Lekarz obłąkanych/Tom II/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Matko ukochana — mówiła Edma łagodnym, przekonywującym głosem — czy widzisz tam to piękne drzewo, jakby śniegiem przyprószone... Tam narwiemy kwiatów i będziemy robić girlandy...
I wskazała ręką na akację, pokrytą białym, pachnącym kwiatem. Spojrzenie obłąkanej zwróciło się na wskazane jej drzewo, tam przy furtce.
— Bukiety, wieńce... — szepnęła z dziwnym uśmiechem — tak, tak...
Edma poszła dalej. Joanna już się nie opierała. Do muru miały już teraz najwyżej dwadzieścia kroków. Wszędzie panowała cisza głęboka. Edma wyjęła klucz z kieszeni.
— Chodź, matko — odezwała się, biorąc Joannę pod rękę, ażeby ją pociągnąć — chodź, prędko, prędko.
Prawie siłą pociągnęła ją za sobą i przyprowadziła ją aż do muru. Nerwowe dreszcze wstrząsały całem ciałem biednej dziewczyny, to też z trudnością włożyła klucz do zamku. Klucz przekręcił się w zamku i drzwi się otworzyły. Edma objęła matkę w pół i zmusiła ją do przestąpienia progu.
Znalazłszy się w tem ponurem przejściu, warjatka nie chciała iść dalej i dzikiem, wystraszonem okiem spoglądała dookoła. Wysokie, gołe mury, miejscami zzieleniałe od wilgoci, dziwiły ją i straszyły.
— Nie... nie... — mruczała — nie tutaj... bukiety, girlandy...
I zwróciwszy się, chciała powrócić do parku.
— Cicho! ukochana matko, cicho bądź — szepnęła błagalnie Edma — milczmy, bo się zgubimy!... Pozwól mi się wyrwać z tego więzienia, z tego grobu. Chodź tam, gdzie ja cię prowadzę, tam także są trawniki, kwiaty, wolność, zdrowie, życie...
Warjatka powtarzała: — Nie... nie... — i znowu chciała zawrócić.
Edma w pół ją objęła.
— Chodź, błagam cię — mówiła Edma. — Chodź za mną, za twojem dziecięciem.. Proszę cię o to na kolanach! Patrz na łzy moje. Nie upieraj się, moja mamo!...
I młoda dziewczyna zapłakana uklękła przed matką.
Joanna spojrzała na nią, a jakiś błysk przebił ciemności biednego, schorzałego mózgu.
— Gdzie anioł światłości chce mnie zaprowadzić? — spytała.
— Do krainy słońca... — odrzekła żywo Edma.
— Do krainy słońca! — powtórzyła warjatka — do krainy światłości i anioła o złotych włosach... To chodźmy...
Edma porwała się z ziemi i idąc prędko, pociągnęła za sobą Joannę. Chora zdobyła się na tyle siły, że mogła jej nadążyć.
Doszły już tą drogą aż do miejsca, w którem się rozszerzała na wprost amfiteatru i trupiarni. Edma coraz szybszym krokiem zmierzała do przedziału pomiędzy dwoma zabudowaniami, gdzie były drzwi wychodzące na bulwar Montmorency. Ale w tej właśnie chwili poza murem dały się słyszeć jakieś głosy i klucz zgrzytnął w zamku od wąskich drzwiczek, które ogrodnik wskazał jako komunikacją z budynków, zajmowanych przez warjatki z amfiteatrem i grabarnią.
— Zgubione jesteśmy! — powiedziała sobie młoda dziewczyna. — Uciekać niepodobna... Gdzie się tu ukryć?...
Stały tuż przed amfiteatrem. Klucz był we drzwiach. Otworzyła je, popchnęła Joannę, weszła za nią i drzwi zamknęła.
Upłynęło kilka minut.
Teraz nie dochodził ich żaden odgłos.
Młoda dziewczyna machinalnie spojrzała dookoła, zbladła jak śmierć, zachwiała się i o mało nie wydała okrzyku zgrozy.
O dwa kroki od niej na kamiennej płycie wyciągnięty leżał trup kobiety, młodej jeszcze, z twarzą wykrzywioną ostatnim zapewne bólem. Zlodowaciała z przestrachu Edma spojrzała na matkę.
Joanna uśmiechała się do trupa.
Nowy jakiś odgłos wyrwał Edmę z tego osłupienia, żeby ją nowego nabawić strachu. Posłyszała znowu jakieś kroki w oddali. Przyskoczyła do drzwi a przytykając ucho do desek, zaczęła się przysłuchiwać. Kroki zbliżały się do amfiteatru.
— To tutaj ktoś idzie! — pomyślała. — Teraz już po nas.
Wewnątrz amfiteatru było zupełnie prawie ciemno, światło dochodziło tylko otworami w formie krzyża, wyrzniętemi w okiennicach. Edma zaczęła się rozglądać w tej ciemności, poszukując jakiej kryjówki. W rogu ciasnej niskiej sali spostrzegła kilka trumien próżnych, stojących jedna na drugiej. Poza temi trumnami można się było ukryć. Młoda dziewczyna ujęła matkę wpół, zaciągnęła ją do ciemnego kąta, zmusiła do przykucnięcia na ziemi i zasłoniła sobą. Był już czas wielki. Drzwi się otworzyły i ukazał się doktor oraz jego pomocnik, a za nimi dwaj ludzie, niosący nosze, przykryte płótnem szarem. Pod tem płótnem rysowały się wyraźnie kształty człowiecze. Okrzyk, jedno słowo, jedno przyciszone westchnienie, jedno mimowolne poruszenie, zdradziłoby obecność matki i córki.
Edma wstrzymała oddech. Joanna, siedząc za nią, zdawała się pojmować, do jakiego stopnia zupełna jej nieruchomość była potrzebną. Młodszy doktor zdjął płótno, jakie przykrywało nosze i odsłonił nieboszczkę, bardzo już starą, której twarz wychudłą, kościstą otaczały siwe rozczochrane włosy. Wskazał na drugą płytę kamienną i położono na niej trupa, Uczyniono to bardzo prędko w zupełnem milczeniu i zaraz Rittner i towarzyszący mu ludzie wyszli.
Edma w tej chwili była nieżywą prawie z przerażenia.
— Jeżeli zamkną drzwi na klucz — mówiła Edma do siebie — co się z nami stanie?...
Ale nie sprawdziły się jej obawy. Dwaj posługacze wyszli, przymknąwszy tylko drzwi za sobą. Edma przyłożyła ucho do desek. Odgłos kroków oddalał się, słyszała jak otworzyły i zamknęły drzwiczki, prowadzące do zabudowań i znowu nastało głębokie milczenie. Młoda dziewczyna obróciła się wtedy i zobaczyła, że matka przy niej stoi. Joanna machinalnie naśladująca każde poruszenie córki, wysunęła się sama ze swej kryjówki, skoro tylko odeszli posługacze.
Edma wyprowadziła ją z amfiteatru i poprowadziła do drzwi, jakie je oddzielały od bulwaru Montmorency i prawdopodobnie od wolności. Maleńki, staroświeckiej formy kluczyk doskonale pasował do zamku bezpieczeństwa. Drzwi się otworzyły i obie kobiety znalazły się na bulwarze. Pociąg przelatywał właśnie do stacji Auteuil. Joanna przelękła się tego hałasu, dymu, świstu, wydała parę urywanych okrzyków i cofnąć się chciała. Edma pociągnęła ją i drzwi zatrzasnęła za sobą.