Lekarz obłąkanych/Tom II/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXVIII.

Fabrycjusz się nie mylił. Biała postać, którą ujrzał przy świetle błyskawicy, była rzeczywiście jego wujem.
Sprzymierzeniec Frantza Rittnera i Renégo Jancelyn dostał się na przód okrętu i powstawszy na nogi, znalazł się tuż obok Delariviéra. 3
Eksbankier, w napadzie coraz większej maligny, przedstawiał widok przerażający. Strumienie deszczu i piana morska przylepiły koszulę do suchego, żylastego jego ciała; krótkie gęste włosy, zdawały się, jakby napełnione fosforem. Nieszczęśliwy gestykulował i krzyczał coś głośno, a jego frazesy bez związku mięszały się z głuchem łoskotem i dzikiem wyciem rozhukanego morza. Wysoka jego postać wydawała się wyższą jeszcze pośród ogólnej ciemności. Cudem jakimś nie stracił dotąd równowagi i nie został porwany przez bałwany, nieustannie odbijające się od niego.
— Łatwo mógłbym być wytłomaczony — pomyślał Fabrycjusz, rzucając wkoło siebie szybkie spojrzenia.
Niepodobna było nic rozróżnić na odległość trzech kroków, a zresztą całą uwagę majtków zajmowała nieustanna ich praca.
Leclére pewny, że zbrodnia nie będzie miała świadków, pochwycił starca wpół i chciał go przechylić. Już to miał uczynić, gdy nagle instynkt zachowawczy przezwyciężył malignę. Pan Delariviére zaczął się bronić, krzycząc z przerażenia i złości. Jego kościste palce, których siłę powiększyła maligna, pochwyciły przeciwnika za gardło i ścisnęły go jak kleszczami.
— Nie wyrwę się — pomyślał Fabrycjusz — i będę zgubiony.
Postanowił walczyć do ostatka z nieuniknioną śmiercią. Ręce miał wolne... Wsunął jedną do kieszeni spodni i wydobył mały nożyk kataloński, który zawsze miał przy sobie. Otworzył go i dyszący, chrapiący, miał jeszcze tyle siły, że zagłębił ostrze w odkrytą pierś wuja. Zesztywniałe śmiertelnie palce natychmiast się otworzyły.
Fabrycjusz odetchnął, a bankier runął na wznak na płaski brzeg okrętu. Czynność mordercy stała się bardzo łatwą, uniósł swoją ofiarę i zesunął w otchłań, gdzie także i nóż swój rzucił.
Zbrodnia została dokonaną, deszcz bijący strumieniami, zmył przelaną krew z pokładu. Nigdy morderstwo nie było bezkarniejszem. Nie znajdzie się przecież trupa na pełnem morzu, zresztą maligna starca zmieniła to, co się stało na prosty przypadek.
Skoro wszystko było ukończone, morderca przez dwie lub trzy minuty stał nieruchomy, nieżywy prawie. Najohydniejszy zbrodniarz po silnem naprężeniu nerwów doznaje osłabienia.
Fabrycjusz nie żałował tego, co zrobił, ale przeląkł się prawie swojego dzieła. Trwało to bardzo krótko. Nędznik wzruszył ramionami, odpędził od siebie czarne myśli i zastanawiał się nad tem tylko, jakie ma przedsięwziąć środki ostrożności przeciwko podejrzeniom doktora, jeżeliby cośkolwiek podobnego mogło nastąpić.
Powrócił do kajuty, czołgając się zawsze pomiędzy linami i zaraz wybiegł spowrotem na schody i z całych sił zaczął krzyczeć:
— Na pomoc!... na pomoc!... doktorze, gdzie jesteś? Na Boga, co tchu przybywaj!...
Przygnieciony masztem majtek wydawał ostatnie tchnienia. Nauka nie mogła mu już nic pomódz, nie mogła nawet cierpień biedaka uśmierzyć. Doktor opuścił salę sypialną, bo starania jego były bezużyteczne i pospieszył do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Co znaczą te krzyki? Co się tu stało? Czyby panu Delariviére gorzej być miało?
— Doktorze — odrzekł łotr głosem złamanym — obawiam się strasznego nieszczęścia. Wuj w gwałtownej malignie wyskoczył z łóżka i pomimo wszelkich usiłowań moich, ażeby go powstrzymać, uciekł z kajuty, obaliwszy mnie na ziemię.
