Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W małej piwiarni, jakich setki spotkać można na przedmieściach Monachjum, przy stoliku koło okna siedziała skromnie ubrana kobieta o poważnej, skupionej twarzy.
Przed nią stał kufel piwa. Nie tknęła go jednak. Niecierpliwie spoglądała na zegarek. Widocznie czekała na kogoś.
Zegar nad ladą wybił godzinę 11-tą.
W tej chwili drzwi się otwarły i do półciemnego lokalu wszedł mały, barczysty mężczyzna w szarem palcie i wygniecionym, miękkim kapeluszu. Obejrzał się uważnie. O tej godzinie w piwiarni, gdzie się zwykle gromadzili robotnicy, nikogo nie było.
Wchodzący gość zwrócił skośne oczy w stronę samotnej postaci kobiety w czarnym płaszczu i podszedł do stolika.
— Bachariow? — mruknął.
Twierdząco skinęła głową.
Mężczyzna usiadł i pytająco oglądał nieznajomą.
Do stolika zbliżył się właściciel piwiarni.
— Jasne? Ciemne? — zadał zwykłe pytanie.
— Proszę o szklankę kawy — odpowiedział gość.
Niemiec poszedł do kuchni, pykając fajką.
— Doktór Jordanow? — zapytała kobieta.
— Jordanow...
— Pan wydaje ten dziennik „Iskry“ wzywający do walki o sprawiedliwość?
Chwilę się wahał, lecz pochylił głowę i szepnął:
— Przypuśćmy, że tak, ale o co chodzi?
Natychmiast odpowiedziała:
— Chcę dać znaczną sumę na wydawnictwo. Wiem, że redakcja ma ciągłe kłopoty finansowe, zwykłe, zresztą, dla nielegalnych gazet zagranicą, więc...
Umilkła, bo zbliżał się kelner, niosąc dużą filiżankę kawy.
Gdy odszedł, mówiła dalej:
— Wyjaśnię wszystko! Jestem siostrą Bachariowa, powieszonego za organizację zamachu na Mikołaja II-go... Chcę się mścić... Ale nie na carze, bo to do niczego nie prowadzi... Całe zło nietylko jest w carze. Nie ten, to drugi będzie... Cały ustrój winien...
Człowiek o skośnych oczach nieznacznie się uśmiechnął i słuchał:
— W „Iskrze“ prowadzi pan walkę z socjal-rewolucjonistami, nazywając ich tchórzami, romantykami, drobnemi burżujami. Tak jest w rzeczywistości! Znam ich dobrze! „Iskra“ zbija teorje legalnych socjalistów, nieubłaganie dążących do oportunizmu i podporządkowania się burżuazyjnym ideałom. Tymczasem dziennik pana postokroć ma rację, dowodząc, że nie mamy ani chwili do stracenia w tworzeniu prawdziwej socjalistycznej i rewolucyjnej partji, która w najcięższym nawet okresie powinna rozpocząć walkę przeciwko caryzmowi, burżuazji i jej pomocnikom z pośród socjal-rewolucjonistów, demokratów i liberałów!
— Hm, hm — mruknął doktór Jordanow. — Pani istotnie uważnie czyta artykuły „Iskry“, jednak, nie rozumiem, co to ma wspólnego z zamiarem dokonania zemsty za śmierć terorysty Bachariowa?
— Chcę rozbić, zniweczyć socjal-rewolucjonistów, którzy posyłają na śmierć płomienne głowy, podczas, gdy sami kryją się i nadal oszukują ludzi! — wybuchnęła kobieta.
— Ta—ak? — przeciągnął, uważnie przyglądając się nieznajomej i śledząc wyraz jej twarzy. — Hm... propozycja do omówienia... musimy się naradzić w swojej grupie...
— Martow, Potresow, Zasulicz nie będą chyba czynili sprzeciwu... — zaczęła.
— Pani, jak widzę, jest dobrze obeznana ze składem kierowników „Iskry“? — spytał z ironją.
— O, tak! — odparła żywo. — Noszę się oddawna z zamiarem porozumienia się z wami...
— Jakież warunki? — przerwał jej pytaniem.
— Narazie mogłabym dysponować sumą 3000 marek... żądam, aby dopuszczono mnie do stałej współpracy... Posiadam dobry styl, jestem wykształconą... ukończyłam wyższe kursy profesora Piotra Lesgafta w Petersburgu.
