Lekarz obłąkanych/Tom I/XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIX.

Zapał, z jakim Marta wypowiedziała swoje frazesy, miał w sobie coś tak zabawnego, że pomimo całej uroczystości położenia, Edma i Grzegorz nie mogli powstrzymać uśmiechu.
Dałby Pan Bóg, żeby tak było — wyszeptał doktor.
— Marta ma rację... — potaknęła Edma, — Ale skądże pan wie, że jestem tak bardzo podobną do matki?
— Mam honor znać mamę pani...
Edma spojrzała zaciekawiona.
— Gdzież i kiedy ją pan poznałeś? — spytała.
— Wczoraj... w Melun, gdzie jestem doktorem.
— W Melun? — powtórzyła Edma, zaciekawiona coraz więcej. — Moja matka jest w Melun?...
— Tak, proszę pani. Chwilowa słabość, która minęła bardzo prędko, zmusiła ją do zatrzymania się na kilka godzin w tem mieście, a ja byłem tyle szczęśliwym, że mnie na pomoc wezwano. I udała się kuracja bardzo szczęśliwie.
— Boże wielki!... — zawołała przestraszona Edma. Matka moja cierpiąca... zmuszona do przerwania podróży!... Ale przynajmniej to nic niebezpiecznego?...
— Zapewniam i dodaję, że pani Delariviére jest już zupełnie zdrową, i że jutro już będzie mogła udać się w dalszą drogę.
Edma odetchnęła, a uspokojona zapewnieniem Grzegorza, chciała jeszcze wypytywać się o matkę, ale nie stało czasu, bo oto odezwał się cieniutki głosik damy klasowej.
— Panno Marto, panno Edmo, gdzie jesteście?
— Niedaleko... — odpowiedziała Marta, wybuchając śmiechem.
— Proszę wracać!
— Daruj, panie Grzegorzu, ale nie możemy pozostać — powiedziała Edma. — Szukają nas... wołają...
Młody człowiek z czułością chwycił wyciągniętą ku niemu drżącą rączkę i gorąco ją ucałował.
— Kocham panią nad życie... — szepnął cichutko — do widzenia...
— Do widzenia... — odpowiedziała Edma — i obie powróciły do reszty towarzyszek.
Grzegorz kilka chwil patrzył jeszcze za odchodzącemi, a gdy te znikły z oczu, uszczęśliwiony zawrócił prędko do Saint Maude. W drodze przypomniało mu się, że pan Delariviére mówił mu wczoraj, iż nazajutrz pojedzie po Edmę, aby ją przywieźć do matki. Otóż dzień się ma ku schyłkowi, a bankier się nie pokazał... Co się tam stało?...
Młody człowiek postawił sobie to pytanie i opanował go dziwny jakiś niepokój. Czyżby pani Delariviére miała się gorzej?.. Czyżby nowy kryzys miał zniweczyć jego przewidywania?...
— Na co się przyda niepokoić domysłami i rezonować na pamięć?.. W Melun dowiem się całej prawdy... Nie traćmy odwagi.
Wybiło wpół do czwartej w chwili, gdy wchodził do domu.
— Co ci się stało, moje dziecko, żeś taki blady? — zapytała na wstępie zaraz pani Vernier.
— Matko — odrzekł młody człowiek — przeczuwam jakieś nieszczęście!...
— Dla siebie?
— Nie, ale dla osoby, która mnie bardzo obchodzi...
— co chcesz przez to powiedzieć?... o kim mówisz?
— O matce tej, którą kocham...
— Niedobrze cię rozumiem, ale mnie przestraszasz! Wytłomacz się jaśniej, kochane dziecko.
— Pozostawiłem w Melun, na drodze znacznego polepszenia, chorą panią Delariviére, której córkę uwielbiam... I nie wiem co takiego, ale mi się koniecznie zdaje, że moja nieobecność stała się dla biednej kobiety fatalną.
— Obawy to, które nie mają żadnej zapewne podstawy.
— Chciałbym, żeby tak było, kochana matko, ale mimo całej woli... żebyś wiedziała, co ja cierpię! Gdzie jest ojciec?
