Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin (Ossendowski, 1930)
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Od strony angielskiego wybrzeża sunął duży samochód. Szofer oglądał się na wszystkie strony. Dziwił się, że mimo 9-ej godziny, na ulicach nie było żadnego ruchu. Ani powozów, ani przechodniów.
Gdzieś szczękały kulomioty i rozdzierały powietrze salwy karabinów.
Nad domami unosiły się stada spłoszonych gołębi, opadały na dachy i natychmiast wzbijały się wysoko, zataczając szerokie koła nad miastem.
Z pobliskiego zaułka wybiegło kilku żołnierzy i zastąpiło drogę samochodowi.
— Kto jedzie? — padły groźne pytania i bagnety wysunęły się naprzód.
Przerażony szofer drżącym głosem odpowiedział:
— Inżynier Bołdyrew, dyrektor fabryki tytoniowej...
Jeden z żołnierzy otworzył drzwiczki wozu i, zaglądając do środka, mruknął:
— N-no! Wychodzić! Z rozkazu wojenno-rewolucyjnego komitetu samochód podlega rekwizycji. Obywatel jest wolny. Uprzedzam jednak: idźcie zpowrotem, bo w tej dzielnicy o kulę łatwo!
— Jakiem prawem... — zaczął siedzący w karetce samochodu wspaniały mężczyzna o długich, siwiejących bokobrodach i wąsach.
Do wozu wślizgnął się połyskujący bagnet i zajrzała ponura twarz żołnierza.
— To nasze prawo! — mruknął.
— Gwałt... Przemoc... — mówił, wychodząc z wozu, inżynier Bołdyrew. — Będę się skarżył ministrowi...
Żołnierz zaśmiał się cicho:
— Niech-no tylko obywatel nie zwleka, bo za godzinę wszystkich ministrów wrzucimy do więzienia... Iwanow! Siadaj przy szoferze i oddaj samochód komendantowi!
Jeden z żołnierzy natychmiast wsiadł do samochodu i, szczerząc zęby, rzucił zdumionemu inżynierowi:
— Basta! Najeździliście się, napiliście naszej krwi, teraz na nas przyszła kolej! Ruszaj!
Bołdyrew, nic nie mówiąc, poszedł ku mostowi Aleksandryjskiemu.
Nie był zbytnio ździwiony.
Miotanie się drobnego adwokata Kierenskiego, którego fala rewolucyjna wypadkowo wyniosła na stanowisko kierownika rządu; jego zdrada sprawy generała Korniłowa, zamierzającego wprowadzić ład w kraju i utrzymać obronny front na zachodnich granicach; zjawienie się stanowiącej drugi rząd Rady robotniczych i żołnierskich deputatów, kierowanych przez obcokrajowców Ceretellego i Czcheidzego; wyzywający ton dzienników bolszewickich, żądających dla Rady pełnej władzy, — wszystko wskazywało na możliwość wojny domowej. Oczekiwał jej, rozumiał, że musiała być zażartą i krwawą, ponieważ znał naród rosyjski; nie myślał jednak, że moment ten nastąpi tak prędko.
Zdawało się nawet dyrektorowi, że zaszły pewne wypadki odraczające początek wojny wewnętrznej.
W Pałacu Zimowym odbywały się posiedzenia zwołanej dla ratowania ojczyzny rady demokratycznej; ogłoszono zjazd robotniczych i żołnierskich delegatów; mogło to opóźnić, a nawet, być może, uczynić niewykonalnem zbrojne wystąpienie bolszewików, działających pod wpływem ukrywającego się w Finlandji Lenina.
I nagle — nietylko powstanie, ale już objawy nowej władzy: rekwizycja samochodów prywatnych i zupełnie wyraźny, wrogi nastrój powstańców.
— Najeździliście się, napiliście naszej krwi, teraz — na nas przyszła kolej... — przypomniał sobie dyrektor słowa żołnierza.
Bardzo poważne i zatrważające objawy zaniepokoiły Bołdyrewa.
Nie chodziło mu już o wojnę.
Rozumiał, że armja, rozpraszająca się, samowolnie opuszczająca front, wiecująca nad każdym rozkazem dowództwa i znęcająca się bezkarnie nad oficerami, nie może wstrzymać tak silnego przeciwnika, jak Niemcy. Obawiał się tylko tego, żeby Rosja nie odpadła od sprzymierzeńców w sposób hańbiący i nie została zgnieciona przez wroga zewnętrznego, wciągnięta w wir wojny domowej, o przebiegu nieobliczalnym w skutki.
Szedł, kierując się ku Litejnemu prospektowi, skąd nie dochodziły jeszcze żadne odgłosy bojów ulicznych. Widział wyraźne chmury, gromadzące się nad ojczyzną i usiłował znaleźć dla niej możliwe drogi ratunku i nadziei.
Te myśli przysłoniły przed nim nieuniknioną, zawsze ciężką i przykrą rozmowę z żoną. Wiedział, że tak będzie, bo powtarzało się to coraz częściej i gwałtowniej.
Uświadamiał sobie, że sam dawał powód do zajść domowych, nie widział dla siebie usprawiedliwienia i to gniewało go i sprawiało przykrość.
Szczególnie dręczyło go przekonanie, że, mimo mocnego postanowienia, nic nie mógł zmienić w swojem życiu. Był bezsilny, bezradny wobec nastroju, który ogarnął go przed trzema laty i pozbawił woli. Pojmował całą śmieszność, bezcelowość, nietrwałość sytuacji, w jaką popadł w okresie nagłego podniecenia i podrażnienia nerwowego.