— Jak nazwisko pani? — spytał spokojnie, ogarniając ją łagodnem spojrzeniem.
— Roszczyna; Wiera Iwanowna Roszczyna... mój mąż jest weterynarzem na Kubani...
Człowiek o skośnych oczach siedział zamyślony. Twarz jego miała rzewny, dobrotliwy wyraz. Jednak z pod opuszczonych powiek, wzrok jego niepostrzeżenie ślizgał się po twarzy siedzącej przed nim kobiety. Nie uszły jego baczności błyski triumfu w jej bladych oczach i nerwowe ruchy palców.
Podniósł głowę i rzekł cicho:
— Muszę się naradzić z kolegami, Wiero Iwanowna! Jutro dam odpowiedź. Spotkamy się tu o tej samej godzinie przy tym stoliku...
Skinął na kelnera, zapłacił i, ze szczerym uśmiechem na twarzy uścisnąwszy dłoń nowej znajomej, wyszedł.
Długo krążył po mieście, aż wreszcie, obejrzawszy się do koła, szybko skierował się do dzielnicy Schwabing i zniknął w podwórku starej, dość brudnej kamienicy.
Wpadł do małego mieszkania i zawołał do kobiety, krzątającej się w kuchni:
— Moja droga! Rzuć do wszystkich djabłów to pitraszenie i leć natychmiast po Parwusa, Bobrowa i Różę Luxemburg. Powinna być u Parwusa. Niech przychodzą tu, nie zwlekając ani chwilki. Od nich wpadnij do naszego zecera Blümenfelda i zawołaj go tu. Tylko się śpiesz, śpiesz! Periculum in mora!
Mówił wesołym głosem, chodził po pokoiku, zacierał ręce i coś nucił niskim głosem. Był w wybornym humorze.
W godzinę później, wciąż krążąc po pokoju, opowiadał zebranym towarzyszom o schadzce w piwiarni i zakończył słowami:
— Przebiegli są żandarmi — czcigodni Łopuchin, Siemiakin, von Kotten, Klimowicz, Harting, ale i Włodzimierz Uljanow, chociaż znany tu jest jako niewinny bułgarski lekarz Jordanow, ma olej w głowie! Cha—cha—cha! Chcą oni wślizgnąć się do naszej organizacji, okupiwszy się 3000 marek. Świetnie! Ja pieniądze wezmę, bo wtedy rozdmuchamy nieco naszą „Iskrę“. Niełatwo podsycać ją temi groszami, które zbierają ubodzy towarzysze i posyłają nam przez Babuszkina, Lepeszyńskiego, Skubika i Goldmana... 3000 marek — to ogromna suma! Wezmę ją, a żandarmów w pole wyprowadzę! Ho, ho, wyprowadzę!
Śmiał się na głos i zacierał ręce.
Jednak towarzysze zaprotestowali. Milczała tylko, jak zwykle, Nadzieja Konstantynówna, wpatrzona w męża, jak w tęczę.
Atak rozpoczął Parwus. Gadatliwy nadmiernie, zapalający się, jak kupa suchej słomy, tupał nogami, wymachiwał rękami i wprost odchodził od zmysłów:
— Brać pieniądze od żandarmów i szpiegów?! To zbrodnia, zdrada! Tego nam nigdy nie przebaczy Plechanow, grupa „Wolności Pracy“, nasza i inne pokrewne partje. Pamiętać należy, że...
Mówił całą godzinę i mówiłby jeszcze, gdyby nagle nie przyskoczył do niego Uljanow i, mrużąc oczy, zimnym, straszliwie spokojnym głosem oznajmił:
— Dość! Ja pieniądze od żandarmów wezmę! Pluć chcę na to, co szczekać będą głupcy i co pomyślą „pokrewne“ partje! Istnieje cel, to przedewszystkiem, a jaką się drogą do niego dąży, jest to obojętne dla mnie!
Bobrow nerwowym ruchem podniósł ramiona i skrzywił się.
