Lepsze czasy/Afera honorowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Lepsze czasy
Rozdział Afera honorowa
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AFERA HONOROWA

Kto się chce naocznie o tem przekonać, te w gruncie rzeczy jesteśmy narodem chłopskim, powinien w godzinach południowych — w okresie t. zw. przypływu — udać się na studja agrarne do małej Ziemiańskiej. Zobaczy tu walkę o byt, walkę o ziemię w najpierwotniejszej postaci. Zobaczy, jak młody Boryna-Cyferblat czyha, świecąc białkami oczu, na spadek po starym Borynie-Cyferblacie, który siadł mocno pod bufetem, krzepki jak dąb, i piędzi marmurowego blatu dobrowolnie ustąpić nie chce. Zobaczy jak brat idzie z kłonicą przeciwko bratu aby zdobyć ten kusztyczek miejsca pod laskiem tortów, przeznaczonych do ekspedycji. Zobaczy, jak rodzina Messetag-Wdzieńtargujskich broni pazurami swego, pracą i znojem pokoleń zdobytego zagonu ojczystego pod budką telefoniczną przed najściem Paździewicza, malarzy z grupy „Obrót“ albo poetów z grupy „Leukocyt“.
Czasem walka urasta do rozmiarów gigantycznych, antycznych i możnaby nie cztery ale siedem tomów wielkiej epopei stworzyć pod tytułami „Poniedziałek“, „Wtorek“, „Środa“... Nie wiem, czy Akademja szwedzka chciałaby to czytać, ale jestem pewien, że „Piątek“, „Sobota“ a zwłaszcza: „Niedziela“ byłyby pełne grozy i niesłychanego w dziejach literatury natężenia dramatycznego.
O, bo polała się już krew, tak jest, były już zatargi krwawe o miejsce w Ziemiańskiej! Wiem o tem, bo pewien znajomy mój, liryk, który z jakiegoś „bocianiego gniazda“ za ladą przygląda się codzień Malstroemowi warszawskiemu, udzielił mi łaskawie kilku informacyj.
— Pojedynek! — mówił mi ów liryk drżącym głosem. — Nie umiem panu powiedzieć, czy się będą bili na szable, czy na lance — z mojego kąta za kontuarem przez te przeklęte herbatniki i badjanki nie dosłyszałem dokładnie, o co chodzi — ale to wiem napewno: będą przelewali krew! Sprawa honorowa! Pojedynek!
— Kto? Z kim?
— Mainacht-Wnocmajewski z Mdąbdzińskim!
— O co?
— O stolik. Było to, uważa pan, tak. Zastrzegam się, że nie wszystko podam ze ścisłością naukową, bo przez te napoleonki z kremem... Ale — do rzeczy! Otóż pod lustrem siedzi sobie spokojnie Mdąbdziński, gładzi dłonią przedział (na głowie) i widocznie czeka na kogoś. Wtem wpada z teką Mainacht-Wnocmajewska i, nic nie mówiąc, siada przy tym samym stoliku, poczem zamawia pół czarnej. „Przepraszam cię, moja droga — Mdąbdziński na to — krzesełko jest zajęte“. Pan zna Meinachtową i wie pan, jak dalece ta kobieta jest uparta. „Niezajęte — mówi Mainachtowa — j’y suis, j’y reste“, „Ofeljo — mówi Mdąbdziński — proszę cię, odejdź“. „Nie odejdę“. Tak sobie gwarzą crescendo i fortissimo — aż tu raptem wyłania się z tłumu sam Mainacht-Wnocmajewski. „Obraziłeś moją żonę — powiada do Mdąbdzińskiego, — pęc, brzdęk — uważaj się za spoliczkowanego“. Awantura, afera honorowa, świadkowie, obustronny protokół. Spotkają się z bronią w ręku pod Wawrem...
Jednem słowem, drogi panie, przeżyliśmy szereg zajść parlamentarnych, później mieliśmy dla odmiany serję pojedynków dziennikarskich, teraz wkraczamy w nową fazę: afery honorowe i krwawe starcia o zamieniony kapelusz, o słoik musztardy, o krzesło w kawiarni. Przy lada okazji — średniowieczny sąd Boży na udeptanej ziemi. Ilekroć ten czy ów krewki i rączy Mainacht-Wnocmajewski dojdzie do wniosku, że jego żona powinna siedzieć tam, gdzie siedzi Kopernik, udaje się na placyk przed dawnym Karasiem, mówi głośno to i owo, poczem czeka w domu chodząc, jak Napoleon, po pokoju, aż mu astronom toruński przyśle Mickiewicza i Poniatowskiego dla „ułożenia warunków“. Gdyby Kopernik stchórzył, nie zażądał satysfakcji i nie przysłał świadków bohaterskiemu przedsiębiorcy budowlanemu — jest raz na zawsze zarżnięty w opinji publicznej. Musi emigrować z Warszawy. Nie reagował — koniec!
Dwie rzeczy mnie w tem wszystkiem zastanawiają. Po pierwsze — żyjemy w środowisku może najbardziej opryskliwem na świecie. Sam hidalgo, Mainacht, otrzymuje i rozdziela od rana do nocy epitety, od którychby zdębiał i oniemiał napewno nawet woziwoda (berliński), jego żona zbiera prawdopodobnie ogłoszenia i firma „Hinterluft i Paździerkiewicz“ nieraz gestem stanowczym, zupełnie się nie krępując, wskazuje dumnej Otylji drzwi wyjściowe. — Skąd w tych warunkach bierze się w ludziach ten „ambit“, ta „honorność“ i ten pęd ku harcom rycerskim? Dlaczego przedsiębiorca Mailuft, którego — wobec naszego braku poszanowania cudzej godności — obraża codziennie stróż, dorożkarz, szef, konduktor tramwajowy, majster, furman, wpada raptem w szał i biega z szabliskiem po mieście, jak hiszpański grand, jak średniowieczny Don Juan Tenorio? Dlaczego zaprząta swoją osobą opinję publiczną, na jakiej zasadzie pozuje na bohatera?
Najbardziej kulturalne narody tego globu — i tu jest punkt drugi, najważniejszy! — dzielni Amerykanie, dumni synowie Albionu nie znają zupełnie głupkowatych pojedynków. Jest ich — w sumie — ze trzysta miljonów, mają najwyższą cywilizację, podbili połowę świata i — o dziwo! — nie reagują! Nie robią antycznego herosa z byle gburowatego Mailufta-Podmuchwmajskiego, nie uznają zniewagi czynnej, protokółów, tużurków, dziur w powietrzu... Na uderzenie odpowiadają bokserskiem pchnięciem pod dolną szczękę, czy prawe żebro — albo poprostu skargą sądową. Doszli do wniosku, że honor obywatela zależy od zupełnie innych czynników, a jego cześć i dobre imię nie może się wyłącznie i jedynie opierać na fakcie, że z pewnym gburem latał pod Wawer.
Jak w wielu innych wypadkach, tak i w tym, będziemy musieli stanowczo nasze stęchłe, feudalne poglądy cokolwiek przefasonować i przewietrzyć. Dosyć tych bzdurstw, panowie! Zorganizujcie sobie, jeśli już chcecie koniecznie, w waszych knajpach i salonach honorowe patrole, doraźne sądy obyczajowe i ostre pogotowia ratunkowe, ale nie zmuszajcie każdego Omtadralskiego i każdego Beuteltier-Kengurowicza, aby udawali Kmicica z Wołodyjowskim! W epoce, która wydała radiotelefon, Ligę Narodów, Bernarda Shawa i „Rotor“ Flettnera!!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.