— Choroba, szał, ale nic na to nie poradzę... — szeptał do siebie w chwili wyrzutów sumienia.
Zamyślony doszedł do Litejnego prospektu, biegnącego od wybrzeża rzeki do śródmieścia.
Nie zdołał jednak przejść stu kroków, gdy z dachu najbliższego domu niespodziewanie rozległ się suchy turkot kulomiotu.
Bołdyrew podniósł głowę, lecz nic nie spostrzegł. Dochodził go tylko zdyszany szczęk karabinu maszynowego i głośne echo, odbijane od domów, stojących na przeciwległej stronie ulicy.
Sypały się czerwone odłamki cegły i kawały tynku, rozpryskującego się w kłęby białego kurzu; z brzękiem pękały szyby i z wyższych pięter spadały na chodnik drzazgi potrzaskanych ram.
Kulomiot umilkł, a wtedy we framugach wybitych okien zjawili się ludzie i dali salwę, mierząc wysoko.
Inżynier postanowił ukryć się w bramie, lecz w tej chwili z dachu z łoskotem i brzękiem blachy stoczył się i upadł tuż przed nim policjant ze skrwawioną twarzą.
Bołdyrew umknął do bramy, gdzie stał już cały tłum przechodniów.
— Ginie nasza Rosja święta!... — wzdychała jakaś staruszka.
— To bandyci, zdrajcy ojczyzny chcą zagarnąć stolicę — wtórował jej gruby, brodaty kupiec i nagle zaczął się żegnać, niby w kościele.
Siedzący na stopniu schodków blady młodzieniec w zniszczonem ubraniu, zapewne — robotnik, zaśmiał się szyderczo.
— No tak! Stare pieśni! — odezwał się. — Komu potrzebna jest ta wasza „święta Rosja“, gdzie po więzieniach mordowano ludzi?! Komu? Wam, tylko wam! A my — pracujący lud nic od niej nie mieliśmy. Dla was była ona matką, a macochą — dla nas! Teraz my wam zaśpiewamy, o czem marzyliśmy oddawna... Koniec! Przyszedł nasz czas!...
Do rozmowy wmieszali się inni i rozgorzał spór.
— Można było dojść do porozumienia bez przelewu krwi! — wołano.
— Bezwątpienia! Tylko robotnicy tego nie chcieli. Bez rewolucji — ani rusz!
— Wybrali też zdrajcy czas na powstanie! Wojna domowa, a tu wróg stoi na progu ojczyzny! — krzyknął starszy człowiek w uniformie urzędnika.
Robotnik powstał i złym głosem odparł:
— Kraczcie, kraczcie, nic nie pomoże! Poco mamy porozumiewać się z wami? Sami możemy wyrwać wam wszystko i — wyrwiemy! Późno teraz!
— Zdrajcy! — krzyknął kupiec, podchodząc do robotnika z zaciśniętemi pięściami. — Ojczyzny bronić należy — nie bunty podnosić, psie syny!
Robotnik znowu się zaśmiał:
— Najlepszy czas dla buntu, panie kupiec! Gdyby nie wojna — rozdusilibyście nas, a teraz was to czeka! Tak, panie burżuj, nadchodzi ostatnia wasza godzina!
Kupiec rzucił się na mówiącego i uderzył go w pierś. Słaby, chudy człowiek upadł pod ciężkim ciosem. Jeden ze stojących wpobliżu mężczyzn zaczął kopać leżącego. Robotnik zerwał się i wybiegł na ulicę, krzycząc:
— Towarzysze! Bolszewików biją!
Bołdyrew nie czekał dłużej, szybko wyszedł i zawinął do najbliższej bramy. Widział, jak kilku uzbrojonych robotników pędziło już przez ulicę i otoczyło poturbowanego.
Po chwili wywleczono z bramy kupca i okazałego młodzieńca w urzędniczej czapce. Prowadzono ich, popędzając kolbami i pięściami, lecz nagle grupa się zatrzymała.
Szybko ustawiono aresztowanych pod murem.
Robotnicy odbiegli na środek ulicy i dali salwę.
Na chodniku pozostały dwa nieruchome ciała.
Bołdyrew nie patrzył na leżące trupy, bo czuł, że ogarnia go przerażenie, a dreszcz wstrząsa całem ciałem.
Zaczął badać siebie.
Nie! Nie był to lęk o życie własne. Czuł raczej zgrozę wobec nieznanej jeszcze, lecz już nadążającej klęski. Nie widział jej, nie słyszał jej głosu, lecz czuł, jak zmorę, tłoczącą pierś i zaciskającą gardło zimnemi palcami.
Odgłosy strzelaniny dochodziły zdaleka.
Paru przechodniów przewinęło się przed bramą, gdzie stał w ukryciu Bołdyrew. Poszedł za nimi i skręcił w boczną ulicę. Musiał jednak stanąć. Chodnik i jezdnie były przegrodzone.
Tłum wyrostków w czapkach gimnazjalnych budował barykadę. Znoszono z dziedzińców kamienie, kawały węgla, kloce drzewa, skrzynie, stoły. Szybko wyrósł spory szaniec; nad nim trzepotała czerwona chorągiew.
Chłopcy pracowali w pośpiechu. Jedni dźwigali jeszcze ciężkie worki i deski, drudzy już nabijali karabiny i zajmowali stanowiska na barykadzie.
Ktoś krzyknął przeraźliwie:
— Żołnierze!