Spostrzegł to Uljanow i, patrząc na niego badawczo, powtórzył:
— Ja te pieniądze wezmę!... Chodzi wam o burżuazyjną „przyzwoitość“? Dlaczegóż wtedy przyklasnęliście mi, gdy zorganizowałem napad na pocztę w Tule i zdobyłem kilka tysięcy rubli? Przecież zginęły wtedy nietylko pieniądze burżujów, lecz i biednych chłopów, ubogich robotników, a wy wołaliście: „brawo, brawo!“ Odrzućcie przesądy, towarzysze! A nie bójcie się! Całą odpowiedzialność biorę na siebie. Cha! Cha! Całą! Całą! Jak się mówi w liturgji: „I teraz, i zawsze, i na wieki wieków!“
Spór urwał się. Uljanow uśmiechnął się i rzekł:
— Towarzyszu Blümenfeld, wy znacie wszystkich Rosjan w Lipsku, Dreźnie i Monachjum...
— I w Berlinie! — dorzucił zecer z dumą.
— I w Berlinie! — zawołał Uljamow ze śmiechem. — Jutro przed 11-tą zajrzyjcie do piwiarni i powiedźcie, kogo to do mnie podesłali żandarmi? Powiedziała mi, że się nazywa — Roszczyna... Będę czekał na rogu wieści od was i wtedy dopiero pójdę po pieniądze.
Długo jeszcze rozmawiali ze sobą towarzysze. Włodzimierz Uljanow z taką rozbrajającą prostotą i przekonywującą siłą uspokajał ich rewolucyjne sumienie, że wkrótce śmiali się, wyobrażając sobie głupie miny agentów ochrany carskiej, złapanych na lep tak łatwej prowokacji.
Po ich odejściu, Uljanow, uśmiechając się chytrze, podyktował Krupskiej kilka listów do najbliższych przyjaciół, opisując całe zajście, swój plan i postanowienie nie zwracać się do zarażonych burżuazyjnemi przesądami Martowa, Akselroda i Potresowa, którzy stanęliby mu na przeszkodzie. Podpisując te listy, dopisał własnoręcznie:
— Widzę, że będę zmuszony przekształcić umysły tych ludzi, nazywających siebie socjalistami, albo nawet zerwać z nimi. Moralność i legalne środki walki nie leżą na naszej drodze. My niesiemy ze sobą rewolucję w całem życiu i we wszystkich pojęciach ludzkich. Zapamiętajcie sobie dobrze te słowa!
Skończywszy zatarł ręce i chodził po pokoju, śmiejąc się głośno i mrucząc wesoło:
— Hm... hm... hm...
Nazajutrz do Uljanowa, stojącego w pobliżu piwiarni, podbiegł Blümenfeld. Sepleniąc i plując co chwila, szepnął:
— Znam tę babę... Jest to Szumiłowa, krewna agentki ochrany Zenajdy Gerngross-Żuczenko, tej, która „przewaliła“ terorystów Bachariowa, Iwana Rasputina, Akimową i Sawina, a teraz ukrywa się przed zemstą socjal-rewolucjonistów w Lipsku i Hajdelbergu. To — szpicle, Włodzimierzu Iljiczu, prawdziwi szpicle z szajki szubrawca Hartinga!... Słyszałem, że Żuczenko używa służbowego pseudonimu „Michejew“.
— Dziękuję wam, towarzyszu! — rzekł Uljanow i poszedł do piwiarni.
Usiadł przy stoliku, zajętym przez Szumiłową, i uśmiechając się do niej życzliwie, rzekł:
— Grupa nasza uważa, że walka z drobno-burżuazyjną partją socjal-rewolucjonistów odpowiada jej zamierzeniom. Zgadzamy się na propozycję pani.
— Bardzo dobrze! — odparła napozór spokojnie. — Oto są pieniądze — 3 000 marek. Kiedy mogę stawić się do redakcji, aby rozpocząć pracę? Mam gotowy artykuł o agitacji naszych wspólnych wrogów przeciwko „Iskrze“...
— Zaraz... zaraz... — szepnął Uljanow, starannie licząc i uważnie oglądając banknoty.
Skończył, schował paczkę do kieszeni tużurka, zapiął palto i podniósł szyderczy wzrok na siedzącą przed nim kobietę. Pochylił się nad stołem i dobitnie przemówił cichym, syczącym głosem:
— Szanowna pani Szumiłowa! Proszę wyrazić naszą wdzięczność jeszcze bardziej szanownej Zenajdzie Teodorównie Żuczenko, czcigodnemu panu radcy Hartingowi oraz innym „ochrannikom“ — za tak cenny dar! Zużyjemy go z pożytkiem, proszę mi wierzyć! Co do współpracy z nami, to może pani się nie śpieszyć, chyba że zechciałaby spotkać u nas kilku najenergiczniejszych bojowców partji socjal-rewolucjonistów, pragnących od pewnego czasu bliżej poznać Zenajdę Teodorównę? Pieniądze zwrócimy wkrótce z procentami, z procentami, szanowna pani!
