Lekarz obłąkanych/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rzućmy na dobry tydzień czasu poza siebie i zobaczymy, co się stało z niektóremi znajomemi nam osobistościami.
Grzegorz Vernier, przykuty znowu przez cztery dni z rzędu do łoża klijenta, stan którego nie pozwalał pozostawiać go samego ani na jedną nawet godzinę, nie mógł opuścić Melun.
Dopiero piątego dnia z rana mógł się wyrwać do Paryża.
Wiemy, co za rozpaczliwę dla siebie musiał tam otrzymać wiadomość.
Pan Delariviére wyjechał do Ameryki ze swym siostrzeńcem. O Joannie nic tam zgoła nie słyszano, nie wiedziano też nic, gdzie przebywa Edma. Powrócił do domu, straciwszy wszelką nadzieję. Z prawdziwym stoicyzmem zamknął boleść swoją w głębi duszy i postanowił w nieustannej pracy szukać pociechy.
Panna Baltus przebywała ciągle osamotniona, nie czuła jednakże nudów we willi swojej nad brzegiem Sekwany. Żałobna zasłona, pokrywająca życie jej od chwili śmierci Fryderyka, zaczynała się powoli unosić, otrzymała od Fabrycjusza drugi już list, datowany z Hawru, a napisany z wielką umiejętnością.
Po sto razy bodaj na dzień odczytywała te listy, a jakieś rozkoszne upojenie coraz więcej opanowywało jej umysł i serce.
Życie teraz przedstawiało jej się wcale pięknie, przewidywała rozkoszną przyszłość, łudziła się iluzją szczęścia.
Zupełnie co innego działo się z Edmą w Auteuil.
Nieograniczone przywiązanie biednego dziecka nasunęło jej myśl, że obok matki nudzić się nie będzie, że dnie przy niej upływać jej będą bardzo i że bez niecierpliwości oczekiwać będzie powrotu ojca.
Wkrótce przekonała się jednakże, w jak wielkim była błędzie.
Rittner, ulegając jej prośbom, pozwolił, aby codziennie popołudniu przepędzała dwie godziny w pokoju matki.
W początkach Joannę zdawało to niecierpliwić, że się jakaś obca znajduje przy niej osoba, ale przyzwyczaiła się do niej niebawem i nie zwracała żadnej na to uwagi, że nie jest samą przez dwie godziny codziennie.
Starania i pieszczoty Edmy, jej łagodne i czułe słowa, nie ściągnęły ani jednego na nią spojrzenia, nie wywołały ani jednego na usta chorej uśmiechu.
Zimna jak głaz, z oczami gdzieś w dal wlepionemi, była to istota żywa wprawdzie, ale nie posiadająca w sobie duszy. Stan tej chorej, nad którym Edma spodziewała się odnieść zwycięstwo, doprowadzał młodą dziewczynę do rozpaczy.
Zabiegi jej były całkiem bezskuteczne.
Ojciec i kuzyn Fabrycjusz napisali do niej z Hawru.
Długi list pana Delariviére, przepełniony czułościami dla córki, był bezwiednie może bardzo smutny. Ścisnęło się biedne serduszko panienki. W tem usposobieniu umysłu, w jakiem się znajdowała, wydało się jej, że ojciec zarówno jej, jak i matki opłakuje. Poczuła się opuszczoną, samotną i straconą. Zaczęła się bać tego domu nieznanego i pełnego tajemniczości, zaczęła się bać tych murów wysokich, wśród których była zamkniętą, bała się warjatek, których nie widziała wcale, ale które prawie co noc budziły ją swojemi dzikiemi krzykami i jękami tak strasznemi, że krew w żyłach ścinały. Ogarniała ją wtedy straszna tęsknota. Zmieniała się też na twarzy, kolorki znikły, a wystąpiła bladość anemiczna, ruchy straciły elastyczną swobodę swoją, wszystko przekonało doktora, iż jakaś szczególna a nagła choroba opanowała młodą jego lokatorkę.
Zaczął się wypytywać.