Wszyscy ukryli się za szańcem. Tłum, przyglądający się pracy chłopców, rozproszył się w jednej chwili. Zagrzmiała salwa. Nad oddziałem, sunącym ulicą, podniesiono białą płachtę. Odezwała się trąbka.
Kilku chłopców, wymachując chustkami, poszło na spotkanie żołnierzy.
— Poco strzelacie? — pytali ich żołnierze.
— My za towarzysza Lenina walczymy! — odpowiedzieli chórem.
— Toż i my idziemy mu na pomoc ku Zimowemu Pałacowi — odpowiedział podoficer, prowadzący oddział.
Z wylotu poprzecznej ulicy wyszło kilku uzbrojonych ludzi i stanęło na chodniku.
— Hasło? — krzyknęli.
— Proletarjat... — odpowiedzieli żołnierze.
W tej chwili padły strzały. Oddział rozsypał się w popłochu, na bruku, pławiąc się we krwi, długo miotały się ciała żołnierzy i dwuch uczniów gimnazjalnych, niby ryby, wyrzucone na brzeg.
— Boże!... — jęknął Bołdyrew i już biegł blady, drżący, na nic niepomny. Miał jedno tylko pragnienie — ukryć się czem prędzej w swem zacisznem mieszkaniu, aby nic nie słyszeć i nie widzieć. Wpadł do sieni domu i skierował się do windy.
— Maszyna nieczynna — odparł stary portjer niechętnym głosem.
— Bardzo przykra nowina... — zauważył inżynier.
— Będzie gorzej... Winda to — głupstwo! Nie wysoko, może pan zajść na piechotę. Prosty lud obchodzi się bez windy, więc i burżuje mogą...
Bołdyrew ze zdumieniem spojrzał na portjera. Człowieka tego znał od 15 lat. Był zawsze grzeczny, cichy, usłużny. Teraz spoglądał na inżyniera ponurym wzrokiem i miał złośliwy uśmiech na twarzy.
— Szybko zmieniliście się... obywatelu... — mruknął Bołdyrew.
— Żałuję, że przyszło do tego dopiero na stare lata! — odparł portjer prawie zuchwale.
Inżynier nic już więcej nie mówił. Wszedł na drugie piętro i zadzwonił.
Pokojówka otworzyła mu drzwi i patrzyła na niego zagadkowem spojrzeniem.
— Pani w domu? — spytał.
— W domu, — odparła. — Pani nie chciała dać mi dziś urlopu przed południem, a tymczasem...
— Zapewne — przerwał Bołdyrew, — przecież należy wprzód podać śniadanie.
— Mam teraz ważniejsze sprawy! — odparła zapalczywie. — Wszystkie służące muszą być dziś na wiecu... Możecie państwo sami przyrządzić sobie śniadanie i nakryć do stołu... Nie umrzecie!...
Bołdyrew zrozumiał wszystko i pomyślał:
— Niewolnicy czują wolność i podnoszą głowy. Od nich nacierpimy się najwięcej...
Zrzucił płaszcz i wszedł do gabinetu.
Zaczął chodzić po pokoju i rozcierać zziębnięte ręce.
Czuł nieznośną trwogę. Jakieś złe przeczucie kamieniem leżało na sercu.
Ten dzień, jego dzień, został zatruty przedtem, nim powrócił do domu.
Zwykle czuł się w mocy i pod urokiem przeżyć, w stanie cichego rozmarzenia. Dziś z tego nastroju śladu nie pozostało.
Przeszedł do pokoju żony.
Siedziała przy biurku i na odgłos jego kroków nawet nie podniosła głowy.
— Marie... — rzekł cicho.
Pani Bołdyrewa nagle opuściła głowę na ręce i zaczęła ciężko szlochać.
— Marie... Marie... — powtarzał wzruszonym głosem.
— Widzę teraz, jak jestem ci obojętną... — zaczęła mówić przez łzy. — W takiej strasznej chwili nie pomyślałeś o mnie, pozostawiłeś mnie samotną... Dokoła strzały... Służba odrazu stała się brutalna i wyzywająca... A ty... ty... wolisz przebywać z tamtą kobietą!... Dla niej wszystko — uczucie i troska, a dla mnie — nic! Zaco! Przed rokiem jeszcze, pozostając sama, całe noce przepłakiwałam, tłukłam głową o ścianę w rozpaczy... Miałam jednak nadzieję... że powrócisz... że zrozumiesz różnicę pomiędzy tamtą... baletnicą, a matką twoich synów... kobietą, która w niedoli i doli zostawała przy tobie... Pomyliłam się! To już nie szał, nie spóźnione fantazje, to — miłość! Ty kochasz ją... Troszczyłeś się w tę straszną noc o nią, tylko o nią!
Łkanie przerwało jej słowa.
Wstała i zapłakanemi, zrozpaczonemi oczami patrzyła na zmieszanego męża. Stał przed nią i myślał, że mogłaby się wydać kobietą młodą. Zgrabna, wyniosła postać, czarne, wspaniałe włosy, w których gdzie-niegdzie tylko połyskiwały srebrne nici, twarz ściągła, piękne oczy szafirowe i świeże jeszcze, gorące wargi, niemal dziewczęce, — nic nie mówiło o starości. Tylko dwie głębokie zmarszczki koło ust i męczeński, zbolały wyraz oczu świadczyły o głębokiem cierpieniu i smutku tej kobiety.