Wstał i z głośnym śmiechem skierował się ku wyjściu.
— Potwór! — syknęła Szumiłowa, zaciskając pięści.
Obejrzał się i zmrużył oczy.
„Iskra“ od tego dnia nabrała nowego rozpędu. Ataki jej na marzycielstwo drobnych burżujów-socjal-rewolucjonistów, na oportunizm socjal-demokratów, na Struwego i Tugan-Baranowskiego z ich „legalizowanym marksizmem“ stawały się coraz ostrzejsze i wścieklejsze, odrywając od tych partyj coraz liczniejsze zastępy robotników.
Uljanow tylko do tego dążył. Jego dziennik dawał rozbitkom teoretycznego socjalizmu gotowy program i plan pracy, narzucał im rewolucyjną wolę czynu; wyprowadzał poza mury społeczeństwa; nawoływał do budowania własnemi siłami twierdzy prawdziwego socjalizmu, wypowiadającego wojnę przestarzałym bogom: państwu, społeczeństwu, kościołowi, rodzinie i moralności mieszczańskiej.
— Wszystkie ideje, prawa, sympatje umarły, oprócz jednej — rewolucji dla stworzenia nie burżuazyjnej republiki, lecz dla założenia na ruinach dawnego świata — państwa pracy. To jest jedynym celem, do którego dążyć musimy, na nic i na nikogo się nie oglądając, idąc przez zbrodnie, krew, trupy, depcąc wszelkie prawo! Zwycięstwo nasze powinno być bezwzględne i bezwzględnem będzie nasze postępowanie! — mówił Uljanow do robotników, przybywających do niego dla ustalenia programu 2-go zjazdu socjal-demokratycznej partji.
Wtedy młoda partja rosyjskich socjalistów była jeszcze zjednoczona i żadne prądy rozbieżne nie nurtowały jej. Na czele partji stali „bożkowie“ rosyjskiego socjalizmu: Plechanow, Dejcz, Akselrod, Martow, Zasulicz, Potresow. Śmiałe artykuły „Iskry“ przerażały ich. Zaczęły nadlatywać pierwsze zimne powiewy, zwiastuny nieuniknionej walki.
Burza została jednak zażegnana z powodu wypadków zewnętrznych.
„Iskra“ dłużej nie mogła się drukować w Niemczech. Właściciele drukarni, naciskani przez policję, działającą pod wpływem tajnej agentury carskiej, nie chcieli bić pisma w swoich zakładach.
Plechanow nalegał na przeniesienie „Iskry“ do Genewy. Miał zamiar poddać ją osobistej kontroli i wpływowi swemu, lecz Uljanow postanowił przekoczować do Londynu, aby jeszcze bardziej uniezależnić się od starego nauczyciela i oddanych mu bezkrytycznie socjalistów.
Całe dnie i noce bezsenne spędzał teraz w głębokiej zadumie. Musiał dokonać tego, co postanowił. Nie miał na to pieniędzy. Przejazd do Anglji i wydawanie tam pisma wymagały znacznego kapitału.
Pieniądze z Rosji przychodziły rzadko i były to drobne sumki, po groszu zbierane w środowiskach robotniczych. Policja nieraz przyłapywała te posyłki, lub, wpadając na trop zbiórek, rekwirowała pieniądze, a ludzi wtrącała do więzienia.
— Ciężka sytuacja! — mruczał Uljanow. — Jak tu wybrnąć?
Wyszedł z domu i na rowerze pojechał za miasto. Potrzebował samotności dla namysłu. W powrotnej drodze już późno wieczorem odwiedził niejakiego Walcisa, Łotysza-grawera. Był on w swoim czasie zesłany na Sybir za podrabianie pieniędzy, lecz umknął zagranicę i teraz pracował w zakładzie graficznym. Przychodził nieraz do Uljanowa i prosił się do roboty. Włodzimierz zbywał go niczem, bo uważał go za człowieka ciemnego i nie posiadającego trwałych przekonań rewolucyjnych.
