Lekarz obłąkanych/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.

Ogrodnik spojrzał na furtkę i roześmiał się głośno.
— O nie, proszę panienki, tam muszę wykonywać robotę daleko nudniejszą.
— Jaką robotę, panie Denis? — zapytała Edma.
— Wyrywać zielsko, rosnące pomiędzy kamieniami bruku na okólniku, a że nie często się tamtędy chodzi, rośnie też to paskudztwo niezmiernie szybko, jak na łące.
— Co pan nazywasz okólnikiem?
— Przejście pomiędzy dwoma murami, idące dookoła zakładu.
— Do czego przejście to służy?
— Do łatwiejszego doglądu pensjonarek i przeszkodzenia w ucieczce!... Chociaż te biedaczki nie mają niby rozumu, często są jednak bardzo sprytne, a przebiegłe bardzo, kiedy im idzie o wymknięcie się na wolność...
— Naprawdę, panie Denis?
— Tak, proszę panienki. Czy panienka nigdy tam nie była?
— Nie, panie Denis... Nie wiedziałam nawet o tem przejściu...
— Może panienka sobie życzy, to ją oprowadzę.
Edma zadrżała z radości.
Ogrodnik uprzedził najgorętsze jej życzenia.
— Bardzo chętnie — odrzekła — jeżeli nie zabroniono tam chodzić!...
— Nie ma nic zabronionego dla panienki, panienka przecie nie chora, może panienka chodzić, gdzie jej się żywnie podoba...
Denis mówiąc to, otworzył furtkę.
— No niech panienka idzie... — powiedział — potem dokończy panienka zbierania kwiatów.
Poszedł naprzód, Edma udała się za nim.
— Widać, że panu bardzo ufają, panie Denis, skoro ci klucze powierzyli.
— Tak, proszę panienki... Są tylko dwa klucze... Jeden u pana doktora, drugi u mnie...
Edma ciągle zajmowała rozmową ogrodnika i rozglądała się dokoła.
Doszli poza zabudowania dla warjatek. Tu droga rozszerzała się trochę, a w kątach małego kwadratu widać było dwa małe parterowe zabudowania.
— Co to za domki? — zapytała Edma..
— Na lewo amfiteatr, a na prawo grabarnia. Nie radzę panience zaglądać do amfiteatru, bo mogłaby panienka zobaczyć niezbyt miłe widowisko...
— Jakie?
— Wolę nie mówić o tem.
Edma nie nalegała.
— A którędy stąd można wyjść na podwórza tych pawilonów?
— Tędy... — odrzekł ogrodnik, wskazując na rodzaj podziemia, wybitego w murze od tego przejścia sam tylko doktor klucz posiada.
Młoda dziewczyna z ciekawością przypatrywała się zewnętrznemu murowi, a spostrzegłszy w głębi drzwi, odezwała się:
— A to zapewne drzwi do wyjścia?
— Tak jest, proszę panienki.
— Gdzie prowadzą?
— Na bulwar Montmorency, wprost kolei żelaznej i wału fortyfikacyjnego?
— Ciekawa bym była zobaczyć fortyfikacją.
— O! proszę panienki to niepodobna, bo nie mogę otworzyć.
Edma zbliżyła się do drzwi.
— Widzi panienka zamek maleńki i delikatny, a otwiera się kluczykiem nie większym, niż kluczyk od zegarka... Nie wiem, czy są dwa takie kluczyki, wiem tylko o jednym, który doktor Rittner nosi zawsze przy sobie.
— Więc żeby obejrzeć fortyfikacją, do doktora potrzeba się udać?
— Tak, proszę panienki.
Młoda dziewczyna wiedziała już teraz wszystko, co chciała wiedzieć. Przyspieszyła kroku, ażeby jak najprędzej skończyć tę smutną przechadzkę pomiędzy dwoma murami i doszedłszy do miejsca, gdzie była furtka, weszła do ogrodu, a za nią ogrodnik.
Nowa jeszcze przybyła teraz obawa Edmie. Jeżeli spróbuje uciec z matką tą drogą, czy Denis, wyrywający trawę, nie stanie im na przeszkodzie? Chciała się przekonać o tem natychmiast.
