Lekarz obłąkanych/Tom II/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był to rzeczywiście Paweł Langenois. Powóz zatrzymał się przy sztachetach.
— Jesteś przecie! — wykrzyknęła Matylda, rzucając się ku młodemu człowiekowi, wysiadającemu z powozu.
— Dlaczego tak późno przybywasz? — wyszepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem.
— A no... — odrzekł lakonicznie Paweł — musiałem zabawić dłużej, niż myślałem...
— U bankiera?
— U bankiera...
— Prawdę mówisz?
— Czy ja mam zwyczaj kłamać? — zapytał szorstko Langenois...
— Nie... nie... — odrzekła żywo Matylda. — Sama nie wiem, co mówię... nie miej mi tego za złe... Bo widzisz taka byłam o ciebie niespokojna...
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— No, a teraz uspokoiłaś się?
— Niezupełnie, nie jesteś takim, jakim byłeś przed odjazdem. Wydajesz mi się smutnym... zamyślonym... Wydaje mi się, że musiało ci się stać coś niedobrego, że mi przynosisz złą nowinę.
— Mylisz się, Matyldo.
— Więc nie potrzebuję się niczego obawiać?
— Niczego zgoła.
— No to zjemy obiad? — zapytała, siląc się na wesołość.
— Ma się rozumieć... jestem bardzo głodny.
I poszli do sali jadalnej, gdzie było już nakryte do stołu. Obiad był dziwnie smutny. Pan Langenois nie miał wcale apetytu. Panna Jancelyn mówiła ciągle, żeby się zagłuszyć, ale zaledwie kiedy niekiedy otrzymywała odpowiedź. Oczy zachodziły jej łzami. Coraz bardziej nabierała przekonania, że zaszło coś niewiadomego, ale strasznego, miało ją dotknąć jakieś nieszczęście. W takich okolicznościach obiad nie mógł się przeciągnąć zbyt długo. Matylda pierwsza wstała od stołu, podeszła do Pawła i szepnęła mu do ucha błagalnym prawie głosem.
— Idziesz?...
— Gdzie? — zapytał Langenois.
— Do saloniku.
— Dobrze — odrzekł Paweł i poszedł za Matyldą na pierwsze piętro i przestąpił próg saloniku, w którym widzieliśmy Matyldę śpiącą po południu. Usiadła na kanapie i dała znak panu de Langenois aby obok niej zajął miejsce. Zrobił to z widoczną niechęcią... Matylda nacisnęła sprężynę dzwonka. Pokojówka zapaliła pięć świec w kandelabrze i zaraz się oddaliła.
— Teraz — odezwała się siostra Renégo — jesteśmy sami... zupełnie sami... Porozmawiajmy...
— O czem mamy rozmawiać? — zapytał młody człowiek z przymuszonym uśmiechem.
— Pawle — odrzekła Matylda — powiedz mi otwarcie, co tobie jest...
— Nie pytaj mnie — odpowiedział.
— Dlaczego? i
— Bo lepiej, żebym milczał.
— Czyż nie widzisz, że mnie boli twoje cierpienie?... Ja chcę wiedzieć koniecznie...
— A więc dobrze — rzekł — będę mówił. Dowiesz się o wszystkiem, ale musisz mi odpowiedzieć szczerze i otwarcie.
— Dobrze! dobrze, przysięgam!
— Parę tygodni temu, czy przypominasz to sobie, przysłałem ci przekaz, przeznaczony na kupno kosztownego garnituru, który ci się tak bardzo podobał.
— Czy sobie to przypominam? — wykrzyknęła Matylda.
— Czy przypominasz sobie, jaka suma wypisana była na czeku? — ciągnął dalej pan de Langenois.
— Doskonale. Była to suma, której potrzebowałam na kupno kosztowności, ofiarowanych mi z taką książęcą galanterją.
— A cena tych kosztowności?
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków. Ale dlaczego mnie wypytujesz o tę sumę, skoro tak samo jak ja, pamiętasz ją dobrze?...