Teraz zapukał do jego pokoju w małym, brudnym hoteliku.
— Przychodzę do was w ważnej sprawie, towarzyszu! — rzekł. — Czy mogę liczyć, że potraficie zachować tajemnicę?
— Jakżeby mogło być inaczej? — odpowiedział uradowany z zaufania Walcis.
— Czy moglibyście sporządzić w swoim zakładzie, potajemnie przed wszystkimi, dobrą kliszę banknotu rosyjskiego i wydrukować chociażby dwieście sztuk? — szepnął Uljanow.
— Muszę się przedtem dobrze zastanowić — odparł grawer.
Minęło kilka dni niespokojnego oczekiwania. Uljanow nie mógł usiedzieć w domu. Po skończonej pracy wychodził z domu i błąkał się po mieście.
Miotał się, jak dziki zwierz w klatce. Towarzysze w Rosji czekali na nowe numery „Iskry“, tymczasem pismo nie wychodziło i brakowało pieniędzy na przejazd do Londynu.
Doszły go wieści, że Plechanow szydził pocichu, widząc, jak niepokorna, buntownicza „Iskra“ powoli umiera.
W chwili ostatecznego zdenerwowania Uljanowa późno w nocy do mieszkania jego w Schwabing zapukano podług umówionego znaku.
Wszedł Walcis. Miał tajemniczą minę.
Szepnął:
— Zapalcie lampę!
Gdy światło błysnęło, Łotysz wyjął z pod poły palta sporą paczkę, mocno obwiązaną sznurkiem.
Uljanow spojrzał i krzyknął:
— Pieniądze! „Iskra“ będzie żyła!
— Pięćset banknotów po 10 rubli każdy! — chwalił się Walcis. — Robota czysta! Tu nikt i nic nie spostrzeże! Zrobiłem próbę. Zmieniłem w banku dziesięć takich papierków. Poszło gładko!
Włodzimierz ściskał ręce grawera i dziękował mu, śmiejąc się i ciesząc.
— Nigdy nie zapomnę wam tej przysługi! — mówił. — Dajcie-no mi teraz kliszę, może się jeszcze raz przydać!
— Klisza pękła przy odbijaniu 511-go banknotu — mruknął Walcis, spuszczając oczy.
Uljanow przelotnie spojrzał na niego i rzekł spokojnie:
— Pękła — powiadacie? No, niech i tak będzie! Dziękuję wam, towarzyszu!
Walcis odszedł.
Krupskaja, patrząc na męża, spytała:
— Czy nie myślisz, Wołodzia, że ten człowiek będzie teraz bił fałszywe banknoty?
— Niezawodnie, że będzie! — zawołał wesołym głosem. — Nic to mnie nie obchodzi. Będzie bił, aż go wpakują do więzienia. Tymczasem do roboty!
Podzielili dużą paczkę na małe, po sto rubli w każdej. Nazajutrz rozdano je towarzyszom, aby w różnych dzielnicach zmienili na pieniądze niemieckie.
Koło godziny trzeciej Włodzimierz Uljanow kupował już funty angielskie i bilety do Londynu, a Nadzieja Konstantynówna pakowała książki i szczupłą walizkę, gdzie się mieści ich skromny, raczej ubogi dobytek.
W Londynie rozpoczęła się ożywiona praca.
Przybył nowy współpracownik. Był to młody socjalista, Leon Bronsztejn, znany pod pseudonimem Trockij. Niedawno uciekł z więzienia syberyjskiego i przedarł się zagranicę. Znali go już w kółkach studenckich i robotniczych, gdzie z powodzeniem występował jako komentator marksizmu.
Młody rewolucjonista miał nieprzeparty pociąg do dziennikarstwa i zaczął codziennie pisywać w „Iskrze“.
Uljanow przyglądał mu się uważnie. Pewnego razu, gdy Trockij wyszedł od niego, rzekł do Krupskiej:
— Ten młodzieniec posiada pierwszorzędne zdolności agitacyjne i, ponieważ niczem się nie krępuje, niezawodnie wysoko zajdzie. Jako człowiek swej rasy jest impulsywny, rzutki, lecz niewytrwały. Potrzebuje on takiego mentora, jak ja, który nigdy się nie zapala, ja zaś potrzebuję jego, bo tymczasem tylko on, jak mi się zdaje, potrafi do końca myśleć i działać, podług mego planu.