— Marie... — rzekł Bołdyrew. — Ja wiem, że jestem winien i nie zasługuję na przebaczenie... Nieszczęśliwy poryw... jakiś prawie chorobliwy, a nieprzeparty pociąg do tamtej kobiety... C’est plus fort que moi... Byłem niespokojny o ciebie i bardzo wcześnie wyjechałem... Długo nie mogłem dostać się na tę stronę, bo wszystkie mosty były podniesione, a później, wyobraź sobie, zarekwirowano mi samochód, szedłem piechotą... kryłem się przed kulami... byłem świadkiem strasznych wypadków... wstrząsających...
Jak małe wylękłe dziecko, ujął żonę za rękę i urywanym głosem opowiadał o swoich przejściach.
— Czeka nas wielkie nieszczęście...! — powtarzał ciągle.
Milczała, nie mogąc pohamować łkań, wzbierających w sercu, i zapomnieć urazy, ciężkiej, bolesnej, przechodzącej chwilami w nienawiść.
W przedpokoju rozległ się dzwonek, niecierpliwy, gwałtowny.
Za chwilę wpadł wysoki, smagły młodzieniec.
— Cieszę się, że widzę was razem! — zawołał. — Mamo czy Grzegorza jeszcze niema?
— Nie! — odpowiedziała pani Bołdyrewa, wycierając łzy. — Czy miał przyjść?
— Płaczesz? — spytał młodzieniec i, patrząc na ojca z szyderczym uśmiechem, dodał: — Kolejna eskapada romantyczna? Aj! Aj! W twoim wieku, ojcze, to już śmieszne! Dziwię się tylko, że mama przez trzy lata nie przyzwyczaiła się do tych występów gościnnych swego płomiennego pana i władcy!
— Piotrze! — upomniała syna pani Bołdyrewa, z niepokojem spoglądając na męża.
Ten zaś siedział w fotelu, blady i zamyślony. Widocznie, nie słyszał nawet szyderczych słów syna.
— Walerjanie! — rzekła, z trwogą dotykając jego ramienia i z troską patrząc na tę wypieszczoną twarz, tak bezwolną, podatną, lekkomyślną i porywczą jednocześnie. Chwilami nienawidziła tych oczu niebieskich, pulchnych warg, białego czoła, miękkich, złocistych bokobrodów i bujnej, prawie młodzieńczej czupryny, nienawidziła, jako żona opuszczona, zdradzona.
Chwilami znowu czuła jednak tkliwość dla niego, bezbronnego wobec wszystkiego, co wychodziło poza granice normalnego bytu przeciętnych ludzi.
Znała swego męża, wiedziała, przecież, że nie własną pracą, nie wysiłkiem mózgu i mięśni doszedł do dobrobytu. Szczęśliwy zbieg okoliczności wpłynął na los jego, dając niezależne stanowisko.
Bołdyrew potrafił tylko nie popsuć sobie karjery. Był uczciwy, systematyczny w pracy bez nadmiernego oddania się jej, tyle, ile wymagała od niego i nic poza tem. Był zadowolony ze swej sytuacji i większych ambicyj nie posiadał.
W tej chwili podniósł na żonę zamglone, niebieskie oczy, w których nie zagasły jeszcze błyski przerażenia i smutku.
— Co? — szepnął zdumiony, jakgdyby przebudzony z ciężkiego snu. — Pytałaś mnie o coś, Marie?
— Piotr przyszedł i oczekuje na Grzegorza... — rzekła.
— Co u was słychać? — zapytał pan Bołdyrew, patrząc na syna. — Jak się zachowują wasi robotnicy?
— Źle! — zawołał syn. — Dziś zrana stanęła tylko dziesiąta część robotników. Reszta poszła za bolszewikami. Pozostali urządzili wiec i wywieźli na taczkach wszystkich inżynierów. Oszczędzili tylko mnie za to, że, jak objaśnili, po ludzku ich traktowałem i razem z nimi pracowałem przy obrabiarkach. Obrali mnie na stanowisko dyrektora. Sytuacja stała się głupia i bardzo drażliwa. Odmówiłem i podałem się do dymisji. Inaczej nie mogłem postąpić wobec zarządu naszego. Musiałem być solidarnym!
— Zapewne! — zgodził się ojciec. — Zarząd oceni to niezawodnie, gdy nastaną czasy normalne.
— Nie nastaną! — rzekł poważnym głosem syn.
— Nie nastaną? — zapytała pani Bołdyrewa.
— Może... kiedyś... w każdym razie nieprędko — odparł młody inżynier. — Jestem przekonany, że rewolucja się uda i właśnie taka, o jakiej marzą ci ludzie. Cieszę się z tego!
— Co ty mówisz, Piotrze! — oburzył się ojciec.
— Mówię to, co myślę! — odparł syn. — Nie można było dłużej znosić takiego stanu. Ci, co najciężej pracują, w gruncie rzeczy pozostają na stopniu niewolników, lub niepożądanych, chociaż niezbędnych maszyn, które się wyrzuca, gdy pracują nie dostatecznie sprawnie, lub, gdy na skutek kalkulacji właścicieli, nie są potrzebne...
— Wszędzie istnieje ten sam system — bronił się pan Bołdyrew.
— Wszędzie też jest źle! Zrozumieli to kapitaliści amerykańscy i, wybierając z masy robotniczej najlepsze, najzdolniejsze okazy, czynią z nich uczestników przedsiębiorstwa w części, sprawiedliwie i rzetelnie obliczonej. Innym krajom, a pierwszej zkolei — Rosji, rewolucja już świeci łuną w oczy... — z rumieńcem na twarzy odpowiedział Piotr.
W gabinecie zadzwonił telefon.