— W ogrodzie.
— Pójdę się z nim pożegnać, bo dziś jeszcze muszę odwiedzić moich klientów w Melun.
Architekt zdrów zupełnie, siedział w ocienionej dzikiem winem altanie i coś czytał głośno.
— Więc dzisiaj już nas opuszczasz — powiedział architekt, gdy Grzegorz się doń zbliżył.
— Muszę mój ojcze... wzywają mnie obowiązki. Zupełnie o ciebie uspokojony, nie mam prawa zapominać, że inni potrzebują mojej pomocy.
Ucałowawszy twarz i ręce ojca, matkę przycisnął do serca i spiesznym krokiem ruszył drogą ku Charenton.
Było trzy kwadranse na piątą, gdy wchodził na dworzec. Otworzono właśnie kasę.
Grzegorz kupił bilet do Melun i czekał. Dał się słyszeć świst lokomotywy, pociąg idący z Paryża zatrzymał się na stacji. Grzegorz wsiadł do przedziału pierwszej klasy i w godzinę przybył do Melun, zaniepokojony coraz bardziej, z głową palącą.
— Pójdę prędzej, aniżeli dojadę omnibysem — pomyślał, oddając bilet kontrolerowi. — Zresztą potrzebuję ruchu.
I spiesząc, skierował się ku miastu, nie szedł, ale biegł. Pot spływał mu po czole.
W bardzo krótkim czasie znalazł się na placu świętego Jana, przed hotelem pod „Wielkim Jeleniem“. Nie zatrzymując się na dole, gdzie zresztą nie spotkał nikogo, wszedł po schodach na drugie piętro i lekko zastukał do drzwi, oznaczonych № 8.
Drzwi się nie otwierały, zastukał poraz drugi. To samo głuche milczenie. Wtedy nie mogąc powstrzymać swojej niecierpliwości, pochwycił za klamkę, a korzystając z przywileju doktorskiego, wszedł do pokoju. Był on zupełnie pusty, okna były pozamykane i rolety zasłonięte, łóżka usłane i nakryte kapą kretonową. Ta sama pustka w pokoju sąsiednim. Żadnego z tych drobnych przedmiotów, które świadczą obecnością swoją, że lokatorzy wyszli, ale powrócą...
Grzegorz drgnął.
— Wyjechali! — mruczał. — Wyjechali!... Zdaje się to niepodobieństwem, a jednakże tak jest!... Cóż się więc stało?
Dnie następują po sobie, ale nie są do siebie podobne. Ta sala, która wczoraj gości pomieścić nie mogła, nie posiadała dzisiaj nawet zwykłych swoich klientów. Pani Lariole królowała sama jedna poza kantorem i z piórem w ręku zajęta była nieskończonem dodawaniem. Świadczyło to, że egzekucja tajemniczego przestępcy wielkie jej zyski przyniosła.
Na odgłos wchodzącego podniosła głowę i uśmiechnęła się przyjaźnie.
— A! pan doktor! — zawołała. W samą porę pan przychodzi... Bo właśnie miałam posyłać do pana... — Do mnie? — powtórzył Grzegorz, a po co?
— Dla oddania panu tego listu.
I pani Lariole podała doktorowi dużą szarą kopertę, wyjętą z szuflady kontuaru.
Grzegorz odebrał ją drżącą ręką i zaczął się przyglądać. Na adresie były słowa:
„Panu doktorowi Vernier“.
Że pismo pochodziło od ojca Edmy, nie ulegało żadnej wątpliwości. Z tego listu miał się dowiedzieć wszystkiego, a jednakże nie miał go odwagi otworzyć, przeczucie nieszczęścia dokuczało mu nieznośnie; stał milczący, nieruchomy, z oczami wlepionemi w regularne pismo bankiera.
— Co panu jest? — zapytała pani Lariole; zdziwiona postawą Grzegorza.
— Nic... odpowiedział — nic mi nie jest... i gorączkowo otworzył kopertę.
Zawierała bilet na tysiąc franków, ale ani jednego słowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.