Nadzieja Konstantynówna odezwała się cicho:
— Ma za dużo aplombu i styl posiada przykry, arogancki, feljetonowy, arbitralny, a bez przekonywującej głębi i prostoty...
— Młody jeszcze! — zaśmiał się Włodzimierz. — Niebawem nauczy się wszystkiego! Chcę go wprowadzić do naszej grupy z Plechanowym. Będzie on siódmym, co dobrze dla głosowania, i nasz — co niezbędne dla przeprowadzenia moich wniosków!
Jednak Plechanow słyszeć nie chciał o Trockim, do grupy nie przyjął i do komitetu swojej „Jutrzni“ oraz „Iskry“ nie dopuścił.
Trockij obrażony wyjechał do Paryża.
Kierunek, nadany „Iskrze“ przez Uljanowa, nie podobał się Plechanowowi. Próżno jednak przyjeżdżał sam do Londynu i konferował z Włodzimierzem, ten powtarzał:
— Jestem zwolennikiem rewolucyjnego, wojującego marksizmu i takim pozostanę, chociażbym miał być porzuconym przez wszystkich!
Pewnego razu zaprosił Plechanowa na przechadzkę.
Powiózł go do Highgate i zaprowadził na cmentarz.
— Co za fantazja włóczyć się po tym śmietniku? — zapytał Plechanow.
— Za chwilę, Jerzy Walentynowiczu, nie powtórzycie tych słów! — szepnął Uljanow.
Przeszli jeszcze kilkaset kroków i stanęli przed skromnym pomnikiem.
— Karol Marks! — przeczytał na głos Plechanow.
— Karol Marks — powtórzył Włodzimierz. — Usiądźmy tu w milczeniu i oddajmy się zadumie. Miejsce to zasługuje na to...
Siedzieli długo, nic nie mówiąc do siebie.
Uljanow pochylił głowę i z pod oka obserwował starego rewolucjonistę. Zżymnął się, bo poczuł, jak zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie.
— Ten człowiek myśli w tej chwili o sobie... — szepnął bezdźwięcznie.
Wyprostował się i zaczął mówić, wbijając wzrok w blade oczy Plechanowa:
— Ja nie umiem wygłaszać błyskotliwych frazesów. Powiem wprost, co myślę w tej chwili. Układało się to w mojej głowie oddawna, — od dnia, gdy po raz pierwszy spotkałem was, Jerzy Walentynowiczu; zgłębiłem wszystko do dna, dokładnie, bo tylko taką myśl uznaję. Na głos powtarzałem to, co mam powiedzieć w tej chwili, powtarzałem tu, wywołując w pamięci oblicze największego z proroków, — starego Karola Marksa. On słyszał spowiedź moją i utwierdził mnie w zamiarze...
Plechanow podniósł krzaczaste brwi i słuchał.
— Jeżeli pracująca klasa będzie oczekiwała swego uprawnienia przez panującą burżuazję — wszystko przepadnie. Uprawnienie to będzie dane wtedy, gdy nasi wrogowie posiądą broń nie do zwalczenia. Technika i chemja dążą ku temu. Musimy przedtem zgnieść burżuazję, musimy przedtem trzymać cały świat w stanie nigdy nie gasnącej rewolucji, musimy odrzucać wszystko, co nam zdradliwie obiecuje i daje państwo burżuazyjne, musimy mieć zawsze w pogotowiu ukryty sztylet i kamień w zanadrzu, aby uderzyć znienacka w momencie najodpowiedniejszym! Innej drogi niema, niema, Jerzy Walentynowiczu!
Stary socjalista nachmurzył czoło i mruknął niechętnie:
— Tymczasem fałszujecie pieniądze! Hańbicie święte ideały rewolucji i socjalizmu?
Uljanow zacisnął szczęki i zmrużył oczy.
— Fałszuję pieniądze, lecz z chwilą, gdy zaczynają one służyć rewolucji, stają się prawdziwemi! — wybuchnął. — Hańbę odczuwają zwyciężeni, zwycięzcy nie znają tego słowa!
— A jednak... — zaczął Plechanow.