Pan Bołdyrew wziął słuchawkę.
Zbladł nagle i prawie bez sił opuścił się na fotel. Szeptał, rzężąc i nie mogąc złapać tchu:
— Nasze składy zostały zrabowane przez oddział marynarzy i robotników. Fabryka podpalona... Telefonuje mi o tem nasz prezes...
Piotr Bołdyrew trzasnął w palce i, chodząc po pokoju, mówił:
— Tego się boję najwięcej! Dziki instynkt naszego tłumu, podsycany nadmiarem mściwości, odda się burzeniu... Co wtedy będzie z Rosją? Chętnie będę współpracował z wyzwolonym ostatecznie ludem, lecz nie z burzycielami! To — okropne! Pojedziesz do fabryki?
— Prezes mówi, że w całej okolicy wre bitwa pomiędzy buntownikami i pułkiem Semenowskim, podtrzymującym rząd — szepnął zgnębiony inżynier.
Do gabinetu wszedł Grzegorz Bołdyrew.
Podobny był do matki, tak samo jak starszy brat. Te same włosy krucze, smagła twarz, wielkie oczy niebieskie. Tylko, o ile brat kipiał życiem i zapałem, o tyle cała postać Grzegorza zdradzała marzycielstwo i skłonność do głębokich rozmyślań.
— Ach! Zjawił się nasz metafizyk! — zawołał Piotr na widok brata.
— Co się dzieje! Co się dzieje! — zawołał, składając ręce, Grzegorz. — We wszystkich dzielnicach — bitwa! Z trudem, bocznemi ulicami dotarłem do was!
— A co u ciebie słychać? — spytał ojciec.
— Nic dobrego! Rada robotnicza postanowiła zamknąć naszą fabrykę, jako niepotrzebną dla proletarjatu, bo robimy mydło pachnące, wodę kolońską i proszek do zębów, — odparł ze smutnym uśmiechem.
— Ale robicie też środki lecznicze! — zawołał Piotr.
— Wskazywaliśmy im na to. Powiedzieli, że wszelkie aspiryny, piramidony są dobre dla burżujów, nie dla ludu robotniczego. Wszystkie zapasy zarekwirowano i wywieziono, niewiadomo dokąd. W fabryce zaś rozlokowano oddziały powstańców z podmiejskich fabryk. Widziałem na własne oczy, jak robotnicy odkręcali mosiężne i bronzowe części aparatów i wynosili naczynia z platyny i srebra... Piękna rewolucja w XX wieku!
— Piękna, nie piękna, ale rewolucja i do tego — rosyjska! Inną być nie może, bracie! Dzikim jesteśmy narodem, a dzikość naszą spotęgował ucisk niebywały, zbrodniczy, głupi, graniczący ze zdradą Rosji! — zawołał Piotr.
— Rewolucja powinna porwać cały naród, pociągnąć go ku sobie! — zaprotestował młodszy brat. — Jakżeż osiągnie to, gdy się splami pospolitym rabunkiem, ohydną zbrodnią?
— Twoje rozumowania dobre są dla kwakrów lub ewangelickich chrześcijan, Grzegorzu, nie dla nas! My — pół pogański jeszcze naród, błąkamy się w mroku — mówił Piotr.
— Nasza inteligencja nie ustępuje europejskiej, nasza sztuka jest wszędzie podziwiana — powiedział Grzegorz.
— Mój drogi! — zawołał starszy brat. — Są to stare, zupełnie nieprzekonywające dowodzenia! Nasza inteligencja myślowa i twórcza obliczona jest na dwa lub trzy miljony, a pozostałe 150 miljonów w okresach epidemji lub głodu tłuką kijami, lub rąbią siekierami lekarzy, nauczycieli, agronomów, weterynarzy, bo oni bezpośrednio „cholerę roznoszą“; baby topią wiedźmy, bo one swemi czarciemi sztukami powodują gniew Boży. Pomiędzy nami a ludem — przepaść. Żadnego mostu nie potrafimy przez nią przerzucić!
— To — prawda! — zgodził się pan Bołdyrew. — Dwadzieścia sześć lat znam robotnika. Gdy mówię z nim o rzeczach fachowych, rozumiemy się wybornie. Dość jednego słowa o czemś życiowem, ogólnem, natychmiast mam wrażenie, że słowa moje nie dochodzą do robotnika... W oczach jego spostrzegam zmieszanie, nieufność, wrogość. Myślicie, że chłop rozumie robotnika, lub mieszczucha? Nie! Bywałem na wsi u brata Sergjusza i wiem, że chłopi nienawidzą właścicieli ziemskich, są pełni podejrzliwości względem ludzi z miasta i pogardy dla robotnika...
— Tak! — zawołał Piotr. — Niestety, nie posiadamy społeczeństwa. Mamy kilka warstw, niczem ze sobą nie złączonych, wzajemnie usposobionych wrogo, a jeżeli dodamy do tego różnice dzielnicowe, religijne, szczepowe — obraz staje się rozpaczliwie beznadziejnym!
— W jaki sposób potrafi Lenin połączyć to wszystko? — zapytał Grzegorz.
— W tem pytanie! — zgodził się Piotr. — Dowiemy się wkrótce, jeżeli zwycięży ten zagadkowy wódz proletarjatu.
— Chodźcie na śniadanie! — rzekła pani Bołdyrewa, otwierając drzwi. — Sama wszystko przyrządziłam, bo służba rozbiegła się po wiecach.
