnął — więc uściskaj mnie raz jeszcze za tę wiadomość, mamusiu! Gdybyś wiedziała, jak mnie to ucieszyło prawdziwie...
A wycałowawszy serdecznie matkę, zapytał:
— Cóż było jednakże naszemu biednemu ojcu?...
— Uderzenie na mózg.
— Odgadłem to i strasznie byłem niespokojny.
Rozmowa prowadzona była w przedsionku.
— No chodź, mój drogi, bo ojciec cię oczekuje — odezwała się matka. Wie, żem telegrafowała. Ucieszy się, gdy cię zobaczy.
— Czy nie jest sennym?
— Nie.
— To znak bardzo dobry.
— O, pan Chanteloup dobrze się nim zaopiekował. Muszę mu oddać tę sprawiedliwość, wiem naprzód, że pochwalisz wszystko, co przedsiębrał. Ojciec nie ma już zupełnie gorączki, jest zupełnie spokojny i dosyć wesoły.
Dał się słyszeć głos pana Vernier i to dosyć raźny.
— Kto to dzwonił, Małgorzato, i z kim rozmawiasz tak długo.
— Z synem twoim, drogi ojcze — odpowiedział Grzegorz.
Chory posłyszawszy ten znany sobie głos, uniósł się na łóżku i wyciągnął ręce, syn rzucił się w jego objęcia. Przez parę sekund dwaj ci ludzie mieniali swoje pocałunki i łzy.
Grzegorz pierwszy odzyskał krew zimną.
— No, no, kochany ojcze, nie jesteśmy przecie dziećmi, ażebyśmy tak płakać mieli. Prawda, że to z radości i że łzy nie szkodzą! Otrzyjmy sobie oczy i porozmawiajmy poważnie. Jakże się ojciec czuje?
— Bardzo dobrze, kochany chłopcze, ale słowo honoru, była chwila, w której myślałem, że już po mnie.
— Doznałeś ciężkiego wstrząśnienia?
— Szalonego, mój synu.
Grzegorz ujął ojca za rękę.
— Nie ma wcale gorączki — mówił — a uniósłszy światło, spojrzał w twarz ojca. Nic a nic złego nie będzie, przedsięweźmiemy tylko stosowne środki, aby cię ochronić od ponownego ataku. Chanteloup jest dobrym, inteligentnym doktorem. Przejrzyjmy jego recepty.
Pani Vernier je podała.
— Byłbym nie zapisał nic innego — odezwał się młody człowiek po przeczytaniu.
— Ale jakże ten kryzys nastąpił?.. Z jakiego powodu?...
— Z przyczyny bardzo błahej — odrzekł starzec.
— Sprzeczka — dodała pani Vernier — z adjunktem Lambertem, i to o rzecz, która wcale nas bliżej nie obchodziła, ani jednego, ani drugiego. Poszło o tego nieszczęśliwego, o którym zapewne słyszałeś, bo został skazanym na śmierć tam właśnie u was, w Melun.