— Czy pan co dzień pracuje w tym szkaradnym przesmyku? — spytała.
— Co dzień, proszę panienki.
— I to od rana do wieczora?
— Oh! nie, proszę pani, tylko rano przez parę godzin, a czasami godzinkę wieczorem, resztę czasu parkowi poświęcam.
— Dziękuję wam za waszą uprzejmość, panie Denis powiedziała młoda dziewczyna i wsunęła pięciofrankówkę ogrodnikowi w rękę.
— Ah! jaka panienka dobra! — wykrzyknął.
— Nie zasłużyłem na podziękowanie nawet. Wypiję szklankę porządnego wina za zdrowie panienki.
— To właśnie. A ja dokończę mojego bukietu.
Ojciec Denis skłonił się do samej ziemi i odszedł w stronę pawilonu, gdzie tuż przy sztachetach miał mieszkanie.
— Więc to tędy się wychodzi — szepce Edma, gdy pozostała samą. — Ale koniecznie potrzeba mieć klucze doktora.
Zamyśliła się chwilkę, potem dalej ciągnęła swój monolog.
— Czasami podczas śniadania kładzie on jednakże te klucze na stole, albo je pozostawia w zamku przy szafie z likierami. Potrzebaby skorzystać z takiej okazji.
Powróciła do swojego pokoju i oczekiwała niecierpliwie godziny śniadania w nadziei, że może zdarzy się jej okazja. O jedenastej rozległ się dzwonek. Młoda dziewczyna, niespokojna, zeszła prędko i zajęła zwykłe miejsce przy stole doktora. Śniadanie przeciągało się dosyć długo. Lokaj obnosił salaterkę kryształową, napełnioną poziomkami. Edma podziękowała za nie.
— Dlaczego nie raczy pani jeść tych poziomek, wyborne są, szczególniej z arakiem. Ale a propos araku — nie widzę go na stole — dodał, i wyciągnął z kieszeni ów sławny i tak oczekiwany pęczek kluczy.
Młoda dziewczyna odebrała mu go ze śmiechem.
— Co pani robi? — zapytał.
— Chcę mieć przyjemność usłużyć sama panu doktorowi — odrzekła.
— Jesteś pani bardzo łaskawą! uszczęśliwiasz mnie doprawdy! — wykrzyknął Frantz, którego panna Delariviére nie przyzwyczaiła bynajmniej do takiej uprzejmości.
Zadrżała z radości, skoro palce jej dotknęły się tego drogocennego dla niej przedmiotu. Na kółku było kluczy dziesięć czy dwanaście. Chwyciła przypadkiem za najmniejszy.
— Czy to ten otwiera szafkę? — spytała.
— Nie, ten otwiera zamek bezpieczeństwa od furtki, wychodzącej na bulwar Montmorency.
Edmie zabłysły oczy. Klucz wskazany przez Rittnera łatwym był do poznania tak z powodu oryginalnej formy, jak i z powodu wyrzynanego uszka. Rittner ciągnął dalej, wskazując inny kluczyk.
— To ten, proszę pani. Przepraszam za fatygę.
Młoda dziewczyna z udaną żywością pobiegła do szafki, otworzyła ją, wyjęła butelkę i postawiła na stole, klucze zaś naturalnie pozostawiła przy szafie.
— Nie znam nic smaczniejszego nad poziomki, skropione kilku kroplami tego pachnącego płynu — odezwał się Rittner, przyrządzając sobie porcję na talerzyku.
— Zdaje mi się — powiedziała Edma — że najlepszy sposób zachowania prawdziwego smaku poziomkom, to jeść je bez niczego, posypane tylko cukrem.
— Gdzie państwo pić będzie kawę? — zapytał lokaj.
— W ogrodzie chyba... Nieprawda panno Edmo — odrzekł doktor.
— Najlepiej — potaknęła młoda dziewczyna.