Przy stole panowało milczenie. Pani Bołdyrewa była smutna i ukradkiem wycierała łzy. Spostrzegła, że mąż miał bladą, stroskaną twarz.
Była przekonana, że niepokoi się o swoją kochankę, która całkowicie zawładnęła starzejącym się, zawsze jednak pełnym werwy, dowcipu i wspaniałego zdrowia inżynierem. Myliła się jednak pani Bołdyrewa. Mąż jej myślał w tej chwili o rewolucji i ani razu nawet nie przypomniał sobie zalotnej panny Tamary, jej świeżej, różowej twarzyczki, otoczonej złocistemi kędziorkami puszystych włosów.
Synowie współczuli matce i czuli rosnącą pogardę dla niewłaściwego, spóźnionego romansu ojca; nigdy zresztą nie poważali go szczerze. Nie imponował im wcale. Spostrzegli dawno jego lekkomyślność, bierność i brak siły, która zdobywa życie przebojem, nie zatrzymując się przed walką. Czuł to sam Bołdyrew w tej chwili z dokładnością, sprawiającą mu niemal ból fizyczny. Wiedział, a raczej przeczuwał, że nadchodzi czas ciężkich prób, nowe, nieznane życie; dla ogarnięcia go rozumem, przeciwstawić się dążącym wrogim zjawiskom nie miał już sił. Nie potrafiłby żyć inaczej, niż dotychczas, ani myśleć kategorjami człowieka walczącego, zdobywającego. Uświadamiał sobie bezbronność, swoją słabość, zwątpienie we własną wartość. Przed tem męczącem uczuciem znikały wyrzuty sumienia, gdy z niepokojem i zawstydzeniem spoglądał na smutną, zapłakaną żonę; zapomniał o odczuwanem zawsze skrępowaniu wobec synów, krytykujących go i zwykle unikających długich rozmów z ojcem.
Teraz ten przykry nastrój odstąpił go. Coś wielkiego, ogarniającego wszystko i chłonącego wszelkie odruchy duszy, przyszło i przytłoczyło go.
Po śniadaniu mężczyźni wyszli na miasto, aby rozejrzeć się w sytuacji. Strzelanina ustała. Ulicą przeciągał oddział żołnierzy. Mieli czerwone wstążki na piersiach lub na bagnetach. Śpiewali pieśni rewolucyjne.
Na Newskim prospekcie, gdzie koncentrowało się życie stolicy, tłumy ludzi płynęły chodnikami. Na wieży miejskiej powiewała czerwona flaga. Rozległy się okrzyki:
„Niech żyje socjalna republika“!
Ulicą Morską wyszli na plac przed Pałacem Zimowym. Ujrzeli tu obóz wojenny.
Stały armaty i kulomioty; leżały rozrzucone w nieładzie, wdeptane w śnieg i błoto puste łuski naboi; dymiły kuchnie ruchome; parskały konie; łamaną linją ciągnęły się barykady.
Mury gmachu sztabu generalnego i ministerstwa spraw zagranicznych, upstrzone białemi plamami odbitego tynku i dziurami od kul, żałośnie spoglądały czarnemi oknami o wybitych szybach. Wszędzie stały oddziały żołnierzy i zbrojnych rabotników, skupionych przy płonących ogniskach. Rozprawiali o wypadkach dnia.
— Drużyny z fabryki Kołomienskiej wyważyły bramy pałacowe! Zaraz pójdą do ataku! — krzyczeli powstańcy, spoglądając w stronę pałacu.
Z turkotem kół przez plac przejechały furgony Czerwonego Krzyża.
Bołdyrew spostrzegł, że na granitowych stopniach kolumny, wzniesionej na pamiątkę odparcia armji Napoleona, leży kupa ciał. Były to ofiary rewolucji. Z pod płaszczów i palt cywilnych, narzuconych na poległych, wyglądały nogi w grubych butach, sztywne, martwe.
Na wewnętrznych podwórzach olbrzymiego gmachu pałacowego przelewały się głucho strzały. Dwie salwy, a po nich trzecia — bezładna, za którą rozległy się burzliwe krzyki, kilka strzałów pojedyńczych, głuchy gwar wściekłych głosów, brzęk rozbijanego szkła, łoskot żelaza, trzask drzewa i — nowe salwy. Z głównej bramy wybiegały w popłochu kupy robotników i żołnierzy, chowały się za barykadami i strzelały w pośpiechu i zamieszaniu.
Trwało to jednak niedługo, bo z bramy wyłoniły się sprawne szeregi szarych żołnierskich sylwetek. Idący na przodzie strzelali w stronę placu, inni — gęstemi salwami zasypywali dziedziniec.
— Junkrów i babski bataljon Boczkariowoj wzięto we dwa ognie! — wołali robotnicy, leżący w pobliżu ukrytych za kuchnią obozową Bołdyrewa z synami. — Ostatni to obrońcy Kierenskiego!
— Nasi wyparli tych szerszeni z pałacu! — krzyczeli inni.
Istotnie pałac był zdobyty.
Na wysokiem drzewcu, gdzie niedawno jeszcze powiewały dumne sztandary carskie, ślizgnęła się i łopotać zaczęła duża czerwona płachta.
Na ten sygnał wszystko, co żyło, rzuciło się na obrońców pałacu.
Zaczęła się rzeź.
Bołdyrew widział, jak wznosiły się kolby karabinów i, niby potężne cepy, spadały na junkrów, jak kłuto ich bagnetami, strzelano, przykładając lufy do piersi i brzuchów. Napastnicy walczyli ze sobą o miejsce, aby zadać cios wrogom proletarjatu.
