Lekarz obłąkanych/Tom II/XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXVII.

— Czuwać będę nad wujem z synowskiem poświęceniem — odpowiedział Fabrycjusz.
— Będziesz pan czuwał, ale nie sam — odrzekł doktor.
— Więc i pan konsyljarz zamyśla przepędzić noc w tej kajucie? — zapytał łotr, przerażony słowami doktora.
— Taki mam właśnie zamiar. Obawiam się, aby maligna, zwiększona wpływem powietrza, nie przybrała zastraszających rozmiarów... W takim razie daj Bóg, abyśmy we dwóch dali sobie radę z naszym chorym...
Fabrycjusz zmarszczył brwi, spuścił głowę, ażeby ukryć swoją bladość, i w duszy pomyślał sobie:
— Co za fatalna przeszkoda! Jak tu się pozbyć jego obecności?
Doktor stał nieruchomy o kilka kroków dalej i śledził uważnie najmniejsze poruszenie chorego.
Burza zbliżała się tymczasem z piekielną szybkością. Wiatr dął straszliwie. Ogromne bałwany odbijały się nieustannie o Albatrosa, który podskakiwał przy każdem uderzeniu, niby koń party ostrogami. Grzmoty rozlegały się nieustannie.
Pan Delariviére usnął na chwilę.
Po upływie pół godziny wywołano go z tej senności, aby podać drugą łyżeczkę lekarstwa.
Eksbankier wypił ją chciwie i szepnął po chwili:
— Pić mi się chce.
Doktor z Fabrycjuszem udali, że nie usłyszeli. Kołysanie okrętu nie ustawało.
— Pić mi się chce... Umieram z pragnienia — zawołał pan Delariviére.
Fabrycjusz z doktorem nie odezwali się wcale.
— Ach! — jęknął eksbankier — pragnienie mnie pożera i zabija... Zlitujcie się nademną!... Nie skazujcie mnie na takie męczarnie...
Twarz pana Delariviére zmieniła się nagle. Policzki zapadły, oczy krwią zaszły, usta poruszały się konwulsyjnie dla zaczerpnięcia powietrza, którego w piersiach brakowało. Podano trzecią łyżeczkę lekarstwa. Chłód napoju sprawił mu rozkosz widoczną.
— Jeszcze! — zawołał z chciwością — jeszcze!
Doktor potrząsnął głową przecząco i odpowiedział:
— Teraz nie pozostaje nam nic, jak tylko czekać.
Burza szalała w całej mocy. Bałwany coraz się wzmagały i biły z taką siłą w okręt, że go zupełnie na bok przechylały. Śruba obracała się jeszcze, ale nie można już było sterować. Położenie stawało się wielce niebezpieczne.
Nagle bladawe światło przeciągłej błyskawicy oświetliło głębokość nieba i przepaść morską i rozległ się ogłuszający huk pioruna. Uderzył on w jeden z masztów i rzucił go na pomost. Jednocześnie z hukiem pioruna rozległ się krzyk bolesny i tak rozdzierający, że zagłuszył wzburzone żywioły. Padający odłam masztu przewrócił jednego z majtków i złamał mu obie nogi.
— Drąg na prawy bok! — zakomenderował kapitan Kerjal, który spostrzegł zmianę wiatru i przewidywał możebność ucieczki przed burzą. — Do pieca, do pieca, puścić całą parę!
Okręt poddał się skombinowanej czynności, steru i śruby i na nowo zaczął przerzynać bałwany.
— Oczyścić pomost! — krzyczał stary wilk morski.
Majtkowie zaraz zabrali się do roboty.
— Kapitanie! — zawołał jeden z nich — tu leży człowiek zraniony.
— Zanieść go na dół i przywołać doktora. Jest w kajucie mojego pomocnika. Spieszcie się.
Jeden z majtków zleciał piorunem ze schodów i nie zastukawszy nawet, otworzył drzwi kajuty.
— Czego chcesz? — zapytał zdziwiony doktor.
— Z rozkazu kapitana, doktorze; jeden z ludzi został ranny — odrzekł majtek.
— Zaraz tam idę.
I doktor wyszedł spiesznie, nie zamknąwszy drzwi za sobą.
— Nakoniec! — mruknął Fabrycjusz, którego twarz przybrała wyraz ohydnej radości. — Nakoniec opuścił mnie przecie. Nakoniec mogę działać.
Pan Delariviére był teraz w napadzie okropnej maligny Zdawało mu się, że stacza się w przepaść; wydawał więc dzikie krzyki i z całej siły chwytał się kołdry.
Fabrycjusz wyciągnął z kieszeni flaszeczkę, którą przedtem napełnił wodą, zbliżył się do łóżka, nachylił się nad starcem i po cichu, ale wyraźnie zapytał:
— Czy jeszcze chce się pić wujowi?
Słowa te uderzyły pana Delariviére i wstrząsnęły nim, jak dotknięcie iskry elektrycznej. Oprzytomniał na chwilę.
— Tak — szeptał — ciągle, ciągle pragnienie strasznie mnie pali... zabija mnie...
— No, to niech się wuj napije — powiedział Fabrycjusz, przykładając flaszeczkę do ust starcowi.
Chciwie, jednym łykiem pan Delariviére wypił wszystką wodę. Zażycie kwasu siarczanego nie mogłoby straszniejszego sprowadzić skutku. Maligna zmieniła się natychmiast w napad gwałtownej warjacji. Chory zerwał się z łóżka i jak dzikie zwierzę po klatce, zaczął się kręcić po kajucie, wydawał przeraźliwe okrzyki, tłukł wszystko, co napotkał pod ręką, nakoniec, spostrzegłszy otwarte drzwi, wyleciał w samej bieliźnie na schody, prowadzące na pomost.
Fabrycjusz pobiegł za nim, ale ciemność była tak głęboką, że stracił go zupełnie z oczu.
Pomimo przerzucenia się wiatru, z czego tak umiejętnie skorzystał kapitan, zawierucha nie zmniejszyła się, przeciwnie, wzmogła się jeszcze. Odgłosy nieustannych, przeciągłych grzmotów, ryk rozhukanych bałwanów morskich, szarpanie lin, zgrzyt łańcuchów, świst i wycie wiatrów tworzyły jakąś iście piekielną harmonję. Bałwany zalewały co chwila cały pokład. Deszcz lał, jak gdyby naraz otworzyły się wszystkie upusty niebieskie. W tej zupełnej ciemności, pod tymi bałwanami z piany i wody, Leclére szedł na chybił trafił, chwiejąc się co krok, padając, podnosząc się i znowu zaraz padając, czując dobrze, że życie jego było narażone, że za jakąbądź cenę potrzeba mu odnaleźć starca i z burzy uczynić wspólniczkę swoich nikczemnych zamiarów. Błyskawica oświetliła przed nim w tej chwili cały okręt i ujrzał w dali, na samym przodzie, białą jakąś postać, podobną do widma.
— To on! — pomyślał nędznik.
I czołgając się po podłodze, tuż przy poręczy, aby uniknąć uderzenia bałwanów, kierował się ku przodowi Albatrosa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.