Lepsze czasy/Pong!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Pong! |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pochodzę z rodziny szachistów i od lat najmłodszych czułem pociąg nieprzetarty do tej gry rycerskiej. Ojciec mój nigdy nie karcił mnie surowo — w potocznem znaczeniu tych wyrazów. W momentach psychologicznych sadzał mnie przy szachownicy na stołku, zdejmował połowę białych figur, dawał mi mata oznaczonym pionkiem w oznaczonem miejscu i w ten — nieco abstrakcyjny, ale niemniej dotkliwy — sposób łoił skórę swemu młodocianemu partnerowi. Od zarania mej młodości wiedziałem też, że szachy są stylizowaną wojną, że pochodzą ze Wschodu i że dawni mędrcy wymyślili je po to, aby kształcić młodych maharadżów w sztukach strategicznych. Wiedziałem, że w tej grze zwycięża ten, kto w najtrudniejszych opresjach nie traci ducha, zdobywa się na fantazję, na polot, kto potrafi w okolicznościach beznadziejnych wykrzesać z siebie pomysł genjalny. Tak właśnie — mówiły legendy rodzinne — zwyciężył i pokonał stryj mój, Szymon, głośnego Steinitza na turnieju wiedeńskim.
Białych i czarnych wież, drewnianych koni i laufrów nie widziałem już dawno, sprzeniewierzyłem się tradycjom familijnym i grze królewskiej... Zato — któregoś niedzielnego popołudnia — na jednym z five’ów warszawskich zasadzono mnie do mahjongga, wręczono mi trzynaście kamyków z barwnemi demonami, wiatrami, charakterami, bambusami i dobrzy ludzie wtajemniczyli mnie w arkana tej gry odwiecznej, która przywędrowała z Chin, znana jest od lat kilku tysięcy, ale dopiero teraz szturmem podbija Europę i robi furorę w Paryżu, Londynie, Nizzy i Tomaszowie. Od chwili, kiedym prawa owego madżonga dokładnie poznał, kiedym pochwycił jego sens filozoficzny, rozumiem sukces tej zabawy w świecie dzisiejszym. Więcej powiem — jestem zdecydowanym madżongistą, wierzę, że ta rozrywka ma w czasach naszych bardzo doniosłe znaczenie kształcące i życzyłbym sobie, aby ministerjum oświaty wprowadziło pongi, czao, wiatry pomyślne, smoki i bambusy do szkół średnich.
Okazuje się poprostu, że mędrcy Wschodu umieli stylizować nietylko wojnę, ale i konjunktury powojenne! W ma-dżongu zwycięża ten, kto — ustawicznie sprzedając i kupując — potrafi sprytnie wycofać z obiegu wszystkie — pozornie bezwartościowe — demony, kwiatki, „pisma“ albo wiatry. Woła wtedy: — Hallo! uciułałem tu sobie — cierpliwością i pracą, umiejętnie korzystając z każdej okazji — cztery wiaterki południowe, mam wszystkie trójki bambusowe, zgromadziłem wszystkie kwiatki, mam w ręku wszystkie zielone smoki w Warszawie... Płacić! — I oszołomieni partnerzy, którzy we właściwym czasie nie zdobyli się na energję, prześlepili odpowiedni moment, przegapili sposobność i chwilę, zapomnieli o jakiejś korzystnej wyprzedaży płacą, obiecując sobie solennie, że w następnej „kolejce“ będą mądrzejsi.
Nie wiem, czy się tłumaczę dość jasno, wątpię nawet, czy w ubogim języku europejskim można wyłożyć dokładnie rzecz tak skomplikowaną, jak zasady gry chińskiej. Wiem tylko, że dla mnie — ma-dżong jest poprostu objawieniem, kwadraturą koła i błyskawicą w ciemnościach. Od iluż to lat wałęsamy się po tem mieście, jak głupi, podziwiamy, otworzywszy szeroko usta, spryt ludzi powojennych, którzy ni stąd ni zowąd, przeczuwszy konjukturę, potrafili wykupić nagle wszystkie fortepiany albo rodzynki, wszystkie kawiarnie albo pisma, fałaty albo kossaki, węgle albo bambusy — i nie domyślamy się wcale, że reguły tej zabawy znają na wylot od kilku tysięcy lat nawet małe dzieci na dalekim wschodzie. Od iluż to lat zbijamy bruki warszawskie, patrzymy w olśnieniu, nic nie rozumiejąc, na to, jak wszystkie kawiarnie zamieniają się raptem na banki i amerykpole, potem znowu amerykpole i banki na redakcje pism, wreszcie redakcje pism na kawiarnie — i nie przypuszamy, że już na dziesięć wieków przed narodzeniem Chrystusa pewien mądry szuler chiński znał tę grę doskonale i przeczuciem wiedziony z najgenialniejszych zarządzeń naszych uczynił poobiednią rozrywkę towarzyską dla dorastającej młodzieży.
Przeniknąłem nawskroś, zgłębiłem reguły madżongowe i odtąd innem okiem spoglądam na naszą politykę finansową i paszportową na nasze reformy administracyjne i zjawiska gospodarcze.
— Słyszał pan? — mówią mi znajomi — Drnąbrdziński kupił cały żywy i martwy inwentarz „Łobzowianki“, „Kurjera Zielonkawego“ nabył „Starą panią” i „Młodego Lowelasa“... Co pan na to?
— Wcale mnie to nie dziwi — odpowiadam. — Układa sobie poprostu kwong z pism. Jeżeli w odpowiedniej chwili zdobędzie cztery zielone smoki, doda brelan z białych dragonów i wetknie w środek dwa własne kwiatki, to może wygrać partję. Jeszcze zarobi na tej imprezie ze trzy tysiące punktów...
— Czy to nie skandal, panie! — oburza się ktoś inny. — Ignacy Gdybyś został szefem departamentu! Iksińskiego, fachowca, człowieka nieskazitelnego redukują, a biorą na jego miejsce takich, jak Czemusz, Zacoś i Niewiada-Pocóż?
— To nic! — replikuję. — Dobrze jest, jak jest. Ktoś sobie tworzy bukiet z idjotów. Jeżeli ich będzie miał wszystkich w ręku, a prócz tego dobrą konjunkturę i cztery własne wiatry, to może nawet pokonać partnerów politycznych. Epoka genjalnych posunięć, epoka szachistów minęła już dawno. Dziś gramy w mah-dżonga, panie, i nawet pong z nonsensów — zwłaszcza przy zupełnym braku charakterów — może się szczwanemu graczowi przydać... Trzeba je tylko kolekcjonować umiejętnie.
Od jutra zaczynam stosować reguły madżongowe w pracy literackiej.