Lekarz obłąkanych/Tom III/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaraz po wyjściu dzielnego marynarza doktor Schultz poszedł do apteki, aby przygotować lekarstwo, zapisane przez profesora. Stary doktor opuścił zakład, Edma z początku złamana była strasznem wzruszeniem, ale potem pokrzepiona nadzieją, wypoczywała od dawna.
Dokor Vernier i Schultz rozeszli się także do swoich mieszkań, ale postanowili tej nocy czuwać w ubraniu, ażeby być przygotowanym na każde poruszenie, i dla tego to uporządkowali wpierw drut elektryczny, aby być pewnymi, że nikt się bez ich wiedzy nie dostanie przez małą furtkę do parku.
Powróćmy do Mantes, gdzieśmy pozostawili Laurenta pod dozorem małego Piotrusia, energicznego dwunastoletniego chłopaka, zaopatrzonego w rewolwer dużego kalibru.
Po odjeździe Klaudjusza pan intendent przyszedł do siebie o tyle, że się mógł rozpatrzeć w obecnem swojem położeniu.
— Jestem w matni! — myślał sobie. Ten Klaudjusz to łotr śmiały, niezwykle odważny i zręczny. Jeżeliby mnie posądzono o kradzież tych trzydziestu tysięcy franków, które mi zabrał, jak się usprawiedliwię? Marteau zdolnym jest skompromitować Fabrycjusza, zdolnym jest wpakować go w kałużę, nagromadzić przeciwko niemu fałszywych dowodów, pomimo niewinności narazić na niebezpieczeństwo, a może nawet na zgubę. W takim razie postradam miejsce, a kto wie, czy przeklęty marynarz nie znajdzie sposobu i mnie także skompromitować.
Pochwycił się za głowę i postawił sobie pytanie:
— Klaudjusz Marteau jest zręcznym łotrem, ale pan Fabrycjusz nie jest głupcem, a w dodatku najuczciwszym jest człowiekiem! Jeżeliby został ostrzeżonym o tem, co mu zagraża, znalazłby z pewnością sposób wykręcenia i siebie i mnie naturalnie. Gdybym go ostrzegł o niebezpieczeństwie, byłby mi wdzięcznym bez granic. Trzeba więc prześcignąć marynarza... chociaż mnie bardzo uprzedził.
Dla oswobodzenia siebie i mojego pana, co zrobić ażeby się uwolnić z zasadzki?
Po chwili namysłu odpowiedział sobie:
— Tak sobie rozmyślając, Laurent podniósł głowę i zaczął się wpatrywać w Piotrusia.
— No, chłopcze — odezwał się do niego — widzisz, na co się naraziłem, za to tylko, że chciałem wiernie służyć swojemu panu, co było moim obowiązkiem. Ani się żartem domyślałem, żeby uczciwe spełnianie służby mogło się komu niepodobać.
Piotruś uśmiechnął się figlarnie.
— O, panie Laurent — odpowiedział — ile to razy człowiek nie wie, czy dobrze, czy źle robi, jeżeli się nie zastanawia nad sobą.
— Masz rację mój chłopcze; ale jest dosyć charakterów słabych, nie wiedzących, czego się trzymać... Co do mnie, dotrzymam słowa danego Klaudjuszowi Marteau.
Dzieciak wyjął z kieszeni rewolwer i zaczął się bawić takowym.
— Doskonale pan zrobi, panie Laurent, bo w razie przeciwnym byłbym zmuszony dotrzymać obietnicy...
— Jakto, gdybym chciał uciekać, strzeliłbyś do mnie?..
— Jak do królika, panie Laurent... Słowo panu daję najświętsze.
— Nie przyjdzie do tego, kochany malcze, ponieważ nie wydalę się z Mantes bez zezwolenia Klaudjusza.
— Liczę na to, panie Laurent.
— Zdaje mi się jednakże, że nie potrzebujemy siedzieć tutaj w zamknięciu. Moglibyśmy przed wieczorem przejść się trochę po mieście.
— I owszem, jeżeli pan sobie życzysz. Mam rozkaz niespuszczania pana z oczu i spełnię to tak dobrze tutaj, jak na mieście, to zupełnie wszystko jedno. Nabity rewolwer trzymać będę za kurek.
— Do djabła! — pomyślał intendent, to człowiek z tego bębna!... ucieczka nie łatwa będzie!
I wyszedł z pokoju, a za nim mały Piotrek.
Spacer nie przeciągnął się długo. Po pół godzinie powrócili do restauracji i zasiedli zaraz do wieczerzy. Laurent zajadał z wielkim apetytem, ale pił bardzo umiarkowanie. Rozmowa nie szła jakoś. Zaledwie przemówili do siebie kilka nic nie znaczących wyrazów. Po jedzeniu i wypiciu kawy Laurent powiedział, że się pragnie położyć. Piotruś wprowadził go do pokoju, do którego wszedł z nim razem.
— Niech mi pan nie ma za złe — odezwał się — że ja pana pilnuję. Pan jesteś posłuszny swojemu panu, a ja swojego słucham.
— Wcale ci nie mam za złe, mój malcze, chociaż niepotrzebny cały ten dozór, bo przecie dałem słowo, że się nie ruszę nigdzie.
Dzieciak obszedł pokój do okoła, przekonał się, że jest jedno tylko wyjście do sieni i powiedział:
— Więc i to pana nie obrazi, że zamknę drzwi na dwa spusty i klucz zabiorę?...
— Wcale a wcale... Będę spać najspokojniej do samego rana jak człowiek, co ma spokojne sumienie.
— Życzę panu dobrej nocy, panie Laurent.
— Dobranoc ci, chłopcze. A obudź mnie, skoro dzień się zrobi.