Lekarz obłąkanych/Tom II/LXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LXVI.

Wypowiedziawszy to, Laurent otworzył usta, wytrzeszczył oczy i patrzał na marynarza. Doprowadził do końca swoją rozmowę, ale nic a nic już nie wiedział, co się z nim dzieje. Drżącą ręką wziął szklankę i chciał ją podnieść do ust, ale brakło mu siły, szklanka upadła na podłogę i rozbiła się w kawałki. Jednocześnie, nie czekając już odpowiedzi Klaudjusza na ostatnie swoje pytanie, przechylił się na krzesło, oczy przymknął i... ani rączką, ani nóżką... Spity był jak pień.
— Brawo! panie Laurent! mruknął Bordeplat, rzucając pogardliwe spojrzenie na pokonanego zausznika — dzięki tobie, wiem o co mi chodziło. Nasz szanowny, godny pan Fabrycjusz bardzo będzie niewymagającym, jeżeli poprzestanie na tem, co się odemnie dowiedziałeś!
Klaudjusz, jak tylko spostrzegł, że Laurent nie mógł mu dotrzymywać placu, zaczął się starannie oszczędzać, a że miał głowę niezwykle mocną, wkrótce odzyskał przytomność. Zapłacił rachunek, kazał sprowadzić powóz, wpakował doń Laurenta, a usiadłszy sam obok niego, kazał jechać do willi Neuilly.
Służba śmiejąc się do rozpuku z pana intendenta, pomogła Klaudjuszowi przenieść go do jego pokoju, rozebrać i położyć do łóżka. Trwało to zaledwie kilka minut.
Po skończonej robocie przyjaciel nasz powrócił zaraz do siebie i pomimo, że upadał ze znużenia, czekał na powrót Lecléra.
Trochę przed północą w oknach tego ostatniego światło się ukazało i po kwadransie zgasło.
Siostrzeniec bankiera powrócił i spać się położył. Klaudjusz uczynił to samo.
Ze świtem był już na nogach, gotów do obserwacji. Około dziesiątej zobaczył, że zaprzęgają do kabrjoletu.
Fabrycjusz pojechał w towarzystwie grooma.
Klaudjusz poszedł czemprędzej do pokoju Laurenta. Pan intendent chrapał jeszcze jak zabity. Zacny chlebodawca widocznie nie widział się z nim wcale.
Leclére, jak wiemy, odwiózł wczoraj pannę Baltus do Melun, a dzisiaj znowu pojechał po nią.
Przybyli do Auteuil około piątej po południu i przywieźli ze sobą Foxa, wielkiego charta popielatego, który nie przestawał okazywać wstrętu Fabrycjuszowi, pomimo pieszczot ostatniego.
Gdy zostanę mężem twojej pani — myślał sobie nędznik — dam ci malutką gałeczkę i... oswobodzę się od ciebie...
Nieobecność Pauli trwała bardzo krótko, a mimo to Edma, ujrzawszy ją, o mało nie oszalała z radości. Możnaby sądzić, że dwie przyjaciółki nie widziały się od bardzo dawna.
Fox poznał doskonale pannę Delariviére, zaczął ją lizać po rękach i łasić się do niej.
Stan Joanny od wczoraj nie uległ żadnej widocznej zmianie. Napad, którego obawiał się chwilowo doktór, nie przyszedł, dzięki Bogu, z powodu reakcji, spowodowanej szybką jazdą. Za powrotem do domu pani Delariviére zasnęła i wypoczywała po zmęczeniu na spacerze.
Doktór Vernier mógł się pochwalić z rezultatu doświadczenia.
Fabrycjusz wydawał się wielce uradowanym i mógł być nim do pewnego stopnia. Widział zbliżającą się chwilę, w której skończą się wszystkie jego niepokoje, w której żadna obawa nie będzie już miała racji bytu.
Druga podróż, odbyta sam na sam z Paulą do Melun, w dziwny sposób zwiększyła jego wpływ na nią. Co godzina zajmował więcej miejsca w sercu młodej dziewczyny. Był przekonany, że wszystko idzie jak najlepiej.
Grzegorz pozostawił pannę Baltus w pokoju Edmy, a Fabrycjusza zabrał do ogrodu. Chodzili pod wielkimi drzewami w cienistej alei. Fabrycjusz rozglądał się dokoła.
— Doprawdy, masz pan nieruchomość prześliczną. Nie rozejrzałem się jeszcze w niej dobrze. A co za ogród ogromny i wspaniały. To park prawdziwy.
— Tak jest... — odrzekł Grzegorz zachwycony. — Nie znasz pan jeszcze całego domu?
Znam tę część tylko, którą zwiedziłem wczoraj w towarzystwie pana...
— Możebyś pan pragnął obejrzeć całą posiadłość?
— Bardzobym tego pragnął...
Fabrycjusz miał naturalnie pewną myśl, którą odgadną wkrótce czytelnicy.
— Chodź pan — odezwał się doktór, pociągając gościa do zabudowań warjatek.
Na którą ulicę wychodzą tyły budynku głównego?... — zapytał Fabrycjusz, chociaż lepiej o tem wiedział od Verniera.
Ten ostatni odpowiedział:
— Na drogę okalającą całą posiadłość, a stamtąd na bulwar Montmorency. Zaraz panu pokażę...
Przeszli przez ogród i dotarli do małej furtki w murze. Młody lekarz poszukał klucza i otworzył.
Siostrzeniec bankiera śledził uważnie każde poruszenie swego towarzysza. Zobaczywszy klucz, uśmiechnął się z widocznem zadowoleniem.
— Nie zmieniono zamku... — mruknął.
— Proszę... wejdź pan — powiedział Grzegorz — ta droga okala cały park i zupełnie go odosobnia.. Chodź pan tedy... zaprowadzę pana na bulwar Montmorency.
— To amfiteatr i trupiarnia — rzekł, wskazując na dwa budynki, jakie znają już czytelnicy nasi. — A to drzwi, na bulwar prowadzące. Czy je otworzyć?
— I owszem jeżeli pan łaskaw.
Doktór wyjął znów pęk kluczy i wybrał z pomiędzy nich ów maleńki kluczyk, którym kiedyś Edma się posłużyła.
Kiedy Grzegorz otwierał drzwiczki wązkie, Fabrycjusz podniósł oczy do góry. Wpatrzył się w maleńką sprężynę stalową, przytwierdzoną do muru, która się uginała, skoro się drzwi otarły o nią.
— Czy też istnieje jeszcze drut przewodni, zaraz się o tem przekonam — pomyślał.
— Oto bulwar Montmorency i droga kolei obwodowej powiedział Grzegorz. — Tędy wynosimy trumny, jeżeli się zdarza śmierć w zakładzie.
— Doskonale pomyślane! — odrzekł Fabrycjusz — chorzy unikają smutnego widoku... Wiele też pan zapłacił za zakład z klientelą?...
— Trzykroć sto tysięcy franków.
— Winszuję panu... zrobiłeś przepyszny interes... Pański poprzednik musiał chyba zmuszonym być do opuszczenia Paryża, że odstąpił zakład za taką małą cenę.
— Przypuszczam, że tak było, boć sam grunt wart jest tyle.
Grzegorz zamknął z powrotem furtkę, a Fabrycjusz idąc za nim, zapytał od niechcenia.
— Zapewne na noc wyjście to dobrze jest strzeżone?
— Strzeżone? — powtórzył z uśmiechem Grzegorz. — A to po co? Nie potrzebujemy się niczego obawiać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.