Lekarz obłąkanych/Tom II/XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIX.

Zakończyliśmy pierwszą cześć niniejszej książki w chwili, gdy Grzegorz Vernier przybył w towarzystwie Pauli Baltus do domu zdrowia w Auteuil.
Magdalena, stara, wierna służąca Grzegorza, jechała za nimi, czuwając nad wozem, wypakowanym rzeczami.
Młody doktor przed opuszczeniem Melun porozumiał się z jednym ze swych kolegów i oddał mu swoją klientelę.
Frantza Rittnera uderzyła nadzwyczajna piękność Pauli Baltus i przyjął nowo przybyłych ze zwykłą sobie galanterją i oddał się im na rozkazy.
— Wiele pan masz w tej chwili chorych? — zapytał Grzegorz.
— Czterdzieści ośm osób. Od wczoraj przybyła nam nowa pensjonarka, kobieta młoda, dotknięta obłąkaniem wskutek pożaru, w którym o mało nie zginęła.
— Do jakiej kategorji warjatek należy ta kobieta?
— Do furjatek... Napady jej są przerażające... Zdaje mi się, że jest dotkniętą śmiertelnie.
Rittner wskazał grubą księgę leżącą na stole i rzekł:
— W tej książce znajdziesz pan nazwiska wszystkich chorych, datę ich wejścia do zakładu a w oddzielnej rubryce sumy, umówione za kurację i utrzymanie. Może pan przejrzy książkę i zażąda jakich objaśnień.
— Nie w tej chwili — odpowiedział Grzegorz. — Jutro się tem zajmiemy, jeżeli pan pozwoli.
Rittner uśmiechnął się znacząco:
— Ale... bo jutro może będzie niepodobna...
— Dlaczego?
— Bo jutro nie będzie mnie już w Auteuil, ani nawet w Paryżu...
— Jakto! — wykrzyknął Grzegorz zdziwiony trochę — tak pan zaraz odjeżdżasz?
— Dzisiaj jeszcze wieczorem... Żałuję bardzo, niech mi pan wierzy, że nie mogę przynajmniej z kilka dni przepędzić razem z panem, ażeby go ze wszystkiem zapoznać, ale jak mówiłem, interesa familijne, bardzo ważne, które mnie zmusiły do sprzedaży zakładu, wzywają mnie do Alzacji... Dziś rano znowu otrzymałem depeszę, w której wzywają mnie o przyspieszenie przyjazdu.
— Rozumiem ważne przyczyny — odrzekł Grzegorz — ale z tem wszystkiem nagły wyjazd pański nabawi mnie sporo kłopotów.. Czy przynajmniej jest kto w zakładzie zdolny mi dać potrzebne objaśnienia?
— A jakże, proszę pana. Pozostawiam panu prawą rękę moją... drugiego siebie. — Któż to taki?
— Mój pomocnik, doktor Schultz, młody uczony, pracownik niezrównany. Od czterech lat jest moim pomocnikiem i zastępcą. Zupełnie polegałem na nim i obowiązany mu jestem uznanie i szczerą wdzięczność. Szczerze polecam go. Pozostanie chętnie, jeżeli pan przyjmie jego usługi.
— Z pewnością, że przyjmę. Nie można nie korzystać z pomocy człowieka, którego pan przedstawiasz tak wyjątkowo pochlebnie.
— Naprawdę, że to człowiek wyjątkowy, zda on panu dokładne sprawozdanie o każdej chorej, tak jak ja bym sam to uczynił. Może mu pan w zupełności zaufać.
— I owszem, skoro pan powiadasz, że na to zasługuje:
— Zaraz go panu przedstawię i zaraz raczy pan odebrać od niego trzy tysiące franków, przyjęte za pensjonarkę, wczoraj przywiezioną do zakładu. Ale oto godzina wizyt! Nie dajmy czekać naszym chorym. Czy pani będzie nam towarzyszyć?
— Jeżeli pan pozwoli — odpowiedziała Paula Baltus.
— Służę pani, ale niech się pani uzbroi w odwagę, bo będzie pani zapewne świadkiem scen niemiłych.
— Niech pan będzie spokojny — odrzekła Paula Baltus.
Opuścili salon i przez park udali się do zabudowań dla warjatek. Doktor pomocnik oczekiwał na czele infirmerek wszystkich oddziałów i trzymał w ręku książeczki z uwagami. Skłonił się z uszanowaniem przed panną Baltus i Grzegorzem.
— Zapewne doktor Schultz? — powiedział ten ostatni.
— Którego mam przyjemność przedstawić panu — wtrącił Rittner.
Grzegorz podał rękę młodemu lekarzowi i powiedział:
— Bardzo się cieszę ze znajomości z panem, kochany kolego. Pan Rittner tak mi zarekomendował pana, że już mam dla ciebie szacunek. Może pan zechce pozostać nadal w zakładzie i pracować ze mną, tak, jak pracowałeś z doktorem Rittnerem. Szczęśliwy byłbym, gdybyśmy byli razem, a pewny jestem, że bylibyśmy wzajemnie zupełnie zadowoleni z siebie.
— Może pan liczyć na mnie — odpowiedział młody pomocnik Frantza — zapewniam, że będę się szczerze starał o usprawiedliwienie łaskawości pańskiej, za którą bardzo mu jestem wdzięcznym.
Uścisnęli się za ręce i Grzegorz rzekł, zwracając się do infirmerek:
— Ktokolwiek spełniać będzie sumiennie swoje obowiązki znajdzie we mnie najszczerszego przyjaciela. Teraz rozpocznijmy wizyty.
Trzej doktorzy i panna Baltus weszli do zabudowania warjatek, poprzedzeni przez dyżurną infirmerkę, która kolejno otwierała drzwi pokoików. Zwiedzili wszystkie cele, znajdujące się na parterze, bez żadnego charakterystycznego wypadku. Weszli na pierwsze piętro. Rittner zatrzymał się przed drzwiami, na których przybity był № 4.
— Tutaj właśnie — powiedział — znajduje się młoda kobieta, którą przywieziono zaprzeszłej nocy po pożarze.
— To ta ma gwałtowne ataki? — zapytał Grzegorz.
— Ta właśnie.
Infirmerka otworzyła drzwi. Weszli do celi.
Obita była materacami i nie miała żadnego sprzętu. Dwa materace i kilka kołder leżały w kącie na grubej macie, zastępującej miejsce dywanu.
Matylda Jancelyn była bardzo spokojna, wielkie jej rozpuszczone blond włosy spadały na ramiona, niby płaszcz złoty. Stała przy oknie i rachowała na palcach.
— Dziewięć... dziesięć... jedenaście... dwanaście... trzynaście... czternaście... — liczyła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.