Wychowańcy szkół wojennych rozpaczliwie bronili się resztkami sił i nie prosili o miłosierdzie.
Grupa robotników otoczyła dwuch junkrów, wyrwała im z rąk karabiny, obaliła, zgniotła i okryła szamocącemi się ciałami, niby zgraja psów — rannego zwierza. Bito ich kolbami i pięściami, kopano nogami, kłuto, rąbano, wyrywano włosy, wybijano zęby i oczy. Wściekli, skrwawieni, szałem porwani ludzie długo miotali się i szamotali nad ofiarami, chociaż z nich pozostały tylko straszliwe, zgrozą przejmujące szmaty.
Powstańcy ryczeli, wyli, rzygali ohydnemi, bluźnierczemi przekleństwami, znęcając się nad trupami.
Kolby uderzały w miękkie szmaty, przepojone krwią i przy każdym ciosie bluzgające czerwonemi strugami. Obcasy ciężkich butów grzęzły w skrwawionej masie poszarpanych ciał, rozbitych głów, mięszaniny włosów, łachmanów, mózgu i błota.
W innem miejscu wybuchnęły ryki i śmiech, głuchy, zły, rozradowany ponuro.
To żołnierze Pawłowskiego pułku zaatakowali cofający się z pałacu szturmowy bataljon kobiet. Broniły się odważnie i coraz częściej przechodziły na bagnety. Wtedy żołnierze cofali się, lecz po chwili znowu rzucali się do ataku. Bataljonowi odcięto odwrót, otoczono ciasnem, żelaznem pierścieniem i ściśnięto ze wszystkich stron. Rozpoczęła się dzika walka na pięści i zęby. Trwała jednak niedługo. Co chwila wyrywano kobiety z załamanych szeregów, szarpano je, zdzierano z nich ubranie.
Rozległy się wybuchy śmiechu i krzyku:
— Stara wiedźma! Do piekła z nią!
Wtedy wznosił się karabin, dochodził głuchy odgłos trzaskających kości i półnaga postać znikała w kotłującej się ciżbie.
Rozwścieczeni, zagrzani bitwą żołnierze porywali młode ochotniczki, wlekli je za włosy, za nagie ramiona, za resztki ubrania i znikali z rozpaczliwie szamocącemi się kobietami w dziedzińcach pobliskich domów.
Olbrzymi, piegowaty żołnierz przerzucił sobie przez ramię obnażoną do pasa dziewczynę i biegł z nią przez plac. Kasztanowate włosy rozmiotały się dokoła bladej, drobnej twarzy. Piersi jak dwa pączki róży z drażniącem wyzwaniem prężyły się ostatnim wysiłkiem życia. Białe, ledwie przykryte pasmami i skrawkami podartego płaszcza ciało zwisało bezwładnie, omdlałe, wyczerpane bitwą, zdjęte zgrozą hańby i śmierci.
Żołnierz dobiegł do furgonu Czerwonego Krzyża. Zajrzał do wnętrza nieprzytomnemi oczami, rzężąc, wyciągnął karabin i wrzasnął:
— Precz!
Strzelił, kulą przebijając płócienną budę.
Lekarz, sanitarjuszka i żołnierz, siedzący na koźle, natychmiast wyskoczyli z furgonu i zamieszali się w tłumie.
Żołnierz cisnął swoją zdobycz na dno wozu, aż drgnął i zgrzytnął na resorach; wgramolił się do wnętrza i opuścił połę furgonu.
Tłum otoczył wóz.
Ludzie stali w milczeniu, niby przed obliczem wielkiej tajemnicy w chwili pogańskiego nabożeństwa, strasznego i ponurego.
Z furgonu dochodził urywany, zdyszany ryk i słabe, żałosne jęki.
W tej chwili z pod arki Sztabu Generalnego wytoczył się samochód pancerny.
Żołnierze z karabinami, z powiewającemi czerwonemi wstęgami na czapkach i rękawach stali na stopniach samochodu i leżeli na jego błotnikach. Pośrodku, wyżej od wszystkich, stał człowiek w szarej, robotniczej czapce i czarnem palcie cywilnem. Szeroka, o wystających policzkach i grubych wargach twarz łagodnie, radośnie się uśmiechała, skośne oczy biegały, badawczym wzrokiem ogarniając tłum i cały plac. Człowiek ten miał oczy owada, który w okamgnieniu obejmuje olbrzymią ilość szczegółów, patrząc tysiącami źrenic naraz.
Ktoś z tłumu poznał go.
— Niech żyje Lenin!
— Niech żyje towarzysz Lenin — nasz wódz! — rozległ się krzyk.
— Lenin! Lenin! Niech żyje Lenin! — targnęły powietrzem setki gardzieli.
Ludzie podnosili się na palce, zadzierali głowy, tłoczyli się i potrącali, żeby lepiej widzieć tego, kto prowadził ich ku lepszej, wymarzonej przyszłości.
— Ustąpcie z drogi, towarzysze! — wołał szofer. — Drogę dla towarzysza Lenina!
— Co się tu u was dzieje? — spytał Lenin dobrotliwym głosem, spostrzegłszy niezwykłe błyski w oczach ludzi, otaczających furgon.
— Cha! Cha! — zagrzmiał śmiech. — Żołnierz porwał burżujkę ze szturmowego bataljonu, no i... Cha! Cha! Cha! Po takim zuchu odechce się jej bronić pałacu i burżujów... Cha! Cha! Cha!