— O, do wszystkich djabłów — zaklął doktor — i gdzie się teraz znajduje?
— Na pomoście!
— Na pomoście, w taką ulewę... bez ubrania... to może zabić go jak pchnięcie nożem!... A jak go tu odszukać w tej ciemności piekielnej?.. Chodź pan, poprosimy kapitana o pomoc z kilku ludzi... Co za nieszczęście... do stu fur beczek... co za nieszczęście!...
Doktor wybiegł szukać kapitana, gdy właśnie rozległy się gwałtowne krzyki, najstraszniejsze ze wszystkich, jakie się mogą rozlegać na okręcie na pełnem morzu i w dodatku podczas burzy.
— Do pomp!
Piorun, uderzywszy w jeden z masztów, spowodował na dnie okrętu pożar, nie spostrzeżony narazie, a który teraz zamanifestował się kłębami dymu i wylatujących iskier.
W tej samej chwili słup ognia oświetlił złowrogiem światłem cały okręt i przepaść morską, gotową go pochłonąć.
Doktor Bardy spojrzał dokoła i zobaczył majtków, do pomp biegnących. Potrząsnął głową i powiedział:
— Biedny pan Delariviére, odbył już ostatnią swą podróż!
W kwadrans później pompy, energicznie użyte, opanowały pożar, a burza jednocześnie zaczęła się uspokajać. Można było przypuszczać, że Albatros uniknął niebezpieczeństwa.
Kapitan Kerjal, uwiadomiony o tem co zaszło przez doktora, kazał przetrząsnąć cały okręt literalnie. Wiemy, że bankier nie mógł być odnalezionym.
Bałwan morski musiał go zapewne zrzucić z pokładu, albo sam nawet skoczył w morze w przystępie szaleństwa...
Fabrycjusz, który wydawał się głęboko zrozpaczonym, wyrugował z umysłu wszelką obawę i najswobodniej panował nad sobą. Udał się natychmiast do kajuty, którą pan Delariviére zajmował, wziął walizkę, zawierającą dowody wartościowe, popodpisywane przez bankiera, przetrząsnął jego ubranie, zebrał wszystkie papiery bez wyjątku i zamknął się pod pretekstem wielkiej boleści.
Cały prawie majątek wuja znajdował się w jego rękach. Przejrzał jeden za drugim papiery, pomiędzy którymi znajdował się i testament, jaki znał dobrze. Potem zamknął walizkę.
Noc przeszła względnie spokojnie. Wiatr prawie ustał. Bałwany opadały.
Skoro dzień nastał, wszystko było już doprowadzone do porządku. Nowy maszt stał w miejsce tego, który piorun roztrzaskał i w popiół zamienił i niepodobna prawie było uwierzyć, że Albatros przeszedł przed paru zaledwie godzinami taką prawdziwie ciężką próbę. Akt zejścia pana Delariviére wpisany został do regestrów aktowych okrętowych, i Fabrycjusz otrzymał jego kopję.
Odgrywał on po mistrzowsku komedję wielkiej boleści, oczy miał zaczerwienione, a twarz zmienioną, to też zyskał współczucie ogólne i wielką sympatję.
W siedm dni później Albatros wpłynął do portu Hawru. Fabrycjusz pożegnał się z kapitanem Kerjal i doktorem Bardy, podziękował im serdecznie za życzliwość i współczucie, jakiego doznał w swojem nieszczęściu. Kapitan wskazał mu drogę, jaką ma się udać, aby otrzymać poświadczenie aktu zejścia, i sam mu w tem dopomóc przyobiecał.
Fabrycjusz stanął w Hotelu „Frasceti”. Zaraz zajął się przygotowaniem żałoby; przedewszystkiem kapelusz kazał okryć krepą. Zjadł obiad w restauracji miejscowej, wieczorem spędził parę godzin w Casino, gdzie spotkał się z kilku znajomymi młodymi ludźmi, a powróciwszy do numeru, położył się do łóżka i przespał do rana snem, jaki miewają tylko ludzie spokojni na sumieniu. Po śniadaniu o dwunastej minut piętnaście wsiadł do pociągu paryskiego, który miał go wysadzić na stacji św. Łazarza o czwartej minut czterdzieści wieczorem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.