Edma dawała odpowiedzi wymijające. Czyż biedne dziecko było w stanie wypowiedzieć, co się z nią dzieje? Zresztą nie miała bynajmniej zaufania do Frantza Rittnera. Wzbudzał on w niej teraz instynktowną jakąś odrazę. Ukrywała swoje podejrzenia i swój niepokój, ale dusza jej trwogą się napełniała. Jeżeli czasami ożywiała się trochę, to wtedy tylko, kiedy się myślą w przeszłość cofała. Widziała wtedy, jak we śnie, słoneczny ogród pensjonatu, w którym się wychowała, widziała wielkie drzewa lasku Vincennes i pośród nich ukochane sylwetki Marty de Roveroy i Grzegorza Vernier. Ale niestety, po kilku minutach rozkoszny sen ulatywał i na lazurowe niebo występowały czarne spowrotem chmury.
Chwytała ją smutna rzeczywistość.
Doktor Rittner otaczał ją nadzwyczajnem staraniem i wyjątkową pieczołowitością, ale spod tej czułej powierzchowności przebijała wyraźnie hipokryzja. Rittner od tygodnia zmienił się także bardzo. Drżenie powiek zdradzało nieustanną obawę, dreszcze go przechodziły na najmniejszy hałas. Czarna chmura osiadła na czole zazwyczaj jaśniejącem powagą.
W tej chwili był u doktora Rittnera René Jancelyn. Obaj wspólnicy rozmawiali długo ze sobą o pannie Pauli Baltus. Przysięga jej pomszczenia brata przyprawiała obydwu o niezmierną trwogę. Liczyli na Fabrycjusza, jak na konduktora piorunowego liczy się w czasie wielkiej burzy, a tu wyjazd wspólnika pozostawił ich całkiem bezbronnych.
— Kto to wie — powtarzali sobie — kto to wie, czy Fabrycjusz, wiedząc, że znajdzie majątek w Nowym Jorku, nie uciekł przed niebezpieczeństwem, kto wie, czy powróci?
Zarówno też René Jancelyn, jak i doktor Rittner rozeszli się bardzo zaniepokojeni.
Jak większa część złoczyńców, zdolnych do wszelkich zbrodni, Frantz był w głębi duszy tchórzem okrutnym. Wobec niebezpieczeństwa tracił głowę. Jedyną deskę ocalenia dla siebie widział w tem, aby się wynieść nietylko z Paryża, ale i z Francji i to w sposób, zacierający wszelkie ślady poza sobą.
Rittner myślał o pozbyciu się swojego zakładu, ale że nie chciał używać pośrednictwa ogłoszeń dziennikarskich, upoważnił kilka osób do rozpuszczenia wiadomości w świecie lekarskim, iż dyrektor sławnego domu zdrowia w Auteuil gotów sprzedać instytut ten za gotowe pieniądze.
Czy się trafi taki nabywca?
Do tego niepokoju przyłączył się inny jeszcze. Przerzucając drżącą ręką kartki książeczki w czarne płótno oprawionej, a pełnej dziwnych notatek, małą część których znamy już także, myślał bardzo o tem, co się stanie z temi wszystkiemi tajemnicami, które trzymał pod kluczem.
— Gdyby sprzedaż mogła przyjść do skutku — prawił nieraz sobie — nabywca nie dowiedziałby się o niczem i niczegoby się nie domyślił. Wszystko poszłoby zwykłym biegiem. Co do mnie, czegobym się miał obawiać? Dostawszy się raz poza granice Francji, schowam się dobrze w głębi Niemiec, przyoblekę się w nową skórę i w nowe nazwisko i niech licho porwie wszelkie zobowiązania! Co mi tam, że potracą głupcy, co mi naprzód popłacili!... Nie będzie mnie i basta.
Poniszczył już bardzo wiele kompromitujących go papierów i korespondencji — bo miał się ciągle na baczności, a przed oczami widział ciągle prokuratora rzeczypospolitej, komisarza policji i agentów bezpieczeństwa. Miał małą, nikomu nieznaną furtkę w murze, wychodzącą na bulwar Montmorency i przez nią wymknąć się zamierzał. Zrealizował wszystkie wartościowe papiery — a małą szkatułkę, wypchaną biletami bankowemi i zaopatrzoną we dwa zameczki, łatwo mu było zabrać przy każdem najmniejszem zaalarmowaniu.
Jednej mu tylko rzeczy dotąd brakowało, paszportu na cudze nazwisko. René Jancelyn, wytrawny fałszerz, mógłby z łatwością wybawić go z kłopotu, ale do tego potrzeba go było wtajemniczyć w swoje zamiary, a tego Frantz Rittner wcale nie życzył sobie.