Lepsze czasy/Plagjat
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Plagjat |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przyszedł do mnie blady, nieogolony i miał wypieki ceglaste, niezdrowe na policzkach.
— Dłużej tego nie wytrzymam — rzekł posępnie. — Po nocach nie sypiam, straciłem apetyt. Proszę mię zaaresztować. Jeżeli macie jakie stosunki w sferach miarodajnych, każcie mnie okuć w kajdany. Czuję, że jedno mi tylko pozostało — dozgonna ekspiacja...
— Co się stało?
— Popełniłem plagjat! Mówiąc ściślej: popełniłem szereg plagjatów... Mówiąc zaś zupełnie ściśle: cała moja działalność literacka — to jeden nieprzerwany ciąg plagjatów, włamań i kradzieży, albo, jeżeli wolicie, kradzieży z włamaniem.
— I jakim cudem to wyszło najaw, kolego?
— Przypadek, prosty przypadek. Razu pewnego rozmawialiśmy w „Kresach“ o aferze znanego romanisty i tłumacza arcydzieł włoskich na język polski, kolegi Edwarda B.
W jego artykule krytycznym ktoś dostrzegł kilka zdań cudzych i wytoczono mu, jak wiecie, proces sensacyjny, który jeszcze trwa, o ile się nie skończył. Wszystkie pisma o tem piszą, opinja jest poruszona do żywego. Wróciłem do domu, położyłem się, jak na prawego obywatela przystało, do łóżka... Ale już po pięciu minutach wstał z tego łóżka zamiast prawego obywatela, przestępca i złodziejaszek... Przypomniało mi się, że lat temu sześć wystawiłem w teatrzyku nocnym „A kuku“ sketch i że ten sketch posiada myśl przewodnią, ściągniętą z komedyjki Labiche’a.
— Jakeście się mogli dopuścić takiej zbrodni?
— Nic o tem nie wiedziałem! Napisałem taką bluetkę, zapaliłem papierosa, zatarłem ręce — byłem nawet bardzo z siebie zadowolony... Na premjerze — grają moje sztuczydło, ja siedzę spokojnie i raptem... Boże! myślę sobie, przecież ja poczciwemu, staremu Labiche’owi pomysł ukradłem! Trzymać złodzieja! Przez dłuższy czas chodziłem po świecie, jak struty, aż gdzieś wreszcie natrafiłem na wiadomość, że ostatecznie wielki Szekspir nic innego przez całe życie nie robił, jeno okradał nowelistów włoskich. Zacząłem sprawę badać głębiej i trochę się uspokoiłem. Cała historja literatury to jeden wielki, pisany album przestępców. Już w Biblji są ślady ksiąg wedyckich, Mahomet ściąga oburącz od Chrystusa. W wiekach średnich banda podejrzanych rzezimieszków toczy istne bójki o Trystana albo o Sowizdrzała — wyrywają sobie tematy nawzajem, okradają jeden nicpoń drugiego do ostatniego guzika. Na niektóre cenniejsze pomysły — na Fausta — Twardowskiego, na tańczącą Salome — rzucają się całe gromady opryszków, urwipołciów, ciemnych indywiduów. Salome wędruje, jak prawdziwa „złota cebula“ z łańcuszkiem — od Heinego do Wilde’a i od Flauberta do Kasprowicza.
Przez długie lata i dziesięciolecia policja, złożona z poważnych brodatych profesorów i historyków, próbuje ustalić jakiś tytuł własności w tych zagmatwanych złodziejstwach literackich, próbuje odnaleźć prawego właściciela i zwrócić mu co do niego należy. Napróżno! Ze świecą uczciwego człowieka odszukać nie można. Dwa miljardy ludzi zamieszkuje ten glob i dwa miljardy ludzi w chwili, kiedy się do pisania zabieram, jakieś zdania wygłasza, jakieś opinje wypowiada. Skąd zdobyć pewność, że tych kilkadziesiąt słów, które przed chwilą na atrament zamieniłem i za które żądam honorarjum, są akurat moją wyłączną własnością duchową, a nie Kalidasy, Dalaj Lamy, Lao Tsego, rabina z Góry Kalwarji, D’Annunzia, starej Kownackiej, Jewreinowa, małego Orgelbranda, Li-Hung-Czanga, Forda, Larousse’a?
Od owej nocy pamiętnej, od owej rozmowy w „Kresach“, która mnie uświadomiła, jakie to kary grożą człowiekowi za zbrodnię plagjatu — próbuję wrócić na uczciwą drogę. Wertuję i obracam na nice każdy nieopatrznie zapisany arkusik papieru. Przekreślam, zmieniam, przeinaczam. Napróżno. Szydło z worka wyłazi: to pożyczyłem od Prusa, tamto od Dickensa. Ostatecznie samo słowo, z którego się nasze utwory składają, nie jest naszym wymysłem, przywłaszczyliśmy je sobie, wynajęli na czas pewien. Jak w tym dziwacznym materjale wykuć rzecz, do którejby nikt na świecie pretensji nie miał? Powiadają, że wielkie odkrycia naukowe są wolne od wszelkich zarzutów i uroszczeń. Blaga! Kopernikowi zwracano uwagę, że już Grecy coś tam przebąkiwali o obrotach ziemi, Einsteinowi, że już Wells pisał o „podróży w Czasie“ i o czterech wymiarach. Zaprawdę każde pióro jest wytrychem i każdy kałamarz cudzą szufladką. I w tych warunkach wytaczamy młodemu romaniście proces o plagjat? Dlaczego? że powtórzył kilka zdań z jakiegoś artykułu krytycznego?
Od stworzenia świata nikt jeszcze nic mądrego, a tembardziej własnego, w artykule krytycznym nie powiedział. Przepisujemy jedni od drugich — jak małe dzieci w szkółce — nawet tam, gdzie o twórczość istotną chodzi — „ściągamy“ nawet w dziedzinie nauk ścisłych. Do każdej teorji matematycznej przyznaje się co najmniej trzech autorów, do każdego patentu technicznego co najmniej sześciu wynalazców.
Skoro zaczynamy tępić plagjat, kolego, żądam, żeby zniszczono całą literaturę dotychczasową i, zwłaszcza, żeby mnie wzięto natychmiast pod dozór policyjny... Chcę mieć chwilę spokoju.