Lepsze czasy/Lawina
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Lawina |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Od kilku tygodni — mówił mi znajomy mój, dziennikarz i feljotonista — unikam własnego mieszkania... Doszedłem do wniosku, że w tym pokoiku, który sobie zwyczajem warszawskim „przy rodzinie“ wynająłem, straszy. Tak jest, straszy. Przychodzę, dajmy na to o czwartej po obiedzie do domu, siadam na biednej, cudzej, wynajętej kanapie i drzemię. Już o piątej czuję wyraźnie, że nie jestem sam, że ktoś siedzi przy mnie... Otwieram oczy — Tajtelbaum! Czasem jest dwóch „ktosiów“ naraz, przyczem jeden nazywa się Kegelsznit i jest poetą z miasta Łodzi, a drugi Zbigniew Coulicha, chce też wydawać pismo, ale dla odmiany, w Raciążu. Ma to być miesięcznik, poświęcony całkowicie kobiecie wykwintnej, estetyce życia i kultowi ciała. Kiedy pan Tajtelbaum i pan Coulicha, wyłudziwszy ode mnie obietnicę, że im napiszę skrzący się dowcipem artykuł p. t. „Kobieta w samochodzie“ wstaną wreszcie i pójdą — zjawia się natychmiast niejaki Ryps. Ow Ryps po głębszym namyśle postanowił się zająć brzydką połową rodzaju ludzkiego. Zakłada więc na Pradze dwutygodnik p. n. „Don Juan podmiejski“ — moda, sport, filozofia relatywistyczna, logogryfy, ogłoszenia matrymonialne i witaminy — ... W piśmie tem mam prowadzić dział p. t. „Figle historyczne“ i szkicować portrety głośnych uwodzicieli. Ledwiem zdążył pożegnać pana Rypsa — już się wyłania z mroków p. Warumnicht-Czemuniewski i angażuje mnie do czasopisma „Nie chodź po wsi“ (dramat, taniec, algebra wyższa i odmładzanie starców). W organie tym mam pisać o mah-jongu i o bridge’u z plafonem.
Stanowczo coś niedobrego dzieje się w kraju. Jakiś wulkan, zmyliwszy czujność geologów, wybuchnął i rzyga bez przerwy zadrukowaną bibułą. Wyczerpaliśmy już na tytuły do czasopism wszystkie rzeczowniki — od „Ablegiera“ do „Źrebięcia“, zużyliśmy wszystkie przymiotniki, zaimki, imiesłowy i tryby rozkazujące i teraz powoli trwonimy nieopatrznie ostatnie części mowy — wykrzykniki. Istnieją już organy pod nagłówkiem „Cip... cip...“, „Taśtaś“, „A kysz“, „Hm... hm...“ i „Ojoj“. W podtytułach objechaliśmy wszystkie kierunki polityczne i zaczynamy wreszcie kraść napisy ze stacyj kolejowych, wydając oddzielnie pisma „dla pań“ i oddzielnie „dla panów“. Wkrótce i te kombinacje się wyczerpią i grono nowych redaktorów będzie musiało powołać do życia specjalny organ „dla blondynów“, miesięcznik „dla mańkutów“ i kwartalnik ilustrowany „dla osób, niewymawiających litery r“.
Najzabawniejsze jest to, że, mimo owej lawiny figlików, feljetonów, wesołych capricciów, frywolnych żarcików, żywot nasz jest coraz smutniejszy i uboższy. Redaktor „Lowelasa“, rozstrzygnąwszy kwestję, czy dżentelmen powinien mieć marynarkę na dwa rzędy i czy może nosić spodnie w paski, kładzie na grzbiet wyszarzane palto i idzie na flaki do baru na Browarną. Redaktor „Wikwintnej pani z rajerem“ ze względów od redakcji niezależnych ma tylko żółte półbuty do dyspozycji i studjuje życie towarzyskie na Karolkowej, gdzie dotąd jeszcze tańczą „polkę z fifem“. Współpracownik „Młodego sportsmana“ siedzi w kantorze na posadzie od dziewiątej do szóstej i jego doświadczenia lekkoatletyczne i footballowe są właściwie dość skromne: raz zrzucił komornika ze schodów i raz podniósł własnoręcznie za ogon konia dorożkarskiego na rogu Koszykowej.
Ostatecznie treścią każdego pisma jest kronika — a nieciekawe wydarzenia w smutnej Warszawie dzisiejszej w żaden sposób pokryć nie mogą olbrzymiego zapotrzebowania. To też — ilekroć w jakim teatrzyku wystawią „Chatę za wsią“ mamy — prócz zwykłych sześcioszpaltowych sprawozdań z ilustracjami — krótki artykuł p. t. „Chata“ w miesięczniku „Rzeczy piękne“, studjum p. n. „Wieś“ w kwartalniku „Widnokrąg“ i rozprawkę p. t. „Kilka słów o przyimku „za“ w „Poradniku dla wytwornych jąkałów“. Jednocześnie zaś Omtardalski pisze bardzo dowcipnie o „Pani w chacie“ (p. Nr. 3 tygodnika „Dziś i wczoraj“), a Dyrduła porusza bardzo poważne zagadnienia związane z literą ą („Dżentelmen w salonie“ Nr. 4).
Wyobrażam sobie, jaki kłopot będzie miał z nami przyszyły dziejopis. Z ogromnej góry dokumentów drukowanych wyciągnie wniosek, że byliśmy gromadą wykwitnisiów, Petronjuszów, epikurejczyków, arbitrów elegantiarum — z jeszcze większej góry awizacyj sądowych, obwieszczeń, protokółów i poprostu kwitów lombardowych przekona się, że jeden obdarty arbiter wybijał innemu obdartemu arbitrowi zęby w podejrzanym lokalu nocnym, że Petronjusz mieszkał na Szmulowiźnie bez prawa korzystania z wanny, a Chevalier d’Orsay sypiał w łaźni Fajansa i pożyczał na słowo honoru do jutra dwa złote pięćdziesiąt. Natomiast co się tyczy Madame Recamier, to nieprawdą jest, jakoby żyła w początku wieku dziewiętnastego. Przyszła na świat w Warszawie i tu w roku 1925 podejmowała w czwartki grono niedoszłych encyklopedystów naszych parówkami z chrzanem w gościnnych salonach swych przy ulicy Krochmalnej (porównaj czasopismo „Dama z rakietą“, numer gwiazdkowy).
W tym samym mniej więcej okresie bawią w Targówku i na Ochocie Maharani z Kochtaghiri, La belle Othero, Lola Montez i książę Walji i oni to lansują mody, kopjowane później nieudolnie przez Zawichost, Londyn i Paryż.