— Nic więcej! — przerwał mu Włodzimierz. — Bolą mnie słowa wasze, och, jak bolą! Dokończę więc tego, o czem myślałem nieraz nad grobem Marksa. Muszę dokończyć, szczególnie po tem, com usłyszał od was! Wiedźcie, że nie zatrzymam się przed rozbiciem partji, przed zerwaniem z wami, przed oskarżeniem najcięższem i druzgocącem, które rzucę wam, nie zamyślę się ani na chwilę, żeby zgnieść was, którego kocham i uwielbiam szczerem sercem, zdeptać, a imię wasze zohydzić na wieki! Nie mam nic dla siebie, oprócz idei, a tej bronić będę zębami, pazurami, słowem, bagnetami i szubienicami! Idźcie ze mną do końca, a imię wasze pozostanie jasnem, jak słońce! Jeżeli odstąpicie mnie — gorzej wam!
— Pogróżka? — spytał Plechanow.
— Ostrzeżenie i gorące błaganie! — wyrwał się Uljanowowi namiętny szept.
Więcej nic nie mówili do siebie i powracali do Londynu, zgnębieni, zamyśleni.
Plechanow wkrótce wyjechał. Rozstanie się było zimne i krępujące dla obydwuch. Na pożegnanie obaj nie wiedzieli, co mają sobie powiedzieć.
Wkrótce Uljanow wyjechał na cały miesiąc do Bretanji.
Chciał zobaczyć się z matką, spędzającą tam lato, a także ujrzeć otwarte morze.
Pozostawił w redakcji kilka artykułów dla „Iskry“, podpisanych nowym pseudonimem — „Lenin“.
Pierwszy raz uczynił to bezwiednie. Napisał pierwsze nazwisko, jakie przyszło mu na pamięć.
„Lenin“?
Nagle wypłynęła we wspomnieniach niegdyś kochana, uduchowiona twarz Heleny, złociste warkocze, oczy pełne zachwytu i błysków rzewnych.
— Czy słyszała ona o mnie? — pomyślał z westchnieniem. — Może, uważa mnie za potwora, jak ta Szumiłowa? Eh! Z pewnością dawno już zapomniała! W innem niezawodnie obraca się środowisku ta... córka generała.
Jednak czuł wokoło siebie jakieś lekkie szmery, jakieś drgania powietrza, jakgdyby drobne motyle muskały twarz jego i dotykały powiek.
Zdziwił się nawet, bo wpadł w zadumę, ogarnięty wspomnieniami młodości.
W tej chwili Nadzieja Konstantynówna zapytała go o adres jednego z towarzyszy w Nowym Jorku. Niestosowne myśli rozwiały się natychmiast, niespodziewanie napływające wspomnienia prysnęły spłoszone.
— Głupstwo wszystko! — szepnął. — „Lenin“ z tej samej przyczyny, a raczej bez żadnej przyczyny, co inne pseudonimy: Ulin, Iljin, Iwanow, Tulin; dlatego, dlaczego w Niemczech byłem — doktorem Jordanowym, Modraczkiem — w Pradze, a tu — Richterem. Nic innego! Wszystko głupstwo, drobiazg, czcze wrażenie wobec celu życia!
Śmiał się długo, szyderczo i cicho przed samym sobą, i nikt o myślach jego wiedzieć nie śmiał.
Bowiem wtedy przekroczył już niewidzialny rubikon.
Na tamtym brzegu pozostały jego osobiste uczucia i marzenia, na tym — stał on, a z nim wszystko, czego dokonać namierzał. Tu nie widział nic dla siebie. Czuł się najwyższym kapłanem idei, którą uważał za najszczytniejszą.
Śmiał się więc z tego, co, opuszczone na przeciwległym brzegu, pozostawało takie nędzne, drobne, na zawsze dalekie.
— A teraz? Ach, tak! Gdzież zapisał adres tego towarzysza z Nowego Jorku, skąd „Iskra“ otrzymywała dwa razy do roku po sto dolarów?
W Bretanji spotkał się z matką.
Rozmawiali z sobą krótką chwilę. Marja Aleksandrówna zrozumiała duszę syna. Wszystko było poza nim. On zaś cały był w przyszłości, którą zamierzał budować. Nie pozostało w nim miejsca dla niej — matki! Zasmuciło to ją, bo biedne, kochające serce matczyne pragnęło miłości i uczucia ciepłego; chciało ujrzeć dziecko... syna.