Służący wyszedł z sali jadalnej, a za nim Rittner. Edma, której serce biło z nadzwyczajną gwałtownością, skorzystała z kilku chwil samotności. Jednem szarpnięciem zdjęła z kółka oba kluczyki, o których posiadaniu marzyła.
Posiadając je już, zamknęła szafkę, zeszła z kilku stopni peronu i klucze położyła przed doktorem. Rittner wziął je i wsunął do kieszeni, nie spojrzawszy nawet, a tem bardziej nie domyślając się, że już nie były wszystkie. Upłynęło pół godziny. Kawa się skończyła.
— Panie doktorze spytała Edma — czy pozwoli mi pan, jak zwykle, wyprowadzić trochę matkę do ogrodu?
— Ależ pozwalam, proszę pani; tylko niechaj pani nie prowadza jej po słońcu.
— Dobrze, panie doktorze, zastosuję się do tej rady.
Rittner powrócił do swojego gabinetu. Edma weszła żywo do swojego pokoju, zabrała pieniądze, na głowę włożyła duży słomiany kapelusz i weszła do celi matki. Przechodząc ogrodem, rzuciła okiem na pawilon doktora. Okno od gabinetu otworzyło się, Rittner ukazał się w nim.
— Panno Edmo! — zawołał.
Młoda dziewczyna zatrzymała się cała drżąca. Opanowała ją trwoga nieopisana. Czyżby doktor spostrzegł, że mu kluczy brakuje? Edma usiłowała ukryć swoją obawę, postąpiła parę kroków ku oknu i zapytała prawie spokojnie:
— Pan mnie wołał, panie doktorze?
— Tak pani.
— Co pan sobie życzy?
— Chciałem prosić panią, skoro pani idzie do zakładu chorych, aby pani była łaskawą powiedzieć infirmerce głównej, że czekam na nią, bo mam jej wydać różne pilne rozkazy.
Słowa te rozproszyły obawy i przerażenie sieroty.
— Dobrze, panie doktorze.
I pobiegła w swoją stronę. Minuty wydawały się jej godzinami; ale przez ostrożność nie chciała okazywać niezwykłego pospiechu. Spełniła polecenie Rittnera, potem weszła na schody pierwszego piętra, przeszła korytarz, na który wychodziły cele a dozorczyni otworzyła drzwi do celi matki. Joanna pomimo zupełnego nieporządku w swoim umyśle zdawała się oczekiwać na te odwiedziny. Edma codzień przychodziła o jednej godzinie, biedna chora czuła instynktownie, że zbliżała się ta godzina.
Dziecko pobiegło do matki, objęło ją za szyję i pokryło pocałunkami. Niewyraźny uśmiech zarysował się na ustach Joanny.
— No, kochana mateczko — odezwała się Edma — idziemy do ogrodu?
— Do ogrodu!... — powtórzyła machinalnie warjatka.
— Tak, jak wczoraj, jak poza wczoraj, pod te lazurowe niebo, pomiędzy te gazony i kwiaty.
— Kwiaty — powtórzyła znowu pani Delariviére tonem bezdźwięcznym, oznaczającym brak inteligencji...
— Tak. Chodź mamusiu.
Wzięła Joannę pod rękę, a ta poszła za nią spokojnie. Wszedłszy do ogrodu, Edma pociągnęła Joannę do zielonej altanki, którą już znamy. Spieszno jej było bardzo.
Przeszło już godzinę miała przy sobie klucze doktora i to cud prawdziwy, że nie spostrzegł tego dotąd.
Pani Delariviére patrzyła na kwiaty z rodzajem zachwytu, dotykała się jednych za drugimi i chciała się zatrzymywać przed każdym.
— Chodź w tę stronę, droga matko... — mówiła córka, pociągając ją powoli — w tej stronie więcej cienia!... śpiew ptaków jest przyjemniejszy... są tam kwiaty zawsze....Chodź, proszę cię!
Ale Joanna nie dała się poruszyć.
— Boże, mój Boże! — myślała Edma — mama nie chce opuścić tego miejsca!... Co tu robić? Napróżno tracimy czas, a potem czy ucieczka będzie jeszcze możebną?...
Joanna zaczęła zrywać róże.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.