Lenin skrzywił usta ze wstrętem i jeszcze bardziej zmrużył skośne oczy. W wąskich szparkach, niby węgle rozżarzone, świeciły się jego czarne, przenikliwe źrenice. Badał nastrój, wchłaniał w siebie myśli tłumu. Pojął przyczynę tej bladości twarzy, te mroczne, drapieżne połyski oczu i drżenie mocno zaciśniętych warg... Uśmiechnął się wesoło i beztroskim głosem odkrzyknął:
— Niech się zabawi wierny obrońca proletarjatu! Wszystko od dziś należy do was, towarzysze! Rabujcie zrabowane!
— Oho — ho — ho! — zawył tłum. — Lenin! Niech żyje Lenin!... Ach! Nasz on — umiłowany, wódz,... ojciec! Lenin! Lenin!
Pancerny samochód powolnie sunął naprzód, a za nim, popychając się, biegł tłum, Lenin zatrzymał się w pobliżu miejsca, gdzie dobijano resztki junkrów i kobiet bataljonu ochotniczego.
— Skończyć z nimi! — krzyknął Lenin. — Śpieszcie się na oględziny pałacu, waszego pałacu, towarzysze, bracia, walczący o wolność i szczęście proletarjatu, o promienną przyszłość ludzkości! Za mną!
Tymczasem z furgonu Czerwonego Krzyża wyskoczył piegowaty olbrzym. Leniwemi ruchami poprawiał na sobie ubranie, uśmiechał się lubieżnie i zuchowato spoglądał na wpatrzonych w niego powstańców.
— Dogodziłem dziewce, oj, dogodziłem... a, może, to córka jakiegoś generała? Wysokorodne pokrewieństwo... Cha — cha — cha!
Uczynił bezwstydny ruch i nagle krzyknął:
— Stawajcie w ogonek! No, kto pierwszy? Generalska córka czeka... całkiem gotowa!
Tłum, śmiejąc się i mrucząc, prawie bezwiednie spełnił ohydny rozkaz, tłocząc się i ustawiając w długą kolejkę. Do furgonu wskoczył wyrostek o jednem oku, bez czapki. Nie miał butów na nogach. Z prawej stopy zwisały brudne szmaty porwanej onuczy.
— Bogaty narzeczony dostanie się tej dziewce! — wołano w tłumie.
— Cha — cha — cha! — ryczeli żołnierze.
Ktoś gwizdnął przeraźliwie, włożywszy palce do ust.
Nagle powstało zamieszanie.
Grzegorz Bołdyrew roztrącał tłum i, błyskając oczami, przedzierał się do furgonu. Wskoczył do wozu i zniknął za zwisającem płótnem.
— Spieszno mu... Patrzcie-no, jaki płomienny! — wołano dokoła. — W ogonek stawaj! Nie ustąpimy... po sprawiedliwości trzeba, bez szulerki!
Wybuchnął śmiech, żarty i wyzwiska zgniłe, straszliwe.
Urwały się po chwili. Z furgonu wypadł jednooki wyrostek, i potoczył się po stratowanym, topniejącym śniegu, niby wyrzucony kloc drzewa.
Na furgonie zjawił się Grzegorz.
Trzymał w ręku rewolwer. Patrzył groźnie i krzyczał.
— Kto się waży dotknąć tej kobiety — temu łeb rozwalę! Hańba! Walczący o wolność proletarjat gwałci kobietę bezbronną! Wstydźcie się, obywatele!
Tłum znieruchomiał, umilknął, przyczaił się.
Jednak trwało to krótko. Rozległ się drwiący głos:
— Proletarjat nie zna hańby! To burżuazyjny przesąd!
Grzegorz Bołdyrew nie spostrzegł, że stojący w pobliżu niego żołnierz ukradkiem podniósł karabin i z rozmachem uderzył go kolbą w pierś. Jak rażony piorunem, młodzieniec padł na wznak, znikając we wnętrzu furgonu.
Stary Bołdyrew uczuł nagłe niczem nieprzezwyciężony, zwierzęcy strach przed tem, co musiało się stać. Nie uświadomiona rozumem myśl o potędze tłumu, o zagrażającem niebezpieczeństwie i bezcelowości obrony wybuchnęła w obłędny strach i zmusiła mięśnie do czynu. Nie oglądając się pobiegł ku łukowi, słysząc, że ktoś ściga go. Zdyszany, zatrzymał się wreszcie. Obejrzał się. Tuż za nim stał blady, drżący Piotr.
Patrzyli na siebie oczami zbrodniarzy, którzy przed chwilą dokonali mordu. Milczeli, jak dwaj spiskowcy. W oczach ich miotały się strach, wstyd i nienawiść. Nie wyrzekli do siebie ani słowa.
Powrócili na plac biegiem. Furgonu nie znaleźli. Odjechał już. Oddziały powstańców odpłynęły ku placowi. Nowe tłumy, wynurzające się ze wszystkich ulic, porwały Bołdyrewych. Biegli razem z innymi; zgubili się w ciżbie; byli nawet radzi, że mogą nie patrzeć sobie w oczy. Czuli się drzazgami, unoszonemi przez potężny wir, wezbrany, oszalały. W sercu mieli gryzący wstyd i pogardę dla samych siebie. Jakieś głosy — donośniejsze od zgiełkliwego gwaru tysięcy ludzi wołały władnie do czynu, natychmiastowego, śmiałego, niezbędnego, jak obrona własnego życia.
Dokoła rwały się ryk, gwizd, śmiech, wrzaski:
— Do pałacu! Do pałacu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.