Uspokoiła się jednak prędko, bo wrażliwa i pełna wyrozumiałości ujrzała, że w sercu Włodzimierza niema miejsca nawet dla niego samego. Stał się człowiekiem-maszyną, pracującym podług wyższego nakazu, wskazującego cel daleki, czy bliski, jemu tylko widzialny.
Włodzimierz całe dnie, wieczory, a nawet noce spędzał nad morzem.
Wciskał się pomiędzy poszczerbione skały, wyżarte przez bałwany i wichry, i zapadał w zadumę.
Przyglądał się, jak nadbiegające fale przypływu biły w strome urwiska, rozpryskiwały się w pianę i bryzgi, cofały się i znowu mknęły z sykiem, hukiem i pluskiem wściekłym. Zdawało się, że nie miały mocy zadać ciosu tym skałom czarnym, twardym, odwiecznym. Parły, zderzały się z piersią brzegu i odbiegały...
Jednak bystre oczy Włodzimierza spostrzegły głębokie szczeliny w urwistych spychach, pełne mroku zagłębienia w granitowej zbroi skał i odłamy niezliczone, staczające się na zalewany wodą zdziar nadbrzeżny.
Była to robota fal i zdobycz ich...
— Wieki przeminą — myślał Uljanow — i nic z tej twierdzy skalnej nie pozostanie! Siwe, spienione morze wdzierać się pocznie tam, gdzie teraz skrzętny rolnik ziarno rzuca na rolę zoraną. O, gdyby wiedziało morze, czego chce i do czego dąży! Podwoiłoby wysiłek, pomnożyłoby szeregi fal potężnych i zdobyłoby za jednym zamachem to, na co teraz, walcząc bezmyślnie, wieki całe trawi. Nie tak czynię ja! Przebijam i drążę pierś starych pojęć i marzeń, odrywam od nich skałę po skale, połać po połaci, lecz wiem, że za tą przegrodą leży odłogiem nizina. Chcę zdobyć ją, zalać falami moich myśli i nową twierdzę wznieść, potężne zamczysko, którego zdobyć nie potrafi nikt, nikt!
Tymczasem fale odbiegały. Już nie docierały do skalistych przylądków i ciemnych zatok; ukojone, omdlewające lizały kamieniste łachy, rozbijały się bezsilnie o ostre krawędzie raf poszczerbionych i odchodziły dalej, coraz dalej, znikając w białej zwarze morza, w skotłowanej mgle, w szalonym tańcu spienionych bałwanów, nad któremi miotały się i szybowały mewy, krzycząc jękliwie:
— Szał! Szał! Szał!
Wtedy wzrok wytężał i szukał blizn na skałach, ran, zadanych kipielą przypływu. Nic nie dostrzegał... Nic!
Spych granitowy stał niewzruszony, potężny i dumny, pierś wystawiając kamienną, urągając morzu i wichrom.
Powiew bryzy zalatywał tu, szemrał wśród suchych, twardych traw, syczał po szczelinach i rozpadlinach głębokich:
— Nie siła, lecz czas! Czas! Czas!
Uljanow ręce zaciskał, chciał grozić, przeklinać i miotać słowa nienawiści, lecz nie mógł i milknął, oczarowany, oniemiały.
Zapalały się na morzu i płonęły, sunąc od horyzontu aż do wąskich wybrzeży żwirowych, — smugi światła cudnego.
Różowe, zielone, złociste — o świcie, szkarłatne i fioletowe — w godzinę zorzy wieczornej, okrywały, pieściły, koiły morze wzburzone, gniewne bez przyczyny, bez wytchnienia.
Milkło, pluskało pokorne, obezwładnione, łagodnie namiętne, szemrało cicho, szeptało gorąco, a rzewnie, niby tajemnicę powierzając niemym, skałami najeżonym brzegom:
— Przeminie wszystko, a prawda pozostanie. Prawda, żyjąca dalej niż kraina, gdzie słońce wschodzi i zachodzi... Dalej! Dalej!
— Gdzież ona? — pytał Uljanow. — Gdzież? Rzuć mnie tam, a zdobędę ją i oddam ludzkości zbiedzonej, potem, krwią i łzami zlanej! Gdzież?
Nadlatywały mewy lotną czeredą i jęczały:
— Szał! Szał! Szał!