Lekarz obłąkanych/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W zupełnem swem odosobnieniu i głębokiem zmartwieniu przyszła Edmie ochota napisać list do Marty de Reveroy.
Zdawało jej się, że ta rozmowa z ukochaną towarzyszką z lat dziecinnych przyniesie jej ulgę i pociechę.
Napisała zaraz rano i na śniadanie stawiła się z listem w ręku.
Edma, o czem nie wspomnieliśmy jeszcze, przyjęła zaproszenie doktora i zazwyczaj jadała z nim razem.
Zobaczywszy list, Rittner domyślił się odrazu, o co prosić go będzie pensjonarka.
— Panie doktorze — odezwała się dziewczyna — mam małą prośbę do pana...
— O cóż chodzi?
— O przesłanie tego oto listu na pocztę; napisałam do jednej z przyjaciółek moich na pensji.
— Służę pani, zaraz po śniadaniu oddam go sam na pocztę w Paryżu, to o parę godzin wcześniej dojdzie.
— Dziękuję panu doktorowi.
Frantz wziął list i schował go do pugilaresu.
— Tylko proszę nie zapomnieć.
— Niech pani będzie spokojną, ja mam pamięć doskonałą.
Zasiedli do stołu. j
Rozmowa toczyła się, jak zwykle, o stanie zdrowia pani Delariviére.
Edma nieustannie wypytywała doktora o sposób kuracji i o to, czy jest nadzieja wyleczenia chorej.
Rittner odpowiadał z niewyczerpaną uprzejmością w taki sposób, aby zadowolić pensjonarkę.
— Doktorze — odezwała się nagle Edma — przyszła mi pewna myśl do głowy.
— Jaka?
— Wyobraziłam oto sobie, że ciągle jeden i ten sam widok w pokoju, w jakim się mama moja znajduje, znużył jej oczy i że przyspieszylibyśmy jej wyzdrowienie, gdybyśmy ją pomieścili w innem miejscu, weselszem trochę. Czy nie mogłaby mama na dwie godziny schodzić do ogrodu? Świeże powietrze, kwiaty działałyby może w zbawienny sposób na nią.
Rittner z początku wahał się niby zezwolić na to, ale wreszcie ustąpił.
— Nie mam odwagi oprzeć się prośbom pani — odpowiedział — niech więc pani spróbuje tego nowego środka.
— Zaraz dzisiaj? k
— Niech będzie i dzisiaj nawet!
— O! jaki pan dobry, jaki pan zacny człowiek. Pójdę po matkę i wyprowadzę ją do ogrodu.
Edma wstała od stołu i udała się w stronę zabudowania, gdzie była cela jej matki, a dozorczyni otworzyła jej zaraz drzwi do pokoju Joanny, jak to każdego dnia czyniła. Zastała matkę w ubraniu śpiącą na łóżku. Lekarstwa, jakie dawał doktor klijentce, zawierały sporą dozę silnych narkotyków, z powodu których była ta ciągła senność i to ciągłe osłupienie biednej obłąkanej. Tą razą sen Joanny nie był tak twardym, jak zwykle. Nerwowe dreszcze wstrząsały ciałem, a czasami na bladej twarzy wybijał się wyraz przerażenia. Możnaby się domyślać, że walczyła we śnie z jakiemiś przerażającemi widziadłami. Nagle uniosła się na łóżku, wsunęła się w sam kąt onego i zaczęła zbierać wszystką pościel dookoła siebie, jakby usiłując zrobić sobie schronienie. Potem podniosła drżące powieki, wlepiła spojrzenie w kąt pokoju i już go stamtąd nie odrywała; wyraz przerażenia nie ustępował z twarzy. Chociaż nie spała, zdawało się, że śni jeszcze. Usta się poruszały i szeptały jakieś najpierw niezrozumiałe wyrazy, które jednak stopniowo stawały się coraz wyraźniejsze i które mogła już pochwycić Edma.
Nieszczęśliwa kobieta mówiła o szafocie... Widziała, jak złowroga machina dokonywała swojego dzieła. Widziała strumień krwi, który zamieniał się w rzekę i wzbierał tak, że już dochodził do jej szyji, do ust... Dusiła się... krótki, urywany oddech w ryk się zamienił. Był to wstrętny niezmiernie widok. Edma bała się, ale zapanowała nad tą bojaźnią, a chwyciwszy ręce matki, wołała:
— Mamo, mamo ukochana, to sen tylko... sen okropny, który trzeba odpędzić!... Spojrzyj na mnie, ja jestem dzieckiem twojem... Przypatrz mi się... poznaj mnie... ja cię tak kocham... droga mamo...